Recenzja Hashhany Do góry
Czternasty odcinek czwartego sezonu, zatytułowany Friend in Need wzbudził we mnie mieszane uczucia. Musze przyznać się, że od pierwszej wzmianki o nim, spodziewałam się raczej katastrofy. I choć to, co zobaczyłam jest dużo lepsze niż moje pierwotne założenia, wcale nie rozczarowało mnie aż tak pozytywnie.
Historia opowiada kolejną przygodę padawanki Ahsoki Tano, która wraz z senator Amidalą udała się na Mandalorę, gdzie przedstawiciele Republiki i Separatystów spotkali się na neutralnym gruncie. Negocjacje przerwał niespodziewanie Lux Bonteri, syn zamordowanej senator z Konfederacji Niezależnych Systemów, jednocześnie oskarżając o tą zbrodnię Dooku.
Gdy młodego chłopaka wyprowadziły Commando Droidy i zabrały na statek, z opresji uratowała go padawanka Tano i razem udało im się uciec z Mandalory. Pierwotnie mieli lecieć na Coruscant, jednak Lux ogłuszył swoją towarzyszkę i zabrał ją na planetę, na której stacjonowała Straż Śmierci. Jak się okazało Bonteri chciał „zatrudnić” ich do zemsty na Dooku, ale szybko dwójka przyjaciół poznała okrutne oblicze Mandalorian.
Ot, prosta dość fabuła.
Tyle, że już sam początek budził we mnie wiele wątpliwości. Jak młody Lux tam się znalazł? Jeśli nie przybył z przedstawicielami Separatystów, to czemu ci mieli prawo się nim „zająć”? Jak Republika i Separatyści wyjaśnią strzelaninę w kosmoporcie, na neutralnym terenie, jakim miała być Mandalora? Kto zostanie obwiniony, skoro to Ahsoka wtargnęła na statek, naruszając niejako prawo (immunitet poselski?)? Ale to TCW, które rzadko kiedy stara się wyjaśniać pewne logiczne kwestie.
To samo można powiedzieć o nagłej zmianie wyglądu, w przypadku Pre Vizsli. Bliznę sam wyjaśnił, że to „pamiątka” z walki z Dooku. Szkoda tylko, że zapomniał wyjaśnić, czemu z nim walczył i czy to znaczy, że przestali być sojusznikiem Separatystów. Ale tak, to TCW, nie wyjaśnia nam za wiele.
W każdym bądź razie, pomijając typowe braki wyjaśnień sytuacji politycznej (widać, uznali twórcy, że dla dzieci to nuda...) zastanawiają mnie braki w logice.
Lux był pod strażą Commando Droidów, które uchodzą za niezwykle skuteczne i śmiercionośne, co widać w walkach między nimi, a żołnierzami WAR-u. Jednak, gdy Tano uwolniła Bonteriego, bez problemu mogli wyminąć w biegu trzech Commando Droidów –strażników. Te, zamiast od razu zaatakować, jak ostatnie kołki stały i patrzyły na uciekających. O ile jeszcze zwykłe Battle Droidy uchodzą w TCW za „ciemną masę” to jednak Commando Droidy cechowała do tej pory skuteczność działania.
Inna, irytująca mnie niezmiennie sprawa – dlaczego Tano zawsze musi skakać, robić piruety i w ogóle zachowywać się jak kauczuk rzucony o ścianę? O ile taką skoczność w małym pomieszczeniu, w walce z droidami da się przełknąć, to jednak sposób wsiadania do speedera, przez wysoki wyskok i fikołki w powietrzu to już przesada.
Ogólnie, Ahsoka denerwowała mnie swoją ruchliwością i oczywiście nad wyraz wielkimi zdolnościami bitewnymi. Dekapitacja czterech przeciwników naraz? Może pełnoprawny mistrz, czy rycerz Jedi by temu odpowiadał. Padawanka? Przesada.
Przynajmniej jej walka z Pre Vizslą była dość wyrównana – niemal żadna strona nie uzyskała znaczącej przewagi. Jedynie animacja czarnego ostrza wydawała mi się dziwna, jakby nie pasująca do całości TCW.
Jeśli już mowa o Mandalorianach, czyli o aspekcie najbardziej mnie ciekawiącym, mam mieszane uczucia. Pre Vizsla, już poznany w sezonie drugim, wydawał się być ambitnym, ale opanowanym dowódcą. Tutaj zaś był dziwny. Może nadużył środków przeciwbólowych z powodu blizny, a te zaćmiły mu umysł?
W każdym bądź razie można zauważyć wyraźną zmianę w zachowaniu Vizsli. Największą wadą tej zmiany, jest brak jednoznacznej przyczyny – czy widz ma sam sobie założyć, że to wina walki z Dooku? Ponownie powraca pytanie, czemu w ogóle walczyli w pierwszym miejscu.
Także przedstawienie samego oddziału Straży Śmierci różni się od „drugo-sezonowego”. Tam byli, w moim odczucie, przedstawieni jako oddział wojskowy, w Friend in Need wydawali się być samowolną grupą nomadów (co niejako potwierdza komentarz Filoniego, jako, że chcieli DW zrobić niczym motocyklowy gang). Nie mam jakiś wielkich wyobrażeń o Straży Śmierci, czy Mandalorianach ogółem. Wizja, że są tymi złymi nie odstrasza mnie. Jednak to nagłe przejście między drugim sezonem, a tym odcinkiem odczuwam jak „obrót o 180 stopni”, gdyż cokolwiek się działo w ich szeregach, było poza zasięgiem poznawczym widza. Gdyby tym odłamem dowodził ktoś inny niż Pre Vizsla, nie miałabym się o co czepiać. Ale właśnie postać Pre, zmieniona nagle, trochę drażniła. Przynajmniej uratowały go w moich oczach jego kwestie. Przede wszystkim stwierdzenie, że Jedi i Sithowie są tacy sami (kolejne ładne zgranie z kulturą Mando’ade, którą wprowadziła Karen Traviss) oraz, że nie można pozwolić, by słaby tobą rządził. Zabrzmiało bardzo dobrze, odnośnie DW.
Także miałam wrażenie, że TCW musi zawsze dobitnie podkreślić, która strona to ci źli, pozbawiając jakiejkolwiek ideologii/celów z 2 sezonu. Nawet jeśli ich zachowanie spokojnie można byłoby porównać do zachowań nomadycznych kultur z dawnych czasów, istniała duża różnica. Nasi, „ziemscy” nomadzi utrzymywali się z wypadów na inne tereny. Zaś Mandalorianie, zwłaszcza tych starszych czasów, do których wszak się miała odnosić Straż Śmierci, walczyli dla samej walki i honoru, chwały, etc. Dlatego zastanawia mnie, czemu akurat DW wybrała tą wioskę na tzw. zadupiu? Nawiązanie do nomadów miało swój urok, ale czemu chociaż nie mogli zaatakować wiochy z jakimś znaczeniem (albo czemu w ogóle nie zajęli ten wioski i tam mieszkali, zamiast fatygować się i porywać jakieś kobiety do swojego obozu)? Czy oni się obecnie ukrywają przed Separatystami? Ech, przydałoby się trochę wyjaśnień.
Drugą, ważną postacią wśród Mandalorian była pani porucznik, Bo-Katan. Jak na kogoś, kto drwił z „domniemanej narzeczonej” Luxa, że jest chuda, to sama nie miała zbytnio czym się chwalić. Czy w TCW są same anorektyczki? To pytanie poza konkursowe. Głos użyczyła jej „Starbuck” z BSG, nie mogę zaprzeczyć, iż był to wybór mądry (nawet jeśli nie cierpię Starbuck), ale mogliby dać tej postaci więcej do działania. Przynajmniej wiemy, że potrafi walczyć i jest z niej zadziorna kobitka, co akurat chwalę. Sama postać zaprezentowała się ciekawie i mam nadzieje jeszcze o niej usłyszeć. Nawet jeśli, w dogodnym momencie nie zastrzeliła bezbronnej Tano (ale to standard w takich serialach, wybaczam jej).
Inni Mandalorianie, cóż. Na pewno odbiegali od wizerunku drugiego sezonu i znów potwierdza się teza, że Mandalorianie to przede wszystkim blondyni. A szkoda.
Scena, kiedy palili wioskę (a Pre dotrzymywał swoją obietnicę, za co ciężko się nie uśmiechnąć, nawet jeśli sytuacja nie była najlepsza dla wieśniaków) robiła wrażenie, dopóki oczywiście „rycerz w białej zbroi” Tano nie wkroczyła do akcji, z typową dla siebie łatwością zabijając za (wg mnie) wielu wojowników.
W sumie, to trochę przykre, ale jedynie roboty wzbudziły we mnie sympatię. Wieśniacy nie obeszli mnie ani trochę – aczkolwiek szkoda było ich architektury w azjatyckim stylu. Tak samo Tano i Lux, z ich całym młodzieńczym romansem niezbyt mnie ruszyli.
Żal było zabitych Mando, by tylko Tano miała jak się wykazać i właśnie robotów (Commando Droidy! To jakaś porażka!), którzy byli celem, by pewnie podkreślić „och, jacy Mando ze Straży są źli”.
Póki co, marudziłam. Teraz więc przydałoby się podać trochę pozytywów. Niezbyt wiele ich utknęło mi w głowie, ale są, zapewniam.
Muzyka. W scenie rajdu do obozu i ogólnie muzyczny temat towarzyszące Straży Śmierci pasował niebywale dobrze i był przyjemny dla ucha. Samo obozowisko dobrze się prezentowało, zwłaszcza w śnieżnym krajobrazie. Jak ktoś czytał TOR: Revan, mógłby scenerię skojarzyć z obozowiskiem klanu Ordo. Ciekawe, czy to specjalne nawiązanie, czy nie – jakkolwiek ładnie zgrane ze sobą.
Drugim, niebywale dużym plusem, są kobiety w szeregach Straży Śmierci. Nie tylko Bo-Katan (aczkolwiek jej imię pozostawia wiele do życzenia), chociaż to ona wysuwa się na pierwszy plan. Podczas wieczerzy, mamy okazje zobaczyć drugą wojowniczkę z twarzy i (domniemaną) trzecią w tle, oraz zobaczyć wojowniczki w scenie ataku na wioskę. Bardzo miły akcent, nawiązujący do prawdziwej kultury Mandalorian, gdzie każdy, niezależnie na płeć był wojownikiem. Także drobne szczegóły, jak blizny na twarzach, czy symbole na zbrojach bardzo cieszyły oko od strony wizualnej.
Sama grafika – elementy krajobrazu, śnieg, architektura, wyposażenie wojowników, sceny płonącej mieściny były niezłą gratką. Szkoda tylko, że nawet po czterech sezonach, modele postaci nadal mnie nie cieszą.
Podsumowując... może TCW po prostu nie jest dla mnie, albo to ja jestem zbyt krytyczna. Albo obie te opcje naraz. Odcinek nie był tragiczny, ale też nie zaskakujący. Dało się przebieg akcji przewidzieć, Ahsoka nadal cierpi na nadpobudliwość ruchową, Mandalorianie są dobitnie pokazani jako ci źli, chociaż uprzednio Straż Śmierci cechowała jakaś ideologiczna strona (powrót do korzeni). Jeśli ktoś niezbyt przejmuje się prostotą fabuły i przedstawienia „dobra” i „zła”, może spokojnie oglądać bez zgrzytu zębów.
Recenzja Mahiyany Do góry
Akcja Wojen Klonów ponownie wraca na Mandalorę gdzie właśnie toczą się negocjacje pomiędzy Republiką a Separatystami, gdyż jak to już było wielkorotnie zaznaczone w poprzednich odcinkach jest to planeta neutralna. Negocjacje przerywa wtargnięcie Luxa Bonteri, którego matka została zamordowana w jednym z poprzednich odcinków. Oskarża on o to hrabiego Dooku, co oczywiście nie pasuje obecnym na sali Seperatystom. Mimo prób interwencji Satine postanawiają oni sami zająć się zdrajcą, co niepokoi Ahsokę, która najwyraźniej polubiła młodego Luxa podczas ich poprzedniego spotkania.
Za pozwoleniem Padme, Ahsoka biegnie uratować Luxa, po czym melduje całe zdarzenie Anakinowi, którego najwraźniej troszkę śmieszy cała sytuacja (świetnie go rozumiem, mnie wszystkie wątki romantyczne Jedi też strsznie bawią). Jednak nie udaje się jej dostarczyć Luxa na Couruscant, tak jak obiecała, gdyż zostaje przez niego obezwładniona.
Okazuje się, że Lux planuje zemstę na Dooku, do której potrzebuje pomocy Watachy Śmierci. Oczywiście jak zwykle Watacha Śmierci została przedstawiona bardzo negatywnie, ale zastanawia mnie jeden z wątków, który został do tego celu użyty. Przy wjeździe Ahsoki i Luxa pokazane jest jak członkowie Watachy Śmierci z wielką radością strzelają sobie do niewinnych droidów, które oczywiście krzyczą o litość itd. Żeby jeszcze bardziej spotęgować wrażenie, że to źli ludzie, dodatkowo karzą R2D2 naprawić postrzelone droidy, żeby mogli się nimi „pobawić” po raz kolejny. Jak dla mnie jest to bardzo ciekawe zagadnienie moralne związane z człowieczeństwem i sztuczną inteligencją, któremu można by poświęcić spokojnie cały odcinek jak i więcej, a nie coś co od razu uznajemy za złe i korzystamy z tego żeby wykreować Watachę Śmierci na bezlitosnych morderców ze skłonnościami sadystycznymi. To było bardzo płytkie zagranie.
Lepszym pomysłem jest porwanie przez Watachę kobiet z pobliskiej wioski i zmuszenie ich do pracy w kuchni i usługiwania podczas uczty. Dodając do tego spalenie ich wioski w imię pseudo-honoru, bo jak to ujął Vizsla „Nie pozwalaj słabszym mówić ci co masz robić”, dużo lepiej ich to kreauje. Choć takie zachowania też wydają mi się przesadzone.
Oczywiście oba wątki służą wykryciu kim jest Ahsoka (podpalenie wnioski) i uwolnieniu Ahsoki (zaprzyjaźnienie się R2D2 z naprawionymi droidami). Pod tym względem faktycznie ładnie łączy się to w jedną całość, ale jak przyjrzymy się konkretnym fragmentom to przestaje to tak dobrze wyglądać.
Oczywiście przez cały odcinek przewijają się drobne sugestie co do romantycznej relacji Ahsoki i Luxa, ale i tak najlepszy z tego jest uśmieszek Anakina. Ahsoka zostaje przedstawiona jako narzeczona Luxa, choć w praktyce zachowuje się bardziej jak służka, co bardzo pasuje Vizsli, który stwierdza, że Ahsoka już się do nich wpasowała. Może to trochę zastanowić biorąc pod uwagę, że widzimy w tym odcinku Mandaloriańskie kobiety walczące i siedzące przy stole na równi z mężczyznami. Jest też oczywiście pocałunek, który ma na celu uciszenie Ahsoki, która tłumaczy Luxowi, jak zła jest Watacha Śmierci. Jak to mówią - jak jest głupie, ale działa, to nie jest głupie.
Odcinek kończy się ucieczką Luxa, bo nie mogą być razem czy coś.
Nie zachwycił mnie jakoś szczególnie ten odcinek. Jest to jedyny „mandaloriański” odcinek Wojen Klonów, który nie jest częścią trylogi i dużo na tym traci. Nigdy nie dowiadujemy się dlaczego, gdzie i kiedy Vizsla walczył z Dooku i dlaczego chce się na nim zemścić. Nie dowiadujemy się czy Watacha Śmierci skorzystała z dostarczonych informacji i przynajmniej spróbowała zaatakować Dooku. Spokojnie można by z tego zrobić trylogię a nawet i więcej. Z powodu wymienionych wcześniej niedociągnięć i niedosytu po obejrzeniu tego odcinka daję 6/10, bo przynajmniej można było pooglądąć ładny, zimowy krajobraz, który ratuje sytuację.