Ekhm... ta historia zaczęła się dawno, dawno temu…
...a właściwie to dziś rano. W skrzynce na listy znalazłam ulotkę propagandową Rebelii. Była to piąta taka ulotka w tym tygodniu, na dodatek wszystkie cechował fatalny projekt; począwszy od kolorystyki, aż po rozległe partie tekstu pisane czcionką Comic Sans. Miarka się przebrała — serio, nawet sarlacc nie byłby w stanie dłużej trawić tego spamu. Postanowiłam odwiedzić najbliższą placówkę pocztową1 i złożyć skargę na jakość ich usług (bądź raczej jej brak).
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a czy można wyobrazić sobie lepszego towarzysza niż wiernego droida? (Moja szeroka wiedza, pochodząca z imponującej ilości obejrzanych w ostatnich miesiącach holofilmów, podpowiadała mi, że preferowany byłby astromech, ale udający droidy protokolarne zabójcy z bujną osobowością i kawalerską fantazją też się nadadzą). Niestety, moje zarobki sprawiały, że pod względem towarzystwa wynajmowany przeze mnie apartament na niższych poziomach Taris mógł się poszczycić jedynie myszami — i wcale nie mam tu na myśli droidów. Zastanowiwszy się, wygrzebałam z szafki robota kuchennego. Po namyśle doczepiłam mu pelerynkę z serwety — może nie był to Dzielny Mały Toster , ale i tak wyglądał epicko. Po raz ostatni obrzuciłam wzrokiem mieszkanie, złapałam worek na śmieci (w trosce o środowisko przez całą zimę dokarmiałam szwendające się po okolicy bezdomne dianogi), i dziarsko przestąpiłam próg, by stawić czoło galaktyce, Rebelii i pani w okienku pocztowym.
Jedno musicie wiedzieć: planeta, na której mieszkam, to zapadła dziura na Odległych Rubieżach... Wiem, co mi teraz powiecie — w dobie Holonetu starczy mieć pod ręką datapad, by poczuć się jak w centrum galaktyki — ale nie to miałam na myśli. Ściśle rzecz biorąc, nie była to jedna “zapadła dziura”; ale sto, tysiąc, milion zapadłych dziur; a gdzieś pomiędzy nimi okruchy chodnika — tyle, co Hutt napłakał. Jestem pewna, że część z tych dziur pamięta bombardowanie Dartha Malaka.
...ale może powinnam zacząć od początku. Jak można się było spodziewać, w urzędzie pocztowym nie udało mi się nic wskórać — może poza tym, że ponad czterdzieści minut, które tam spędziłam, podniosło mi ciśnienie skuteczniej niż solidna filiżanka kafu. Podstarzała Twi`lekanka z okienka wyglądała jakby pracowała za karę. (Grymas na jej twarzy przekonałaby każdego, że siedząc po osiem godzin w miękkim fotelu repulsorowym i przybijając kolejne stempelki cierpi bardziej, niż więźniowie skazani na ciężkie roboty na Kessel). Przy trzecim kwadransie słuchania jej niezadowolonego burczenia zdecydowałam, że się poddaję; nawet mój wierny przyjaciel robot miał dosyć. Odwróciłam się od okienka by powlec się do domu; i ten właśnie moment kosmiczne Przeznaczenie (koniecznie przez duże “P”!) wybrało, by zainterweniować i odmienić moją szarą do tej pory egzystencję.
Niezależnie czy były to Gwiazdy, Zwierzęcy Magnetyzm, zbłąkana wataha Midichlorianów, czy inny Deus ex Machina, mogę powiedzieć jedno — owa siła pokierowała moimi krokami tak skutecznie, że wpakowałam się w największą z zapadłych dziur na całej ulicy. I wtedy pojawił się ON — co prawda, nie przybył na grzbiecie białego fathiera, ale może to i lepiej — kto wie, czy, gdyby musiał poświęcić cenne sekundy na zsiadanie z wierzchowca, zdążyłby uratować mnie na czas? A tak — zdążył. Pamiętam, że w tamtej chwili cała galaktyka przeleciała mi przed oczami, gdy chodnik (a wraz z nim wizja straszliwych obrażeń takich jak śmierć, kalectwo czy złamany obcas) zbliżał się w niepokojącym tempie. Zaraz później byłam bezpieczna w jego ramionach. Zatrzepotałam rzęsami i spojrzałam w górę na swego wybawcę; dzielnego zielonego wojownika. Kiedy zwrócił ku mnie hełm z charakterystycznym T-wizjerem, moje serce zabiło mocniej. “Ach… ta cudowna linia szczęki... głębia spojrzenia, którym mnie obrzucił…” — z wrażenia nie mogłam złapać tchu. W tamtym momencie już wiedziałam, że to ten jedyny — że byliśmy sobie pisani. Dalej wszystko potoczyło się zupełnie jak w holofilmie. Pomiędzy jednym a drugim rozmarzonym westchnięciem szepnęłam coś o słabych kostkach, a pół godziny później, żegnając się z nim, po tym jak odprowadził mnie do domu, podjęłam decyzję — pójdę za głosem serca1 i zostanę Mandalorianką!
Wciąż ten sam dzień; z powrotem w mieszkaniu
“To będzie pracowity tydzień” — westchnęłam po raz dziewięćset siódmy, i, przeciągając się leniwie, sięgnęłam po pobliski datapad z najnowszym numerem “Twojego Stylu”. Na okładce wielkooka Rodianka wykrzywiała w uśmiechu oblepione brokatem usta. Krzykliwy nagłówek głosił: “str. 21-24, wywiad z Gareetą Garbo: gwiazdą jaśniejszą niż bliźniacze słońca Tatooine!” Teatralnie przewróciłam oczami na myśl o tarisiańskim show-biznesie. Chciałam w jakiś sposób okazać pogardę, bądź przynajmniej lekceważenie. W końcu niecałe pięć godzin temu umarłam dla tego świata i jego przyziemnych rozrywek — to zobowiązuje. Teraz liczyć się dla mnie mogły tylko hełmy, blastery i otwierająca się przede mną świetlana perspektywa życia jako mandaloriańska łowczyni nagród… “Najpierw najważniejsze — trzeba sprawdzić jakie kolory zbroi są najmodniejsze w tym sezonie”- myślałam, przerzucając strony pisemka. — “Jutro, może pojutrze wybiorę się na łowy; w pobliskim centrum handlowym akurat trwają wyprzedaże i dobrze by było upolować kombinezon... i może jakieś stylowe kozaczki — koniecznie na obcasie — będą ładnie wysmuklać łydki!” — Dawno zapomniałam o porannych ulotkach. Moje myśli wybiegały w przyszłość. — “Pod koniec tygodnia, gdy Vorpan...” — bo tak brzmiało jego imię — “...będzie odlatywał z planety, ja i mój druh, robot kuchenny, dołączymy do jego załogi. Zdobędziemy sławę i kredyty — niekoniecznie w tej kolejności. A gdy już przeżyjemy tysiąc przygód, wyjdziemy cało z niezliczonych niebezpieczeństw i przejdziemy do legendy jako najbardziej romantyczna para łowców nagród wszech czasów, polecimy razem na Mandalorę, i zbudujemy własny, przytulny vheh`yaim. Doczekamy się ósemki dzieci i puchatego striila; i będziemy żyć długo i szczęśliwie…” — W duchu pogratulowałam sobie perfekcyjnego planu. Był prosty, ale genialny — no powiedzcie sami, czy coś może pójść nie tak?
1 W związku z zarzucaniem mi luki fabularnej, czuję się w obowiązku poinformować, że w okolicy, którą zamieszkuję, kody pozwalające na otwieranie skrzynek pocztowych posiadają jedynie lokatorzy i listonosz. (Koniec z anonimowym podrzucaniem kopert z pestkami, bądź co bądź kanonicznych, pomarańczy i innego paskudztwa).
2 ...i żołądka, i wątroby; w tamtej chwili wszystko we mnie wyrywało się do mojego ukochanego. |