Recenzja X-Yuriego Do góry
Stover. Matthew Woodring Stover. Nazwisko robiące duże nadzieje... jego "Zdrajca" ma bardzo dobre opinie (osobiście jeszcze nie czytałem) a Punkt Przełomu i Zemsta Sithów należą do jednych z bardziej przeze mnie lubianych pozycji... czy podołał oczekiwaniom jakie wobec niego miałem sięgając po jego najnowszą książkę? Cóż, nie, i nie. Dlaczego 2 razy nie? Bo miałem 'dwa zestawy' oczekiwań. Przede wszystkim liczyłem na ciekawą, wciągającą książkę. No i, druga sprawa, to Mandalorianie - książka miała opowiadać o bitwie o Mindor, a jedną z niewielu rzeczy, którą o tej bitwie było wiadomo, to to że brał w niej udział Fenn Shysa i jego protektorzy.
Najpierw ogólnie o książce. Przede wszystkim ciekawą odmianą dla mnie była... szybkość akcji. Przed Cieniami Mindora przeczytałem dwie książki Karen, które charakteryzują się tym, że akcja dość dynamicznie idzie do przodu, są różne bitwy, wydarzenia, itd, podczas gdy książka Stovera to tak naprawdę jedna, niezwykle długa bitwa, ze skromnym jedynie wprowadzaniem "w realia" na początku, i jeszcze skromniejszym epilogiem. Na szczęście oprócz samych działań typowo bitewnych znalazło się też miejsce na rozmaite relacje między różnymi bohaterami, choć te nie zawsze są takie jak, moim zdaniem, być powinny. Sami bohaterowie zresztą też sprawiają negatywne wrażenie. Postacie których pojawienie się było oczywiste (Leia, Han, tytułowy Luke) są w porządku (no, postawa Luke`a trochę jakby 'nie z tego okresu' ; /), ale wpierniczenie do tej powieści AŻ 3 postaci z Punktu Przełomu? Pod koniec czekałem już tylko aż się Depa, albo jeszcze lepiej, Windu, pojawi... (Windu umarł? nie było widać ciała!)
Rzeczą, która mnie bardzo irytowała przez całą powieść były porównania. NADMIERNE porównania. Miałem wrażenie, że wg Stovera nic w galaktyce nie dzieje się 'zwyczajnie'. Wiatr nie wieje. Wiatr "wieje jak coś tam skądś tam". Dźwięk nie jest głośny. On jest "głośny niczym coś tam z jakiejś tam planety". I tak dalej i tak dalej, nagromadzenie "Star Warsowych" określeń przy przymiotnikach przekraczało akceptowalną przeze mnie normę.
Sprawą która jest charakterystyczna (unikatowa, wręcz) dla tej pozycji to holofilmy. I te zapisują się na plus, zestawienie jak zachowują się bohaterzy "naprawdę" a jak "według mieszkańców galaktyki" było ciekawym, i zdecydowanie udanym eksperymentem.
A wątek Mandalorian? Jest. I tyle. Nie oczekiwałem wiele tak naprawdę, że nie będzie prób opisywania kultury Mando wiedziałem (albo: nie tyle wiedziałem, co miałem nadzieje, że nie będzie), oczekiwałem od Stovera... czegoś na jego poziomie. I niestety, nie dostałem nic takiego.
Reasumując: Jeśli oczekujesz "książki Stovera", zawiedziesz się. Jeśli oczekujesz "czegoś ciekawego z Mando" - zawiedziesz się. Jeśli nic nie oczekujesz, zadowoli cię średniej jakości książka - książka może Ci odpowiadać. Ja daje jej 5/10 i nie mam raczej zamiaru do niej w najbliższym czasie wracać.
Ps. Minusik dla Amberu za "Mindora" w tytule. Recenzja Shwarrza Do góry
Luke Skywalker i Cienie Mindora to generalnie rzecz biorąc dobra książka autorstwa M. Stovera. Opowiada nam o ostatniej bitwie, w której dowodził Generał Skywalker. Swoje miejsce mają tu oczywiście również Han, Leia i (bardzo udany wystep) Lando. Podzielona jest jakby na dwie linie czasowe. Jedna jest ta w teraźniejszości, a druga wspomnieniem z bitwy w przestworzach Taspana.
Głównym przeciwnikiem jest tutaj Shadowspawn aka. Lord Cronal aka. BlackHole. Ma on bardzo ciekawe spojrzenie na sama istotę Mocy. Nie wierzy, ani w ciemna ani w jasna stronę. Chociaż może nie tyle nie wierzy co uznaje, ze są one niczym w porównaniu z „ciemnością”. Posiada ciekawe zdolności związane z tak zwaną topiskałą i topniakami, ale o tym nie będę wspominał, bo zepsuje przyjemność z czytania.
Sam Luke Skywalker jest tu przedstawiony dobrze, jako bohater na rozdrożu. Prosty człowiek zmagający się ze swoją olbrzymią sławą i jeszcze większymi możliwościami. Na jego barki zostaje rzucone brzemię, którego nigdy nie chciał, a które – wydaje się – tylko on może unieść. O ile w trakcie części będącej wspomnieniem widzimy walecznego młodego Generała i Rycerza Jedi. W części teraźniejszej, widzimy zmęczonego wojną weterana i, dojrzewającego do tytułu mistrza, Jedi. W kontekście tej postaci został poruszony ważny problem władzy mediów nad jednostką. Ruszony został też temat gdzie kończy się wojna, a zaczyna eksterminacja.
„-A poza tym w ogóle nie jest w moim typie. Jest zachłanna, zbyt zaborcza, a zresztą nie lubię rudych” - Luke o Aeonie Cantor i o swoich upodobaniach... jak wiemy do czasu.
Świetną sprawą jest to, ze Stover łączy z tą książka wykreowane przez siebie w Punkcie Przełomu – skąd inąd świetnej książce – postaci. Mowa oczywiście o Karze Vastorze – potęznym w Mocy, ale całkowicie dzikim i nieokiełznanym Korunai, który wierzy w dżungle (zachęcam do lektury PP), o Nicku Rostu – bohaterem przewijajacym się raczej zakulisowo, który przypadkiem odgrywa kluczowe role oraz o Lorzie Geptunie - „kulturalnej szui”, która umie znaleźć się w każdych okolicznościach i na nich zarobić.
Przejdźmy, na chwilę, do postaci Landa Calrissiana. Okazuje się, ze jest on świetnym generałem, jednym z najlepszych dowódców floty. Bardzo kontrowersyjna i kontrastowa postać świetnie sprawdza się na stanowisku, na którym nikt by się go nie spodziewał. Przez Shysę często w myślach porównywany jest do Generała Madine'a, którego wszyscy znamy.
A i właśnie, wypadałoby przejść do Lorda Mandalora – Fenn Shysa – człowiek kryształ wypadałoby rzec. Jest świetnym dyplomatą, dowódcą polowym, twarzą holonetu, człowiekiem honoru i odwagi, ale totalnie nie zna się na taktyce. Momentami wg mnie trochę przesadzona jest ta jego idealność. Humoru w książce dostarczają głównie kontakty Hana i Landa z Fennem.
Co do pozostałych Mando'ade, mamy tutaj bandę około pięciuset, albo i nawet sześciuset mandaloriańskich najemników, którzy nie grzeszą inteligencją, ufnością, ani sprytem. Nadrabiają to jednak oczywiście swoja odwagą, honorowością, walecznością i nieustępliwością. Wbrew pozorom nie ulegają tak łatwo nawet rozkazom Lorda Manalora, a przemawia do nich tylko twarda gotówka.
Podsumowując, jest to bardzo dobra książka. Opowieść została zamknięta w klamrze sadu nad wojną, zbrodniami wojennymi i wpływem mediów na przebieg historii. Naprawdę warto ją przeczytać, zwłaszcza w połączeniu z Punktem Przełomu. Ogółem zasługuje ona na mocną ocenę, tak więc ode mnie 9/10. Recenzja Gajowego Do góry
W oczekiwaniu na kolejny pociąg, zdarza mi się zaglądać do miejsc gdzie można nabyć prasę oraz książki po znacznej obniżce. Często są to wątpliwe tytuły, a ich stan budzi wiele zastrzeżeń. Czasem jednak udaje się wypatrzeć coś ciekawego, nawet produkt spod znaku Star Wars. Tak właśnie było z Lukiem Skywalkerem i Cieniami Mindora, o którym wcześniej nic nie słyszałem, i który… wylądował nieprzeczytany na półce na kilka miesięcy. Dziś jednak bez problemu mogę polecić tę pozycję każdemu.
Przyznać się muszę że podchodziłem do książki bez najmniejszej krytyki zewnętrznej, do tego stopnia, że dopiero w połowie zerknąłem na okładkę w poszukiwaniu nazwiska autora. Matthew Stover znany jest czytelnikom gwiezdnowojennym głównie z Punktu przełomu, oraz adaptacji książkowej Zemsty Sithów – obie pozycje dość wysoko oceniane. Cienie Mindora zbierają natomiast bardzo skrajne opinie.
Powieść opowiada o bitwie o Mindor, starciu między siłami Nowej Republiki a Lordem Shadowspawnem – samozwańczym imperialnym watażką, któremu udało się opanować skromne terytorium, i którego flota myśliwców TIE oraz armia zakutych w czarne zbroje szturmowców daje się we znaki spadkobiercom Sojuszu Rebeliantów.
Jak to bywa z bitwami w uniwersum Star Wars, także i ta toczy się w dwu środowiskach – zarówno na powierzchni planety, jak i w przestrzeni kosmicznej. I właśnie opis tego drugiego aspektu zasługuje na gromkie brawa. Mamy tu barwne opisy, nietuzinkowe rozwiązania taktyczne i technologiczne, które w dodatku autor stara się nam przybliżyć, wyjaśnić.
Sprawy na powierzchni toczą się w nieco bardziej ponurym otoczeniu, barw jednak nadają bohaterowie. I to zarówno Ci od których należy tego oczekiwać (Luke, Leia, Han), jak i tacy których zwykliśmy zrzucać na dalszy plan (R2, 3PO, Chewbacca). Do tego wypadało by dorzucić czarnych szturmowców z poczuciem lojalności godnym podziwu (zwłaszcza w bitewnej zawierusze), czy miejscową rebelię z którą do końca nic nie wiadomo. Ciekawym aspektem, choć nie zawsze ocenianym na plus, jest główny antagonista wraz z nowatorską teorią na temat Mocy, a także tubylcy zamieszkujący Mindor, o których to poglądach nie można powiedzieć zbyt wiele.
Nie mógłbym nie poruszyć tematu Mandalorian, którzy nie dość że w książce występują, to jeszcze zostali przedstawieni w sposób rewelacyjny.
* Jako najemnicy, opowiadający się po tej stronie która płaci, a zatrudniani do zadania o sporym poziomie trudności.
* Choć ich posłuszeństwo wobec Lorda Mandalora jest cokolwiek dyskusyjne, brak jednak wśród nich jakichkolwiek rozłamów. Ot, specyfika kubłogłowych.
* Już sama mandaloriańska reputacja wyrządza często więcej zamieszania niż termodetonator.
* A przede wszystkim Mandalorianie nie stanowią osi konfliktu – przewijają się na boku, są ‘zaledwie’ dodatkiem, ale dodatkiem stonowanym, i przez to wyśmienitym. Co więcej! Okazuje się że tutejsi Mandalorianie nie przeżywają rozterek natury emocjonalnej, politycznej czy filozoficznej, nie szukają dzieci do adopcji i nie płaczą. Widocznie da się i tak.
W książce nie brakuje humoru, choć uważam że największym żartem jest sama konwencja opowieści, pozwalająca spojrzeć na wszystko z lekkim przymrużeniem oka. Jeżeli więc znajdziemy gdzieś fragment który wywoła u nas święte oburzenie jeśli chodzi o zgodność z kanonem; odniesienie do wydarzeń ‘po’ lub ‘przed’… Zawsze możemy zwalić winę specyfikę treści. Dostrzeżemy to jednak dopiero po przeczytaniu książki do samego końca, do czego z całego serca zachęcam. |