Co trzeba zrobić żeby bardziej leniwym Mandalorianom chciało się naładować blaster? Czym zdobywa się mało pożądaną uwagę tych mniej leniwych?
Czasem każda wymówka będzie dobra - byle znów podjąć walkę. A o tym, co motywuje naszych członków do chwycenia za blastery poczytacie poniżej.
Okiem Behota:
– I wtedy robisz tak… – pokazałem wykończenie prostej techniki walki w klinczu, którą podpatrzyłem w holonecie. Szliśmy z Mondem miejską uliczką na jakiejś planetce Środkowych Rubieży. Przyjaciel mój i mego brata Ricka, zabrał mnie na małą wycieczkę, żeby oderwać mnie od codziennych obowiązków. Rzeczywiście tego potrzebowałem – miałem siedemnaście lat i dosłownie wszędzie mnie ciągnęło, byle nie do prac domowych. Frustrację potęgował fakt, iż od dobrych kilku miesięcy nie mogłem znaleźć pracy. Nie wiedziałem, czy było to spowodowane zbyt skomplikowanymi oczekiwaniami jakie miałem, czy może brakiem zdecydowania. A może lenistwem.
– Tak, Teräs Käsi jest doskonałe do treningu walki w klinczu i odparcia nagłego ataku – Mond żartobliwie sparodiował jednego z instruktorów z Keldabe, u którego swego czasu wszyscy trzej pobieraliśmy nauki. – Nie, ale serio, jesteś w tym naprawdę niezły, Atin. Uczysz się szybciej, niż Rick w twoim wieku.
– No. I dwa razy szybciej niż ty – dogryzłem towarzyszowi, za co dostałem pięścią w napierśnik.
– Nie zapominaj, kto tu jest starszy i więcej wie – rzucił Mond, który faktycznie był przecież starszy ode mnie o sześć lat.
W tej samej chwili zaczął dziwnie spoglądać na kobietę stojącą w grupce wraz z pięciorgiem znajomych. Nie spodobało mi się to spojrzenie.
– Mond, co się stało?
Towarzysz nie odpowiedział, nie odrywając wzroku od grupki, która stała nieopodal wyjścia z popularnego widocznie w tej okolicy pubu. Oprócz dziewczyny, która wzbudziła niezrozumiałe dla mnie zainteresowanie Monda, była tam jeszcze jedna kobieta i czterech facetów. Mój przyjaciel naprawdę nie patrzył tylko tak, jakby ona mu się spodobała. Właśnie zrównaliśmy się z nimi, kiedy usłyszałem coś, czego obawiałem się najbardziej.
– Hej, Mando–świrze, co się gapisz?!
Mond często lubił pakować nas wszystkich w jakieś kłopoty, ale tym razem nie mogłem zgadnąć, co go tak nagle do tego skłoniło. Odsunąłem się tylko tak, aby to towarzysz był bliżej awanturników niż ja. Naprawdę nigdy nie lubiłem walczyć na serio, w jakikolwiek sposób, a tym bardziej w tak nieprzewidywalny, jak walka wręcz. A jak Mond sam wpakował się w tarapaty, to niech się teraz z nich sam wydostanie.
Przyjaciel jednak również się cofnął i otoczył mnie ramieniem.
– Nie gorączkujcie się, przyjaciele – powiedział. – Nie pamiętacie mnie? Jestem ziomkiem Ricka.
Ewidentny samiec–alfa grupy, wysoki chłopak z fryzurą na jeża, przez chwilę się zastanawiał.
– Ricka? Tego cholernego frajera?
Zrobiłem krok do przodu. Wszyscy zgromadzeni byli rasy ludzkiej i wiekowo wydawali się być mniej więcej w połowie między mną, a Mondem.
– To jest brat Ricka – usłyszałem za sobą słowa Monda. Doskonale.
– Faktycznie, widać podobieństwo… – Facet patrzył na mnie jak na zwierzę w klatce. Ani ja, ani Mond, nie mieliśmy na głowach hełmów, które zostawiliśmy na statku. Zbroje jednak dobitnie świadczyły o naszym pochodzeniu. Koleś musiał być albo głupi, albo jakiś wyjątkowy.
– Co masz do mojego brata? – spytałem zupełnie spokojnie, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Jednak, jak zwykle, źle dobrałem słowa, dodatkowo rozzłaszczając rozmówcę.
– Mam, stang, do twojego braciszka to, że najpierw jest super ziomkiem, chłopakiem naszej przyjaciółki – tu ruchem głowy wskazał dziewczynę obserwowaną wcześniej przez Monda – a potem wypina się na nas jak na pasterzy banth. Co, nie wiedziałeś, że braciszek jest gnidą? – spytał drwiąco. Poruszyłem ramionami, aby rozluźnić spięte mięśnie.
– Może gdybym znał szczegóły – wciąż spokojnie dodałem – to bym ci powiedział, jaki jest, a jaki nie.
– Pieprz się – rzucił chłopak. – Pewnie wszyscy w rodzince jesteście tacy sami.
Nie poruszyłem się, patrząc mu w oczy. Byłem jednak coraz bardziej wkurzony, nieważne, jak bardzo starałem się to maskować.
– A teraz – dodał facet. – Spieprzajcie stąd obaj, zanim zrobi się nieciekawie. A ty – wskazał Monda palcem – ciesz się, że nie każę tobie oddawać kasy za towar. No już, spieprzać.
Nie ruszyłem się z miejsca, nadal patrząc mu w oczy i nadal wewnętrznie będąc coraz bardziej wkurzonym.
– Nie dość, że cham, to jeszcze idiota – zaśmiał się oponent. Jego koledzy zawtórowali. Dwóch z nich było widocznie lekko podchmielonych, ale sam przywódca wydawał się trzeźwy. – Nie rozumie, co się do niego gada. Mandalora to jednak wieś, więc pewnie wszyscy stamtąd mają słomę w butach.
– Nawet jeśli rakietowych – zażartował jeden z towarzyszy faceta.
Zrobiłem krok do przodu.
– Co? – Alfa nagle spoważniał, stosując klasyczną strategię zdominowania oponenta gwałtownym wybuchem gniewu. Wypiął klatę i spojrzał na mnie nie do końca z góry, bo byliśmy tego samego wzrostu. – Chcesz to robić? Pokaż co potrafisz.
Ja jednak, choć nie bez trudu, oderwałem wzrok od jego twarzy i spojrzałem na towarzyszki faceta, zaniepokojone całą sytuacją.
– Mogą panie chcieć schować się w środku – powiedziałem do rzekomej byłej dziewczyny Ricka. Ta przez chwilę patrzyła mi w oczy, po czym ruszyła do drzwi.
– Dajcie spokój… – zaczął drwiącym tonem chłopak, ale druga koleżanka przerwała mu:
– Zamknij się, Bogg.
I machnąwszy lekceważąco ręką, zniknęła we wnętrzu lokalu. To do końca rozzłościło faceta.
– Ty wieśniacka gnido! – krzyknął na mnie, sięgając po coś do kieszeni.
Natychmiast skróciłem dystans.
Mond uchylił się przed błyskawicznym lewym sierpowym. Byliśmy we dwóch dwie ulice od pubu, pod którym zostawiłem czterech ranionych dwudziestolatków. Bogg chyba nigdy nie miał już mieć prostego nosa, a jeden z jego kolegów wymagał pilnej opieki medycznej. Ja za to nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji. Wciąż przepełniony adrenaliną i kortyzolem, całą gwałtowność przekierowałem na przyjaciela.
– Mond, do shab, specjalnie poszedłeś tamtędy!
– Atin…
– Ne`johaa! – przerwałem. – Ile razy mam ci powtarzać, utreekov, że nie lubię…!
– Atin, posłuchaj…
– Powiedziałem, żebyś się zamknął, shabuir! – znów przerwałem towarzyszowi. – Jeszcze raz zrobisz mi takie coś, a cię po prostu postrzelę w gett`se, i nie żartuję, Mond. – Uspokoiłem się nieco, odetchnąłem. Przyjaciel opuścił gardę. Zbliżyłem się o krok.
– Nie-na-wi-dzę wal-czyć – przesylabizowałem mu przed twarzą.
– A jednak zawalczyłeś – zauważył. – Dlaczego?
Odwróciłem się.
– Wyciągał nóż. Widziałeś.
– Nadal mogłeś uciekać.
– Nie mogłem.
– Dlaczego?
Przez chwilę nie odpowiadałem.
– Bo obraził mi brata. A poza tym pewnie sprzedawał prochy dzieciom pod szkołami.
Mond podszedł bliżej.
– Skąd wiesz?
– Bo tylko wtedy Rick nagle zerwałby z nimi kontakt i spieprzył z planety. – Spojrzałem na przyjaciela. – “Ciesz się, że nie każę ci oddawać kasy za towar” – przypomniałem. – Czy nie tak było?
Mond wyszczerzył zęby.
– Tak było. Chodźmy wreszcie się czegoś napić, Atin.
– Mond, naprawdę przestań robić takie rzeczy. O mało nie zginąłem, a i mogłem zabić któregoś z nich. Walka wręcz nie jest osik`la pieczeniem ciasta.
– Wiem, to moja kwestia – odparł z uśmiechem. Otoczył mnie ramieniem. – Rick będzie z ciebie dumny, vod`ika.
– A tobie spuści łomot – zauważyłem. – Módl się, żeby mój tata się nie dowiedział. "Wojownik powinien walczyć tylko na zasadach kontraktu, który mu odpowiada" – zacytowałem. – I w sprawie, którą uważa za słuszną. A nie pakować się bezsensownie w sytuację, w której ktoś tylko bezcelowo zginie.
– Za to cię lubię, Atin. – Mond wyjął datapad w celu poszukania jakiegoś lokalu. – Nie tylko umiesz się bić, ale i myśleć.
– Wymyślę ci trumnę, jeśli jeszcze raz coś takiego odwalisz.
Okiem Marika:
“Avenger” wyszedł z nadprzestrzeni na orbicie Nar Shaddaa.
– Kapitanie przekaz otrzymany, koordynaty niezmienione, za pół godziny nasz cel powinien wyjść z nadprzestrzeni – zameldował I4-D7 siedzącemu za sterami Mandalorianinowi w czarnej zbroi.
– W porządku, mamy jeszcze chwilę, więc przeprowadź szybką diagnostykę i sprawdź dokładnie silniki. Nie chcę powtórki z Tatooine – spojrzałem surowo na droida.
– To nie była moja wina – oburzył się droid – Od dawna mówiłem, że trzeba wymienić… – zaczął tyradę droid.
– Dobra, dobra. Nie gadaj tyle, tylko idź sprawdź – przerwałem jego wywód, wiedząc że potrwa znacznie dłużej niż bym sobie życzył. Marudna krzyżówka astrochmecha typu R4 i droida zabójcy IG pojechała do maszynowni złorzecząc pod nosem.
– On ma naprawdę za duży stopień świadomości, ale za to go lubię – powiedziała młoda dziewczyna w srebrnej mandaloriańskiej zbroi, wchodząc na mostek.
– Tia, masz rację: dla mnie to nie tylko droid, ale także przyjaciel – powiedziałem wyciągając się wygodnie w fotelu pilota – Jeden z niewielu jeszcze żyjących zresztą – dodałem.
– A ty co się tak rozwalasz? Za chwilę przechwytujemy transport więzienny, jest robota do wykonania – mandalorianka spojrzała na mnie karcąco.
– Iva, po pierwsze mamy pół godziny jeszcze, a po drugie co mam niby robić? Zbroja jest? – zapytałem popukawszy napierśnik – Jest, blastery naładowane? Naładowane. I4 sprawdza statek? Sprawdza. To co mam robić? Pomodlić się przed bitwą? – parsknąłem rozbawiony tą wizją.
– Ech, może i racja. Przepraszam, dla mnie to wszystko nowe jeszcze – Iva usiadła w drugim fotelu – Za łowy wzięłam się rok temu, a wcześniej po Verd`goten siedziałam na Mandalorze, nie to co ty – powiedziała z żalem i lekką zazdrością w głosie.
– Nie wiem czy jest czego żałować. Włóczę się po galaktyce od 12 lat. Bywało źle i gorzej. Życie na Mandalorze nie jest takie złe, w porównaniu do tego co oferuje reszta galaktyki – powiedziałem bawiąc się wyjętym z pochwy wibroonożem.
– To czemu nie wrócisz do domu w takim razie? – spytała Iva
– Ech, już o tym rozmawialiśmy. Nie czuję się tam jak w domu już. Po śmierci ojca wiele się zmieniło. Vlam vryheid mnie zmienili i jestem im za to wdzięczny – odpowiedziałem.
– Taaak, ci twoi bojownicy – mruknęła z przekąsem – I co z tego miałeś przez te wszystkie lata? Ile to było, 7 lat? 7 lat włóczenia się po galaktyce i zgrywania bohatera, i jak to się skończyło? Wszyscy nie żyją – pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą.
– 8 lat, to jedno, dwa, to mam z tego więcej niż ci się wydaje – odpowiedziałem ostro, chowając wibroostrze – Dali mi nie tylko zemstę, dali mi przede wszystkim nowe życie, poczucie celu, dzięki niemu zrobiłem coś dobrego w tej parszywej galaktyce – dodałem. Iva parsknęła tylko słysząc co powiedziałem.
– Śmiej się, śmiej. Byle idiota może zostać łowcą nagród, czy najemnym zbirem. To wcale nie jest trudne podnieść blaster i kogoś zastrzelić dla kredytów czy ze złości. Nasz lud nisko upadł sprzedając się jako najemnicy i łowcy nagród. Pozwoliliśmy by nasz lud zdegenerował się walcząc dla kredytów, zamiast dla idei. Też byłem kiedyś taki jak ty. Żądny walki, chwały i kredytów. Owszem miałem swoje zasady, tak jak ojciec i ty również. Porządnego łowcę od byle zbira różni raptem kilka zasad, ale nie zmienia to faktu, że jest zbirem za pieniądze, w najlepszym wypadku najemnym policjantem. Nie. Już nigdy nie będę zabijał dla samych kredytów – powiedziałem z całą mocą – A Vlam vryheid... oni byli inni. Zabijaliśmy to prawda. Ale kogo? Łowców niewolników, piratów, handlarzy igiełkami śmierci, lokalnych tyranów i zbrodniarzy, przestępcze kartele. Chwasty, które nie dają żyć innym. Którzy mordują, gwałcą, niewolą i niszczą zwykłych niewinnych ludzi, których nie miał i nie ma kto bronić. Republika i Separatyści ich olali. Imperium jest jeszcze gorsze, więc i z nim będę walczył. Vlam vryheid były setki, mieliśmy krążownik, myśliwce, kanonierki, grupy szturmowe, wojowników najróżniejszych ras i kultur. Ale zginęli. Ja żyję i będę kontynuował ich dzieło. Ty też nie jesteś taka zimna i cyniczna, jak chcesz być postrzegana. Pracujesz ze mną i godzisz się na moje zasady, mimo że mogłabyś zaczepić się gdzie indziej i mieć z tego dużo większą kasę. Odkąd pracujemy razem, odrzuciłem kilkadziesiąt intratnych zleceń, bo nie odpowiadały moim zasadom, i nigdy nie protestowałaś. Walczymy o to, co mój przyjaciel Greyer nazwał “trzymaniem płomienia wolności”. Może to, że nie walczę dla chwały i kredytów czyni mnie w oczach wielu innych Mandalorian naiwnym frajerem, ale mam to gdzieś. Ja walczę dla idei. Gdy znajdzie się Mandalor, który przywróci naszemu ludowi dawną chwałę i sprawi, że znów będziemy dumnym i godnym ludem wtedy stanę u jego boku. Póki będziemy walczyć dla kredytów, to będę walczył po swojemu i z dala od innych. A teraz leć do działek, bo imperialny transport więzienny właśni wyszedł z nadprzestrzeni – Marik zakończył swoją mowę łapiąc za stery. Iva spojrzała na niego z powagą i powiedziała tylko – Tak jest, ner vod – po czym pobiegła obsadzić działka.
Okiem Sh`ehn:
Minął kwadrans od kiedy moja ba`vodu wyszła, zostawiając na stole blaster. Wpatruję się w broń, myśląc o ostatnich słowach jakie do mnie skierowała. "Gdzie jest honor tchórzy...?!" i "musimy się bronić". "To oni wypowiedzieli wojnę Mando`ade kiedy sprowadzili na nas Dral`han – czy już o tym zapomniałaś?". Była bardzo wzburzona, a ja nie wiedziałam co jej odpowiedzieć.
Mandalora, moja Mandalora – przez okna mojego apartamentu wpada słaby blask miasta. Budynki Sundari, pomiędzy którymi snują się krystaliczne ścieżki dla spacerowiczów, zawsze spowija delikatna błękitna łuna – jej widok napawa mnie spokojem. Jakże różni się on od wizji którą przed chwilą roztoczyła moja krewniaczka!
Przez ostatnie dziesięciolecia zrobiliśmy się sentymentalni. Kultywujemy sztukę, cenimy piękno, harmonię i spokój. Pozwalamy sobie na poetyzmy. Czy jednak źle, że tak się stało? Kocham to miasto; kocham jego kulturę. Można powiedzieć że dziś nasze zbroje i sztandary, i symbole kryją się w geometrii budynków. Tym właśnie jesteśmy – Nowymi Mandalorianami. To jest nasza Mandalora. Żyję wierząc, że robimy co możemy. Nie zawsze jest dobrze, ale w pewnym sensie zawsze jest lepiej. Boję się to utracić. Ba`vodu się myli – nigdy nie zapomniałam o dral`han. Jak mogłabym...? Każdego dnia drżę na myśl, że to wszystko to może zniknąć. Transpastalowe szyby oddzielają mnie od gwaru ulicy – życie miasta toczące bez jednego dźwięku stanowi surrealistyczny obraz. Nie mogę myśleć o tym inaczej, jak o ciszy przed nadchodzącą burzą. Zastanawiam się czy blaster, który leży przede mną, mógłby zachwiać równowagą: czy dźwięk pojedynczego wystrzału może być gromem zwiastującym nawałnicę?
W nocy nie mogę spać. W oczach ciotki rezygnacja z walki to tchórzostwo. Mnie całe życie uczyli, że to była śmiała decyzja, jedyna droga do ocalenia naszego ludu. Podobno byliśmy wielkimi wojownikami; budziliśmy jednocześnie szacunek i lęk. Czy Republika uczyniła nam tak wielkie krzywdy, bo się nas bała? A dzisiaj, czy Straż Śmierci dokonuje kolejnych zamachów bo boi się, że jeśli teraz nie zadziała... No właśnie, co takiego mogłoby się stać? Chciałabym wierzyć, że Republika nie jest tym samym tworem co kilka stuleci temu – ale nie mogę. Myślę, że Straż Śmierci słusznie się obawia – ale może właśnie przez to podejmują tak fatalne decyzje?
Im dłużej się zastanawiam, tym jaśniejsze dla mnie jest, że u podstaw tego wszystkiego leży strach. Przerażenie, bezsilność, kompleks niższości to drugie oblicza przemocy. (Nie sądzę żeby to była wielka mądrość. Jestem młoda, kiedyś pewnie zobaczę w tym wielkie gry polityczne i kredyty – na razie jednak wierzę w takie banały. To nic. Dzięki światu, który zbudowali Nowi Mandalorianie, mam jeszcze czas żeby dorosnąć).
Jestem Nową Mandalorianką, ale nie zapomniałam o tysiącach lat historii. Byłam w muzeum Sundari, oglądałam `gamy i beskady. Studiowałam nasze poematy. Ale studiowałam też teksty największych myślicieli nowej epoki. Wiem skąd pochodzimy.
Czasem trzeba podjąć walkę, a czasem zrezygnować. Mandalorianie nie powinni uciekać z podkulonym ogonem – ale równie złym wyjściem jest kąsać jak przestraszony drapieżnik. Chcę wierzyć że pierwsi Nowi Mandalorianie nie byli przyparci do muru. Że zdecydowali świadomie, wiedząc co mogą stracić; a nie dlatego że bali się walczyć. Czy jednak na pewno tak było? Przypominam sobie ciotkę – jej wyprostowaną postawę, gwałtowne gesty, nieugięte spojrzenie na dnie którego kryje się coś nieokreślonego – jakże się różnimy! A mimo to wycofała się dzisiaj, odwróciła się i opuściła mój dom. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Straż Śmierci buntuje się, bo lęka się spróbować żyć jak my. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że strach przed otwierającymi się możliwościami jest współczesną formą tchórzostwa.
Rano postanawiam, że nie chcę być bezsilna. Nie zgadzam się z ba`vodu – nie uwierzę że dołączenie do Straży Śmierci jest jedynym sposobem w jaki możemy zachować to, co kochamy. Mam szczerą nadzieję, że kryzys nie nastąpi za mojego życia. Chciałabym przeżyć młodość, bawić się, założyć rodzinę, zestarzeć. Uczyć się kochać życie, kochać przyjaciół, kochać męża, kochać dzieci. Żyć. Ale jeśli nie będzie mi to dane – nie będę kierować się lękiem i nie pozwolę sobie uwierzyć, że jest tylko jedna możliwa droga.
Po południu przestawiam broń na najniższą moc i chowam ją do plecaka. Jadę za miasto, na pustkowie, tam gdzie nikt mnie nie znajdzie – a potem ćwiczę przez całe popołudnie. Strzelam, żeby mieć pewność, że jeśli w krytycznym momencie opuszczę broń, zrobię to nie ze strachu i poczucia bezsilności – będzie to decyzja dla dobra Mandalory. Kiedy kończę, ogniwo energetyczne jest niemal wyczerpane. Po powrocie będę musiała znaleźć sposób by je naładować.
Okiem Arneuna:
Długo leżałem na mojej pryczy na pokładzie Tancerki wpatrując się w sufit i usiłując pozbierać myśli. Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie ten moment. Powinienem już dawno podejść do Innady i powiedzieć jej jaką decyzję podjąłem, ale nie mogłem ustalić jaka powinna być.
Dotychczas wszystko było proste: blaster służył do obrony siebie, bliskich i do wypożyczania razem z resztą mojej osoby w celach zarobkowych.
Tym razem nie byłem przez nikogo wynajęty, a szykujące się starcie nie dotyczyło mnie bezpośrednio. Przynajmniej jeszcze nie. Część mnie była zirytowana na Innadę za postawienie mnie przed takim problemem, a część była z tego powodu zachwycona. Mogła mi nie mówić czemu coś robimy, mogła też po prostu powiedzieć, że to kolejne zlecenie.
Zapowiadało się uderzenie na małą stację kosmiczną. Głównym celem było zdobycie paru kanonierek. Ale w ramach bonusu planowane było zagrabienie wszystkich dostępnych informacji. W tym o: kontaktach, źródłach dochodu, innych posterunkach i głównych bazach, dosłownie wszystko co pozwalałoby nam na prowadzenie dalszej wojny. Liczyliśmy też na zdobycie informacji o lokalizacji paru osób.
Wszystko to w ramach dopisywania kolejnego epizodu do wieloletniego konfliktu. “Moja” strona aktualnie prowadziła działania wyłącznie partyzanckie: nawet w skali planetarnej nie byliśmy liczącą się siłą. Dzięki temu od utracenia siedziby klanu ponosiliśmy straty tylko podczas inicjowanych przez nas starć.
Miałem dołączyć do wzajemnego wystrzeliwania się. Nie przeszkadzało mi to do kogo miałbym strzelać, przeszkadzało mi to, że po raz pierwszy robiłbym to z własnej inicjatywy. Że istoty będące naszym celem z radością by mnie wyeliminowały, gdyby tylko miały okazję.
Nie byłem pewien czy chcę w tym uczestniczyć, nawet pomimo wszystkiego co otrzymałem od klanu. A może właśnie dlatego? Bo czułbym się jakbym był zmuszony przez sytuację, w której zostałem postawiony.
Nagle uświadomiłem sobie, że podjąłem już decyzję. Że podjąłem ją w momencie gdy nie skorzystałem z oferty Innady na opuszczenie Tancerki.
Następne w kolejności było przygotowanie ekwipunku i podziękowanie Innadzie za danie mi możliwości wyboru.
Temat na forum. |