Rój
 
Kap. Kap..
Kap.. Kap…
Kap… Kap….

Wszechobecna ciemność. Płytkie oddechy odbijają się echem od ścian jaskini, przerywane jedynie przez uparte krople drążące powoli skalne podłoże. Poczucie czasu straciliśmy cztery korytarze temu. Odpoczywamy, siedząc w ciszy i ciemności, żeby nie zdradzać naszej pozycji, świadomi jedynie swoich obecności dzięki przestarzałym czujnikom termowizyjnym w naszych buy’ce, które lada chwila odmówić mogą posłuszeństwa.

Kap. Kap..
Kap.. Skrob…
Kap… Kap….

Zbliżają się. Na razie delikatne skrobanie dochodzi do nas z oddali, chyba z góry, ale przez to przeklęte echo niczego nie można być pewnym. Nie wiemy nawet czy to coś porusza się istniejącymi tunelami, czy przegryza się przez skały tworząc nowe odnogi. Nie idzie tego zidentyfikować. Obozowisko, żeby je tak nazwać z braku lepszego określenia, nie prezentuje się specjalnie okazale. Pięciu Mando’ade siedzących w milczeniu pod skalnymi ścianami próbując przygotować się na konkretne starcie, po środku szczątki jakiejś istoty rozumnej porozrzucane w czymś co wygląda na opuszczone gniazdo. Może to szczątki dwóch istot… Umownie przyjmijmy, że jest ich tam mniej więcej półtorej.

Kap. Skrob..
Skrob.. Kap…
Kap… Skrob….

Są coraz bliżej. A może jest. Poruszają się szybko. Przy tej ilości nóg może być jeden albo trzy, siedem albo całe stado. Czym są? Nie wiemy, dotychczas byliśmy zbyt zajęci uciekaniem po krętych korytarzach, żeby przyglądać im się dokładnie. Tylko te odnóża w chitynowych pancerzach uparcie stukające w twarde kamienne podłoże. I błysk światła z latarek przy hełmach odbijany w oczach stworów. Odważyliśmy się zatrzymać dopiero jakąś godzinę po tym jak ucichły ostatnie stuknięcia zastąpione przez uparte krople. Odpoczęliśmy trochę, oby wystarczająco by podjąć ucieczkę gdy zjawią się znów.

Skrob. Skrob..
Kap.. Skrob…
Kap. Kap.. Kap...
Cisza?

Cieniutki promyk światła w ciemności, ktoś odważył się włączyć latarkę z boku hełmu. Chyba nikt nie jest w stanie rozpoznać w tej ciemności kto siedzi pod którą ścianą. Na szczęście nikt nie odważył się pójść w jego ślady i na sklepieniu pojawił się tylko ten jeden blady okrąg światła rzucany przez latarkę, a następnie zaczął przesuwać się powoli w prawo i w lewo systematycznie badając skały w poszukiwaniu podejrzanych elementów. W pewnym momencie coś błysnęło, lecz gdy światło wróciło w to samo miejsce, jedyne co dało się tam dostrzec to ledwo rysujące się pęknięcie sklepienia i otwór prowadzący w nicość.
Okrąg światła powrócił powolnego do badania skał, a jego kształt zaczął powoli się zaburzać gdy na środku formował się cień przypominający gałąź drzewa stukającą smętnie w okna w trakcie ulewy.

Stuk… Trzask
Stuk… Stuk… Stuk…

Światło zgasło. Coś potoczyło się po skalnym podłożu… lepszego znaku do poderwania się do biegu nie można dostać. Korytarz jaskini wypełnił się echem ośmiu stóp postaci w zakutych pancerze starających się wyprzedzić własne myśli i oddechy. Ośmiu? Dlatego dźwięk wydawał toczącego się przedmiotu wydawał się tak znajomy. Dźwięk upadającego Buy’ce zawierającego głowę nie daje się pomylić z niczym innym. Prawo, Lewo, w górę… Długa prosta… Stuk… stuk… stuk... Biegną za nami. Dwa razy w prawo, ostro w dół. Szlag! Błoto… upadające ciało w pancerzu. Stop!

Szybki rzut oka na skan termowizyjny okolicy, jest! Cztery silne ramiona pomagają dwóm kolejnym wyczołgać się z błotnego bajora. Pozostałe dwa są jednak na tyle nieuważne, że pozwalają zmęczeniu wziąć górę i opierają się o najbliższą skalną ścianę. Wilgotna, miękka, zimna jak stal. Chwilę, miękka? Alarm w głowie rozlega się o sekundy za późno, ramiona próbują wyrwać się z lepkiej mazi pokrywającej sklepienie i spływającej w dół po bokach korytarza. Bezskutecznie. Nieświadomi towarzysze cały czas zmagają się z błotną sadzawką. Mięśnie naprężają się pod zbroją aby sięgnąć do beskadu przypiętego do pasa. Lepka maź drgnęła, dłoń przesuwa się centymetr. I kolejny. Zmęczenie spowodowane ucieczką daje się jednak we znaki. Miecz mógłby równie dobrze znajdować się w domu na Mandalorze, byłby tak samo nieosiągalny. Stuk, stuk, stuk… są coraz bliżej.

Trzech vode podrywa się w końcu do biegu uporawszy się z nieszczęsnym błotnym dołem. Echo ich kroków zaczyna się powoli oddalać, zastępowane przez dźwięki odnóży uderzających o twarde podłoże. Jak rój wściekłych os w ciepły dzień na Mandalorze. Ech, chrzanić to wszystko, zostaje jeszcze jedno rozwiązanie. Powoli palce prawej ręki sięgają do przycisku na karwaszu. Coraz bliżej… jeszcze chwilę… STUK, STUK, STUK. Teraz! Wduszony w obudowę przełącznik uruchamia reakcję łańcuchową wyrzucając strumień ognia, który momentalnie znajduje podatny grunt w kleistej mazi wokół. Całe sklepienie staje w ogniu w ciągu kilku sekund, całkowicie oślepiając czujniki hełmu, a przyzwyczajone do ciemności oczy chwilowo zostają oślepione za przesłoną wizjera. Ogień zaczyna nieznośnie przypalać plecy wdzierając się pod zbroję. Szalona masa odnóży wijąca się w bólu zaczyna młócić powietrze na wszystkie strony. Jest! Ręka uwolniona sięga ostatkiem sił do beskadu przypiętego u pasa dołączając do szalonego tańca śmierci z atakującymi stworami. Upada pierwsze odnóże, dziura w napierśniku. Siódme odnóże, prawa noga przebita na wylot odmawia utrzymania pionu. Dwunaste odcięte odnóże, hełm zostaje zerwany z głowy, włosy stają w ogniu, miecz wypada z ręki. Cierpienia skraca umierający stwór, któremu w końcu udaje się sięgnąć głowy, oddzielając ją od reszty ciała.

Stuk, stuk, stuk…
Syk…

Daleko w oddali za naszymi plecami wybuch światła. Nagły powiew ciepła i zaskoczenie nakazują nam się zatrzymać i odwrócić. Wizjery hełmów przybliżają obraz, płonie jakieś dwadzieścia metrów tunelu. Nasze trzy sylwetki delikatnie wyróżniają się w łunie bijącej stamtąd. Trzy? No tak, to by wyjaśniało skąd ogień za nami. Straciliśmy zatem nasz ostatni miotacz ognia, a to stanowi całkiem spory problem. Naszego brata będziemy wspominać jeśli uda nam się stąd wydostać, uczynimy jego walkę legendarną w naszych opowieściach. Teraz jednak… lepiej biec. Naprzód, w górę, lekko w lewo, dziesięć minut biegu, dwadzieścia. Ten cholerny stukot i skrobanie, zaczynają dochodzić ze wszystkich stron. Każda ściana nimi rezonuje. Zdaje się, że ogień je rozwścieczył. Trzydzieści minut biegu. Wcześniej braliśmy udział w polowaniu na jedzenie, teraz wyczuwalna staje się furia. Odgłosy zaczynają zlewać się w jeden ton, jakby ścigał nas rój. Stop!

Tunel nagle skończył się skalnym urwiskiem. Dwa, może trzy, kroki dzieliły nas od poszybowania w bezdenną czeluść tej przeklętej planety. Rozglądamy się szukając pocieszenia w skalnym sklepieniu, odgłosy ścigającej nasz szarży odbijają się echem dochodzącym to raz z dołu raz z góry. Trafiliśmy na jakąś większą jaskinię, większą niż jakakolwiek hala zgromadzeń klanu, którą mieliśmy okazję odwiedzić. Po krótkich oględzinach pojawia się nadzieja. Na skalnej ścianie przed nami delikatną łuną pobłyskuje wejście do kolejnego korytarza. Wygląda to na rozwiązanie naszych problemów, na drogę wyjścia na powierzchnię. Naszym problemem pozostaje jednak przepaść oddzielająca nas od ściany. Szybka kalkulacja.
Skok? Za daleko.
Linki? Sklepienie za wysoko.
Plecaki rakietowe? Brak, nie ta liga.
Znalezione rozwiązania? Zero, czas zebrać nowe dane.

Nasza pozycja nie jest już na tym etapie niczym tajnym, czas zaryzykować oświetlenie tego uroczego wnętrza. W powietrze szybuje nasza przedostatnia raca. Zdecydowanie sklepienie nie wchodzi w grę, nawet nie da się go dostrzec z naszej aktualnej pozycji. Prawa ściana biegnie dokładnie równolegle zdając się nie mieć końca. Jednak po lewej stronie skała ostro zakręca w kierunku otworu w przeciwległej ścianie, w którym chwilę wcześniej dało się dostrzec łunę. Raca kończy swoja wędrówkę po paraboli w górę i dogasając powoli zaczyna opadać w bezdenną czeluść. Znów nastaje ciemność.

Zatem wspinaczka. Powoli, ostrożnie jeden po drugim włączamy słabe latarki przy hełmach i rozpoczynamy mozolną wędrówkę po skalnej ścianie w kierunku dającego nadzieję światełka. Znaleźć uchwyt, sprawdzić stabilność przenieść ciężar. Ręka, noga, ręka, noga… Monotonie powtarzane cykle czynności prowadzą nas coraz bliżej do celu.

Trach!

Skała pęka i wystrzelają z niej ledwie widoczne w łunie latarek odnóża. Buy’ce z ciągle uruchomioną latarką powoli zaczyna się odchylać, a następnie szybuje w przepaść. Zakute w ciało pancerz wciągnięte zostaje w szczelinę, z której nadeszło niespodziewane zagrożenie. Niknące w dole światło latarki spadającego hełmu co rusz oświetla inną ścianę, okazując chmarę splątanych odnóży przemieszczającą się nieubłaganie w górę. Widok ten zadziwiająco dodaje nam sił, nigdy wcześniej wspinaczka nie szła nam tak szybko. Ostatnie kilka metrów, skok. Pierwsza para opancerzonych butów ląduje na półce skalnej prowadzącej w kierunku wolności. Przed nami prosty tunel, ostatnia prosta, przez którą sączy się delikatne słoneczne światło dnia zmierzającego ku końcowi. Skok. Jedna noga znajduje oparcie na skalnej półce. Druga ześlizguje się jednak po kamiennej krawędzi ciągnąc nieubłaganie opancerzone ciało w przepaść. W akcie desperacji w kierunku sklepienia szybuje linka wystrzelona z lewego karwasza.

Trach! Linka znalazła podatną powierzchnię i wbiła się w nią otwierając zębatki uniemożliwiające wysunięcie się zaczepom linki z pochwyconego celu. Linka nie daje jednak pożądanego oparcia, a wraz z Manaloriańskim ciałem w przepaść szybuje też stwór, który świadom swojego nieszczęsnego losu, próbuje wyrwać się z objęć durastalowego splotu plącząc się przy tym w nim coraz bardziej i bardziej. Ryzykuję spojrzenie poza krawędź. Skalna ściana pode mną wydaje się falować. Na żałobę przyjdzie czas, teraz liczy się tylko bieg i cel zbliżający się do mnie z każdym krokiem. Coraz bliżej, jeszcze tylko kawałek. Wypadam z jaskini w pełnym pędzie i potykając się przy wyjściu zaczynam staczać się po zboczu góry ścinając jeden krzak po drugim. W końcu zatrzymuję się. Otrzepując się z pyłu i resztek roślinności podnoszę się na nogi.

Cisza. Szum lasu. Spokój natury.

Ciężko dysząc, stoję oparty o skałę i patrzę na zachodzące powoli za horyzontem słońce. Piękna feeria barw wybucha w miejscu, gdzie pustynia przechodzi w gęsto zalesiony obszar na równinie u stóp wzgórza, z którego dopiero co udało mi się wyczołgać, w momencie gdy ostatnie promienie słońca liżą powierzchnie planety.
Stuk. Stuk.. Stuk..
Podnoszę powoli głowę w górę w kierunku, z którego dochodzą odgłosy. Jedno oko ukryte jeszcze za szczątkami wizjera dostrzega olbrzymią zimną sylwetkę na tle rozgrzanej skały w skanie termicznym.
-To były udane łowy, nie? – przebiega mi przez myśl gdy odkrytym okiem spoglądam na setki swoich odbić w fasetkowych oczach tuż nad otwartą paszczą…
 

Komentarze
 
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
 

Dodaj komentarz
 
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
 
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Kontakt: kontakt@mandayaim.com
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 23,301,600 unikalne wizyty