Recenzja Shwarrza Do góry
Tym razem zanurzymy się w czasy całkiem dla mnie odległe. Na tapetę biorę wydany u nas jako drugi tom The Old Republic – Oszukani. Książka jak wspomniałem umieszczona w nielubianym przeze mnie zupełnie okresie. Zbyt odległa od czasów post Endor żeby tematyka mogła mnie zainteresować, a i grami typu TOR się nie za bardzo cieszę. Cóż… Przebrnąłem.
Cytując samego siebie: „moim zdaniem, książka rozkręca się jak mocno zardzewiała śruba”. Początek nie stanowi jakoś niczego więcej niż to, co widzieliśmy już wcześniej w trailerze. Ewentualnie może na początku lekko poruszyć ciekawość wątek przemytnika, byłego żołnierza. Właściwie prawda jest taka, że to on ciągnie akcje tej książki. Zeerid, a właściwie można by go lepiej nazywać Zet tak jak oficjalnie wszyscy, jest głównym bohaterem tej książki. Akcja rozgrywa się głównie tam gdzie on jest. Ten wątek jako jeden z naprawdę niewielu ma sens w tej książce. Postać jest najbardziej ludzka. Osadzona w realnych problemach, które mogłyby pojawić się w normalnym świecie.
Aryn, Jedi, a właściwie takie Jedi-podobne-coś, co pretenduje do miana drugiej głównej bohaterki książki, została skonstruowana strasznie dziwnie… cała jej postać, jej osoba, jej zachowanie… strasznie nienaturalna sprawa. Generalnie postać przez cały czas czytania drażni… Bardzo drażni.
Co do postaci podobno głównej, okładkowej – Dartha Malgusa. Jego ciężko tu ocenić, zwłaszcza mnie, ponieważ Sithowie tej epoki działają mi na nerwy. Ten specyficzny egzemplarz z kolei nie jest klasycznym przykładem epoki. Można by powiedzieć, że śmiało wybiega w swoich wizjach w przyszłość zbliżając się do czegoś między naukami Bane’a i Vergere. Z drugiej strony jest zwyczajnie kompletnym świrem i do równowagi psychicznej to mu naprawdę wiele brakuje.
Ogólnie historia opowiedziana w miarę ciekawie chociaż przynudnawo i przydługawo. Z klasycznym amerykańskim Happy-endem. Nie przemawia to mimo wszystko do mnie. Dzikie to takie i niepasujące całkowicie do klimatu, którego oczekiwałem, ani do klimatu, do którego przywykłem.
Co do wątku mando, to jest krótki ale treściwy. Jak wspomniałem, nie przepadam za tymi czasami w SW, więc Mandalorianie stąd też mi nic nie mówią. Tutaj na szczęście występuje bezimienna Mandalorianka, która wchodzi – właściwie robi wejście, bum, bałagan i po sprawie. Odlatuje z satysfakcja i duuużą nagrodą. Myślę, że tak powinni być częściej przedstawiani Mandalorianie, zwłaszcza jeśli już każdy chce z nich zrobić barbarzyńskich najemników.
Podsumowując, na początku książka leżała bardzo nisko w mojej ocenie i zastanawiałem się czy skończę ją żeby móc zrecenzować. Na szczęście później było lepiej, więc waham się nad takim mocniejszym 6/10, a słabszym 7/10.