|
Wspomnienia zmieszane z wódką |
|
|
|
Do pełnego zrozumienia i cieszenia się fanficiem wskazana jest znajomość komiksu Jango Fett: Łowy.
Mandalorianie mieli zwyczaj celebrować rocznice śmierci swoich bliskich. Raz do roku, ci, co chcieli oddać hołd poległym, zbierali się gdziekolwiek mogli. Recytowali imiona martwych, jak litanie modlitw do bogów, których nie mieli.
Jango o tym wiedział. Był świadom, że wielu jego mandaloriańskich ziomków właśnie stoi w deszczu i burzy, na jednej z kaminoańskich platform.
Wspominają Galidraan – ci, których tam nie było.
On był.
Ale tak jak w tamtym dniu coś umarło w nim, dzisiaj umierało znowu. A on miał dość śmierci, która tkwiła w nim każdego dnia. Bo choć wcale nie chciał pamiętać, pamięta wszystko. Dlatego nie staje ze swymi ziomkami, w kręgu. Nie wychodzi z domu na wiatr i zimno. Nie łączy się z innymi. Bo ci inni są martwi.
Biały śnieg wydaje się być taki czysty. Ale to szybko się zmienia, gdy ciała przecięte na pół zalegają na zimnie. I krew, której nie powinno tam być. Pamięta to wszystko, oszołomiony i przerażony i wściekły. Szczegóły notują się w jego duszy, niemal bezwiednie, wyostrzone i dobrze opisane, na wizjerze wewnątrz jego hełmu. Z jego butnego okrzyku zabić wszystkich! ulatuje pewność siebie, gdy kolejne ciało przyjaciela wpada w biały puch Galidraanu...
Nie słyszy grzmotów, które w swej wściekłości przetaczają się po kaminoańskim niebie. Upija łyk gorzkiego trunku.
Dla niego istnieje tylko cisza, gdy wszystkie serca jego towarzyszy przestały bić. Żaden oddech nie zamienia się już w parę na zimowym powietrzu Galidraanu. Tylko szum kling mieczy świetlnych kłóci się z tą ciszą.
Kiedy gorzki smak wódki pali mu gardło, jest jeszcze w miarę trzeźwy. Ściany apartamentu, tak niemożliwie białe, przypominają mu śnieg. Więc odwraca wzrok, skupia się na czarnych chmurach za oknem. I widzi tylko drwinę, gdy pod przymkniętymi powiekami kształtuje się widok czarnej zbroi i jej właściciela. Pamięta ten zimny, bezduszny wzrok Vizsli. Tak jakby przywódca Watahy wiedział coś, czego inni nie mogli wiedzieć. I Jango myśli, czasem, gdy alkohol pozwala mu myśleć to, co na trzeźwo by się nie odważył, że Vizsla wiedział za dużo.
Kiedyś nienawidził Vizsli.
Kłamie.
Inaczej. Zawsze będzie nienawidzić Vizslę, ale z biegiem czasu nauczył się inaczej myśleć o martwym mężczyźnie w przerażającej czarnej zbroi.
Vizsla odebrał mu wszystko, co mógł. Zabrał mu rodzinę, wyrwał go z najlepszych lat dzieciństwa.
Wtedy odnalazł miejsce wśród Mandalorian. Miał cel, aspiracje, marzenia.
I Vizsla po raz drugi go złamał. Odebrał mu Mereela i pozostawił z palącą wnętrze nienawiścią.
Jango miał cel, nienawiść, vendettę.
Ale Vizsla i trzeci raz był władcą sytuacji.
Odebrał mu rękoma Jedi życie towarzyszy, wolność i wiarę.
Jango nadal miał cel – zemstę.
Czwartego razu nie było, Jango o to zadbał. Ale ze śmiercią Vizsli, stracił swój cel.
Nie miał dla kogo być Mandalorem, gdy jego podwładni byli martwi. Nie miał kogo ścigać, kogo winić, kogo nienawidzić – Vizsla także był martwy. Coś się wypaliło w nim samym. Z gorączki młodości pozostał ostygły żar wspomnień. Zimna rzeczywistość. Drwina.
Jango boi się myśleć, że Vizsla, nawet po swojej śmierci, jest zwycięzcą. Że Jango Fett, niegdysiejszy Mandalor, obecny łowca głów, jest produktem działań Mandalorianina w czarnej zbroi. Za każdym razem coś mu odebrał. Nawet umierając, nie odszedł z pustymi rękoma. Czwartego razu nie było... ale i tak Vizsla triumfował na swój irytujący sposób.
I Jango się boi, w tych nieoczekiwanych chwilach irracjonalnego strachu, podszytego wspomnieniami. Czasem ma wrażenie, że przywódca Watahy Śmierci uwzględnił go w swoich planach, zanim w ogóle on sam stał się poważanym wojownikiem Mereela. A to by znaczyło, że to co przeżył, ten cały ból, który go ukształtował – on sam... jest tylko narzędziem. Bo został złamany i przekuty nienawiścią, a proces nadzorował właśnie Vizsla.
Jango boi się, że to Vizsla nadał mu kształtu, nie Mereel.
Gdy pierwsza butelka się skończyła, bez zastanowienia sięga po drugą. Po drugiej przychodzi trzecia. Ignoruje wchodzącego do jego apartamentu Mandalorianina, w czarnej zbroi. To nie Vizsla, bo ten jest martwy, powtarza sobie, choć to myśl pozbawiona satysfakcji, czy złości.
Na słowa Vau, jego krew burzy się i reaguje tak, jak co roku. Rzuca butelką w nieproszonego gościa i jest zadowolony, gdy szkło rozpryskuje się w milion kawałków. A Mandalorianin nie mówi nic, nie prosi, nie komentuje, nie ocenia. Wychodzi w ciszy.
I Jango ponownie zanurza się w smaku trunku. Rzeczywistość zlewa się z bezduszną burzą, a on zatraca się w tym hałasie. Gorzki smak wódki zaciera złe wspomnienia i słowa, oprócz poczucia winy. Próbuje myśleć o czymś innym, lepszym.
Mereel ściskający go mocno, gdy pierwszy raz zabił człowieka. Ten sam Mereel, który twardym i stanowczym głosem przydziela zadania grupom, jednocześnie tłumacząc plan ataku. I Mereel, sprzeczający się z nieokiełznanym Montrossem. Mereel, zakrwawiony i martwy, w ramionach Jango.
Jaster był człowiekiem, który go uratował, na wiele sposobów. Uratował mu życie, gdy Wataha Śmierci wtargnęła na ziemie jego ojca. Uratował go od przerażenia, gdy zaoferował mu dom i nową rodzinę. Uratował jego duszę, by mógł być częścią manda’yaim.
Ale nawet po latach znajomości, Jango nie potrafił nazwać go buir’em. Ojcem.
Rodzina to coś więcej niż krew. Ale nie potrafił zastąpić jednego człowieka drugim. Jego ojciec nie zasłużył na zapomnienie, tylko dlatego, że nie potrafił już za wiele o nim pamiętać.
Po latach żałuje, że chociaż raz nie nazwał ojcem Jastera Mereela. Choć to było tylko słowo, Jango zrozumiał jak wiele radości potrafi przynieść mężczyźnie, gdy sam został ojcem. I zastanawia się, czy Mereel wiedział, jak wiele dla niego znaczył...
Do tych myśli uśmiecha się gorzko. Nawet alkohol ma słodszy smak, gdy kolejna jego porcja pali mu krtań. A Jango się zatraca, bo przecież pamiętając Mereela, musi pamiętać Montrossa. Żal i wściekłość ściskają go w żołądku. Jest mu niedobrze, gdy gula gniewu podchodzi mu do gardła. Ale raz pamięta coś więcej, niż martwe ciało Jastera i kpiący uśmiech aruetii.
Montross był dziwny, zawsze.
Ludzie mieli zwyczaj mówić, że jest straszny, gdy wpada w stan amoku, bije się i śmieje, prawie szaleńczym śmiechem i drwi, ze wszystkiego. Potrafił przepić pół nocy, a potem wdać się w bójkę. Zlizując krew z warg, z tego kpiącego uśmiechu – naprawdę potrafił wzbudzić niepokój. Niepoczytalny samobójca.
Ale Jango myślał, że chwile, gdy Montross siedział w przyciemnionym pokoju, nieobecny myślą, ale z czujnym, skupionym spojrzeniem, były tymi najstraszniejszymi. Przypominały mu dzieciństwo, gdy starsza siostra zawsze straszyła go potworami z ciemności, zimnymi i bezdusznymi, które zabijają bez mrugnięcia okiem. Montross zawsze mu je przypominał, w takich chwilach.
A teraz zastanawia się, czy tamte chwile, nie były prawdziwą twarzą Montrossa. Nie szaleństwo i drwina, ale ten bezduszny spokój, który mógł należeć tylko do zimnych drani. Wyrachowanych. Bo nie znał go tak, jak myślał, że go znał. A przecież dawno temu, Montross był naturalną częścią jego życia.
- Dlaczego Vizsla wywołał wojnę domową? – dopytywał się, chcąc wiedzieć, czemu jego rodzina zapłaciła swą krwią za obcy spór.
Jaster Mereel tłumaczył mu na wielorakie sposoby. Od wykładu z historii mandaloriańskiej, po różne polityczne aspekty, kończąc na moralności. Argumenty wydawały się sensowne i utwierdzały Jango w słuszności swego miejsca, wśród komandosów Mereela.
Ale kiedy pytał Montrossa, ten tylko wzruszał ramionami, mówiąc, że nie ma wojny domowej, to tylko spór między dwoma klanami. Gdy młody Jango dopytywał, kto zaczął walkę, starszy Mandalorianin zawsze mówił to samo.
- Nie wiem, w co chcesz wierzyć Fett, ale do wojny, seksu i wódki, zawsze potrzebnych jest przynajmniej dwóch.
Jango nigdy nie miał na to odpowiedzi.
Teraz rozumie, że Montross nigdy nie był Komandosem Mereela z ideologii. Równie dobrze mógł być bratem Vizsli. Może i był. To było już bez różnicy, bo wszyscy byli martwi.
Nie pozostaje nic, do dodania. Tylko ten, co żyje, jest obciążony myślami. Martwi nie mają zmartwień. Nie muszą się bać. Nie mają wspomnień. Nie mogą być pijani, jak Jango. I jak co roku, Jango zastanawiał się, kto ma lepiej...
Hashhana
|
|
|
|
|
|
|
|