Recenzja X-Yuriego Do góry
Niezwyciężony to dziewiąta, i zarazem ostatnia część cyklu książkowego zwącego się
Legacy of the Force, w Polsce znanego jako
Dziedzictwo Mocy. W ramach cyklu książki tworzyła trójka autorów, Aaron Alston, które niczym ciekawszy się nie wyróżnił, Karen Traviss, która wniosła w ten cykl Mandalorianskość, oraz Troy Denning, którego pierwsza książka (będąca trzecią częścią cyklu) była poprawna, a druga (szósta część) jest przeze mnie uważana za najlepszą część tej serii. To właśnie Troyowi przypadła możliwość napisania wielkiego finału książki, z czego - co mogę napisać już teraz, bez czekanie do podsumowania recenzji -wywiązał się bardzo dobrze, ale nie pobił swego ''piekielnego'' poziomu.
Cała książka to tak naprawdę jedna, bardzo długa akcja, podzielona na coś w rodzaju dwóch aktów, gdzie pierwszy sam w sobie jest niezwykle ciekawy, a zarazem stanowi powód do zaistnienia aktu drugiego, który to można określić jako ''ostateczna rozgrywka''. Autor nie tracił czasu na zbytnie opisywanie wątków pobocznych w stosunku do bliźniaczego pościgu, nie zlekceważył ich jednak, są dawkowane w idealnej wręcz ilości, rzekłbym. Pisząc tą recenzję z zamierzeniem publikacji jej na łamach Manda`yaim, nie mogę nie wspomnieć o tym co dla mnie bardzo ważne w tej książce, czyli pierwszym pojawieniu się Mandalorian w ramach LotFowej książki nie napisanej przez Karen. I to dodajmy od razu, pojawieniu się w sposób bardzo zadowalający, Troy nawet nie próbował rozwijać dzieła Karen, czyli Mandaloriańskiej kultury itd, ograniczył się głównie do tego co mogliśmy zobaczyć np w poprzedniej części cyklu - Objawieniu. Skoro już o Mandalorianach mowa, wartym wspomnienia jest sposób w jaki kończy się w tej książce wątek Boby Fetta,
czyli jego przymusowe 'wygnanie' z Mandalore'y, ponieważ powrót na nią oznaczał by dla niego śmierć w wyniku działania nanowirusa. Niezwykle ironiczne, Mand`alor przez tyle lat stroniący od swych obowiązków i planety-stolicy, gdy stał się pełnoprawnym przywódcą nie może się zjawić na swej ''ziemi ojczystej''.
Ale dość o Mandalorianach, oprócz nich było w książce sporo innych postaci wszakże. Bardzo do gustu przypadł mi Isolder, zwłaszcza
sposób w jaki zginął, niby brak mu epickości było, ale jednak coś w sobie miał. Inną ciekawą postacią był Luke Skywalker, podobało mi się jego 'zasypianie', jak to bodajże Han był skłonny określić, fajnie to ukazuje potęgę tej postaci. Denning wydaje się to lubić, robił to już w Piekle, robi to i tutaj, i to w sposób tak dobry, że pomimo mojego raczej neutralnego stosunku do postaci Mistrza Skywalkera, chęć poczytania o Luke'u w wydaniu Troya jest główną rzeczą która mnie ciągnie do następnej większej serii książkowej, czyli Fate of the Jedi (w której, co ciekawe, ponownie Denningowi przypadnie napisanie dziewiątej-finałowej części.)
Pomysły które Troy wprowadził (znak krwi, czy jak to się zwało...) lub odświeżył (jak nanowirusy) sprawdzają się doskonale, i pasują zarówno do akcji książki, jak i uniwersum całościowo, choć nie wiem czy jestem dobrą osobą aby o tym wyrokować, moje pole tolerancji w tej dziedzinie (co pasuje do SW) jest niezwykle rozległe...
Nie chcąc za wiele spoilerować, muszę powiedzieć iż książka spełniła me oczekiwania, zarówno jako pojedyncza pozycja jak i finał serii, sposób prowadzenia pojedynku, oraz jego zakończenie zostały dobrze ukazane, cieszy brak zawahania w 'ostatniej chwili'.
Podsumowując, bez często stosowanej przeze mnie rozpiski na plusy i minusy (bo tych drugich brak), książka bardzo dobra, zasługująca moim zdaniem na
10/10.
Ps. Nie mogę nie zastanawiać się nad tym, jak wyglądała by ta książka gdyby to Karen przypadło zakończyć LotFa...