Tor Arad - Narzędzie Sprawiedliwości
 


– Co konkretnie trzeba zrobić?
Tor siedział przed staromodnym, drewnianym, kunsztownie zdobionym biurkiem, patrząc na mapę rozległego terenu. Jego pracodawca właśnie skończył swoją górnolotną mowę, zawierającą powitania i dziwne tłumaczenia się z tego, co zamierzał zrobić rękami Mandalorianina. Przynajmniej tak odebrał to najemnik. Dlatego, nie chcąc kolejnego bezsensownego potoku słów, zadał kluczowe pytanie.
– Wykurzyć ich stamtąd, oczywiście – odparł mężczyzna. Był lekko otyły, średniego wzrostu, ubrany w czarno-niebieski, modny strój z dużymi guzikami, szyty na miarę z aksamitnego materiału. Z tego, co wiedział Tor, był on biznesmenem i politykiem, bliskim przyjacielem nowego władcy planety. Mieszkańcy tego świata byli bardzo zżyci ze swoimi przywódcami i zawsze traktowali ich jak prawowitych ojców narodu. Wobec tego doradcy i towarzysze władcy również zasługiwali na wielki szacunek ludu. Ogar Morua zaliczał się do jednego z najważniejszych. – Zabić, jeśli trzeba. Nie możemy sobie pozwolić, by hamowali rozwój naszej planety i wzrost dobrobytu naszych obywateli.
Tor nie odpowiedział. Patrzył na ozdobną figurkę wierzchowca, jakiego często używali mieszkańcy tego świata. Było to stworzenie o czterech długich nogach i podłużnym łbie z dwoma krótkimi rogami. Było wszystkożerne i łatwo się je hodowało. Figurkę zrobiono z drewna i ozdobiono jakimś szlachetnym metalem. Z zamyślenia wyrwał najemnika głos Moruy.
– Ile czasu będzie panu potrzebne, panie Arad?
Mężczyzna spojrzał na polityka.
– Tydzień, może dwa na rozpoznanie, potem kilka dni planowania i sama akcja. Razem nie więcej, niż trzy standardowe tygodnie, czyli cztery wasze.
Morua nie wyglądał na zadowolonego, ale skłonił z szacunkiem głowę. Światło słońca odbiło się w jego idealnie przystrzyżonej, czarnej bródce.
– Ufam, że będzie pan wart swojej ceny. Kanclerz jest gotów nagrodzić pana dodatkowo, jeśli jego działania osiągną wyjątkową skuteczność.
Tor wstał, wkładając hełm pod pachę.
– Nie mówmy na razie o premii. Chcę dokładniej dowiedzieć się, z kim mam do czynienia.
– Bardzo rozsądnie – odparł Morua i drzwi za Mandalorianinem otworzyły się, ostatecznie wskazując na koniec spotkania. Najemnik kiwnął głową, założył hełm, obrócił się i wyszedł równym krokiem. Lokaj na korytarzu chciał odprowadzić go do kwatery, ale odparł, że sam trafi. Mimo to facet towarzyszył mu aż do drzwi pokoju.
– Życzę miłego wieczoru. – Lokaj zniknął za zakrętem tak szybko, jak wypowiedział te słowa.
Tor wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i od razu zabrał się do pracy.

***

„Irasuma posiadają w swoich sercach wielkie poświęcenie dla misji, do której się zobowiązali, czego przykładem jest umowa sprzed sześciuset lat”.
Tor siedział na podłodze swojego pokoju ze skrzyżowanymi nogami. Był ranek następnego dnia, a on dopiero kończył teoretyczne zapoznanie ze szczegółami kontekstu zadania, do którego został wynajęty. Patrzył na kilka hologramów i datapad, które rozłożył wokół siebie. Na datapadzie miał otwarte wszelkie dokumenty, jakie mógł znaleźć o swoim celu – ludzie zwanym Irasuma, zamieszkującym dolinę bardzo bogatą w cenne surowce, których obowiązek wydobywania powierzył im przed setkami lat kanclerz, czyli przywódca planety. Znalazł kilka tekstów napisanych przez antropologów, geologów i innych badaczy. Niektóre zawierały szczegółowe opisy ludu górników, inne jedynie kilkuzdaniowe wzmianki. Hologramy przedstawiały mapy i dokumenty przekazane mu przez ludzi Moruy, w tym profile przywódców Irasuma i szczegółowe mapy, aktualne jeszcze przed dwoma miesiącami.
Górnicy przez ostatnie sześćset lat doskonale wywiązywali się ze swoich obowiązków. Dostarczane przez nich surowce zadowalały dwór i uczyniły z Irasuma liczącą się grupę, dla większości społeczeństwa nawet mistyczną. Nie dopuszczali do siebie niemal nikogo, sami załatwiali swoje sprawy, a kanclerz zawsze liczył się z ich zdaniem. Mieli pierwszeństwo w audiencjach, a ich przywódcy nosili zaszczytny tytuł „Masu”, znaczący tyle co „boski obrońca”. Był to kolejny z dwóch powodów, dla których wszyscy szanowali i podziwiali Irasuma, a nawet byli wobec nich ulegli.
Osiemset lat wcześniej na planetę przybyła bowiem rasa nazwana przez tutejszych mieszkańców „gentu”. Gentu również charakteryzowali się silnym przywiązaniem do tradycji, ale ich zwyczaje zakładały znacznie bardziej agresywną politykę terytorialną. Zaczęli najeżdżać tereny tubylców, którzy zmuszeni byli przez to powiększyć armię i spowolnić swój rozwój gospodarczy. Tubylcy pierwsi odkryli bogactwo doliny Asu i założyli tam koncern wydobywczy. To nie spodobało się Gentu, którzy zaczęli atakować głównie tamto miejsce. Wtedy to człowiek zwany Yogara, bliski przyjaciel ówczesnego kanclerza, zobowiązał się umocnić dolinę. Stanął na czele koncernu, a z synów wielu bogatych rodów uczynił elitarną gwardię, która wyparła wroga daleko od kopalń, żeby górnicy mogli w tym czasie zbudować umocnienia. Od tamtej pory Gentu nie udało się ich sforsować. Gwardia Yogary osiedliła się wśród górników, by bronić ich przed stałymi najazdami wroga.
W następnych latach struktura społeczeństwa mieszkańców doliny przekształcała się na różne sposoby, aż osiągnęła obecny stan. Dolina stała się niejako osobnym podmiotem terytorialnym, wciąż jednak odpowiadającym przed kanclerzem. Lud górników, nazwany przez resztę planety „Irasuma”, co znaczy „boscy mieszkańcy doliny Asu”, przejął dziedzictwo gwardii Yogary i sam stał się społeczeństwem wojowników. Stało się tak dlatego, że Irasuma nie chcieli być uzależnieni od żadnych sił militarnych, poza swoimi własnymi. Tym sposobem większość mężczyzn i część kobiet było tradycyjnie szkolonych na żołnierzy i wojowników, których celem była ochrona doliny i jej mieszkańców. W konsekwencji duża część społeczeństwa znała się jedynie na walce i górnictwie, nie mając czasu na zdobywanie jakiejkolwiek innej wiedzy.
To podobieństwo do wojowniczej tradycji Mandalorian zaciekawiło Tora. I zaniepokoiło. Nie spodziewał się, że będzie musiał walczyć z urodzonymi żołnierzami. Wszystkich mieszkańców Asu było piętnaście tysięcy, a spośród nich ludzie Moruy szacowali około pięciu tysięcy zdolnych do walki. Siły rządowe posiadały natomiast wojsko liczące pięćdziesiąt tysięcy zawodowych i sto tysięcy rezerwowych żołnierzy. Była to głównie piechota i oddziały zmechanizowane, prawdopodobnie wyszkolone gorzej od przeciwnika. Tor miał za zadanie poprowadzić ich ku zwycięstwu.

***

– Czy mógłby pan jeszcze raz wyjaśnić genezę waszego konfliktu? – spytał Mandalorianin. – Bardzo pomoże mi to w obraniu ewentualnej strategii ataku.
Arad i Morua spacerowali po jednym z królewskich ogrodów w siedzibie kanclerza. Był to tradycyjny sposób przyjmowania gościa, a Tor miał nawet obowiązek zdjąć hełm. Nie cieszyło go to, wiedział bowiem, że dziesięć metrów za mężczyznami przechadza się dwójka doskonale wyszkolonych ochroniarzy Moruy. Polityk mruknął.
– Szesnaście lat temu pan Ogisa stał się bliskim współpracownikiem Kanclerza – powiedział. – Będąc osławionym przywódcą wojskowym Irasuma odparł największy dotąd atak Gentu, przeprowadzony na naszą stolicę. Byliśmy mu za to wszyscy bardzo wdzięczni. Myśleliśmy, że naprawdę kocha Kanclerza i zrobi wszystko, co ten mu każe. – Mężczyzna przerwał na chwilę, kiedy mijali wielki, czerwono-złoty kwiatostan, wyrastający z czegoś w rodzaju pokrytej włoskami brązowej łodygi. Widać było, że zachwyca się jego pięknem. Po chwili ruszył dalej, kontynuując: – Pół roku temu jednak wynikł… spór. Kilka lat wcześniej nasi naukowcy zaczęli osiągać przełom w kwestii technik wydobywania surowców. Do tej pory nasi górnicy, Irasuma, robili to tradycyjnymi metodami, sięgającymi czasów naprawdę dawnych. Bo tylko one działały. Ale naszym uczonym się udało. Teraz jesteśmy w stanie zastosować te same techniki, jakich używa Nowa Republika, najnowocześniejsze maszyny i standardy na poziomie galaktycznym. Wyobraża pan sobie? Rozwinęlibyśmy się tak, że na Coruscant zazdrościliby nam technologii, stać by nas było również na wypędzenie raz na zawsze przeklętych Gentu z naszej pięknej planety. Stalibyśmy się liczącym się graczem na arenie galaktycznej. – Morua był bardzo podekscytowany, to było widać, nawet jeśli starał się to maskować spokojnym tonem i powściągliwymi gestami. Po kilku sekundach błysk w jego oczach przygasł. – Ale Irasuma się nie zgodzili. Powiedzieli, że to do nich należy wydobywanie surowców, że wiąże ich przysięga złożona kanclerzowi Mekko przed sześciuset laty. Tak naprawdę boli ich to, że nie będą już liczącą się siłą, panie Arad. To ich napędza. Zawiść i zazdrość. Kiedy zakończylibyśmy gruntowną… przebudowę doliny, powstałyby dziesiątki tysięcy nowych miejsc pracy, które musieliby objąć zwykli obywatele. Czy to nie wspaniałe? Dalibyśmy tym ludziom szanse na nowe życie, lepsze życie. Z klasy niskiej staliby się średnią, a klasa średnia miałaby możliwość wejścia do klasy bogatej. Wielkość majątków obywateli przestałaby być uwarunkowana szlacheckim pochodzeniem. Ale dla Irasuma oznacza to kres ich niezależności, koniec wywyższania się nad innych. A ich wojownicy tak wspaniale zasililiby szeregi wciąż powiększającego się wojska, z którego jesteśmy tak dumni. Byliby dumnymi wojownikami, oddziałami specjalnymi, z herbem kanclerza na piersi. Taką propozycję złożyliśmy Masu Ogisie, jako przywódcy ich żołnierzy i jednemu ze starszych. Obiecał, że to przemyślą.
– Zawiedliśmy się na nim. W krótkim czasie nadeszła odpowiedź, że nie oddadzą doliny. Że „pozostaną wierni przysiędze”. Naprawdę doskonały sposób na wytłumaczenie swojej pychy i chciwości, nie sądzi pan, panie Arad? Nikt nie jest w stanie z tym dyskutować. Honor to coś bardzo ważnego w tradycji naszego ludu, kiedy ktoś się na niego powołuje, nie wolno tego kwestionować. Ale należy ich stamtąd wygnać. Dla dobra naszej ojczyzny. Mam nadzieję, że pana poczucie honoru nie stanie na drodze do wykonania zadania.
Tor, który do tej pory uważnie słuchał, raz na jakiś czas przytakując, odparł:
– Moje poczucie honoru każe mi wykonać do końca zadanie, do którego się zobowiązałem. – Po chwili zdał sobie sprawę z tego, jak mogło to zabrzmieć w kontekście dopiero co opowiedzianej historii. – Mandalorianie nie zdradzają pracodawców, z którymi zawarli umowę.
Morua przez chwilę nie odpowiadał.
– W teorii, panie Arad. Mój ochroniarz odprowadzi pana do kwatery.
Zastanawiając się, co ostatnie zdanie biznesmena mogło oznaczać, Tor udał się do pokoju, by dalej dopracowywać plan działania. Nie pozostało mu już wiele czasu.

***

Mimo, że konflikt, między siłami państwowymi a Irasuma trwał już pół roku, górnicy przestali dostarczać surowce do stolicy dopiero przed miesiącem, kiedy to siły rządowe zajęły wszystkie większe wyjścia z doliny, odcinając jej mieszkańców gospodarczo od reszty państwa. Ta ciekawie pojmowana lojalność dziwiła Tora. Nawet Mandalorianie, kiedy polecenia Mandalora nie były dla nich wygodne, starali się je zawsze wypełniać, i to z jak największą precyzją. W historii zdarzały się, co prawda, przypadki buntów, ale zazwyczaj traktowano je jako hańbiące, a Tor nie przypominał sobie również, żeby ich przedmiotem było zachowanie określonej roli społecznej czy politycznej. Mandalorianie nie byli aż tak sentymentalni i wiedzieli, że przysięgi służą przypieczętowaniu umowy i zazwyczaj nie trwają wiecznie. Potrafił jednak zrozumieć ewentualne poczucie honoru stojące za decyzjami Irasuma. Był jednak bliżej nazwania tego dumą niż honorem. A duma zawsze była bardzo niebezpieczna.
– Dalej musimy iść pieszo – powiedział kierowca, zatrzymując śmigacz. Tor wziął ze sobą tego ranka dwóch zwiadowców z armii rządowej i udał się na obserwację doliny. Kierowca i jego towarzysz wysiedli, Tor ruszył za nimi. Zamierzał zacząć właśnie od szlaku, którym transportowane były surowce, a potem jeszcze przeprowadzić obserwację spod kilku innych kątów, tak, żeby mieć ogląd na całe ukształtowanie doliny i jej infrastrukturę, a także umocnienia.
– Zaczniemy tutaj, potem się rozdzielamy – powiedział do obu żołnierzy. – Ja i ty idziemy w prawo – wskazał na jednego z mężczyzn. – A ty zostaniesz tutaj, będziesz nas ubezpieczał z daleka. Macie lunety, nagrywajcie wszystko, co możecie dostrzec.
Po tych słowach ruszyli we trzech w stronę wejścia do doliny. Tor szedł w milczeniu tuż za dwoma zwiadowcami, znającymi teren i pewnie się w nim poruszającymi. Kilkadziesiąt metrów przed granią tworzącą ścianę doliny zwolnili i zaczęli poruszać się ostrożniej. Tor musiał przyznać, że umiejętności zwiadowców nie pozostawiały wiele do życzenia. W końcu dotarli do grani i powoli wspięli się na trawiaste zbocze. Kilkanaście metrów na prawo majaczyła przerwa w stoku, przez którą jeszcze miesiąc temu przejeżdżały transporty surowców. To było właśnie wejście, od którego zaczynali.
Jeden z żołnierzy powoli wysunął głowę nad szczyt zbocza. Przez piętnaście sekund obserwował przy użyciu lunety i robił nią zdjęcia. Potem schował się z powrotem. Jego czynności powtórzyli osobno Tor i drugi ze zwiadowców. Potem wszyscy trzej oddalili się nieco i przedyskutowali między sobą to, co widzieli.
Dolina o średnicy mniej więcej osiemdziesięciu klików miała kształt misy i była wypełniona w większości nieregularnie rozrzuconymi wzgórzami i równinami, między którymi przewijało się kilka błękitnych pasm rzek i wiele brunatno-zielonych plam lasów, głównie iglastych. Ale jej południowo-wschodni skraj był wyraźnie przekształcony, zurbanizowany. Zwiadowcy stwierdzili, że zabudowa miasta Irasuma praktycznie się nie zmieniła, jedynie poprawiono lub ulepszono niektóre umocnienia. Całe miasto górnicze składało się z jedno- i dwukondygnacyjnych domów, między którymi wiodła masa wąskich uliczek. Dalej, pod południowo-wschodnią ścianą, teren opadał, aż do ziejących ciemnością wylotów szybów, z których w wyznaczonych miejscach wydobywały się równe słupy dymu. Widocznie nie zaprzestali pracy na czas konfliktu. Niemal pionowa, prawie gładka ściana nad szybami naszpikowana była wykutymi otworami strażniczymi, by uniemożliwić Gentu atak z tego kierunku. Dopełnieniem owego zabezpieczenia był wysoki, metalowo-kamienny mur wieńczący szczyt klifu.
Cały wschodni brzeg doliny został natomiast widocznie przebudowany, tak, by stworzyć pionowy, nieprzekraczalny przez Gentu mur z kamienia. Tor pamiętał, że zrobili to Irasuma jeszcze za czasów Yogary. Wschodni brzeg bowiem był pierwotnie najpłytszy, a z tego kierunku właśnie najczęściej atakowali najeźdźcy. Dzięki gwardii Yogary teraz, kilkaset lat później, to wschodnia ściana doliny była najlepiej przystosowana do odparcia najazdu.
Ściany północna i zachodnia, przy której znajdowali się trzej zwiadowcy, były naturalnie strome i mało przejezdne. Ich kształt nie sprzyjał przeprowadzeniu naziemnej ofensywy doliny. Tor musiał przyznać, że dzięki umocnieniom Irasuma Asu, mimo niskiego położenia, była naprawdę dobrze ufortyfikowana.
W miasteczku wszyscy trzej zauważyli zwykły, codzienny ruch. Byli w stanie dostrzec nawet główny targ, jak zwykle zatłoczony. Wyglądało to jakby nikt z mieszkańców nie interesował się jakimkolwiek konfliktem, jakby żyli własnym, normalnym życiem. Bo tak właśnie było, doszedł do wniosku Tor. Ci ludzie są obojętni na grozę wojny, pomyślał. Po raz kolejny zrozumiał, że nie będą łatwymi przeciwnikami. Poza miastem nie dostrzegli żadnego ruchu w całej dolinie. Jedynie pojedyncze skupiska chatek pod lasami lub nad brzegami rzek zaburzały naturalny krajobraz.
– Dobra, idziemy – rzucił Mandalorianin i ruszył na południe, wzdłuż grani. – Utrzymujemy stałą łączność. Informujemy się o wszystkim.
Jeden z towarzyszy podążył za nim. Pierwszy zwiadowca wrócił na poprzednie miejsce na trawiastej grani, by obserwować dolinę na wypadek wykrycia przez wroga. Kiedy po przejściu stu kroków Tor odwrócił się, niemal go nie dostrzegał, dzięki kamuflującym barwom munduru żołnierza. Dwaj mężczyźni weszli między drzewa, zmierzając na południe.

***

Dwie godziny później znajdowali się w małej kotlince, na której dnie pełno było głazów i mniejszych kamieni. Tor minął duży, porośnięty mchem głaz, stąpając cicho po miękkiej trawie. Zwiadowca kroczył za nim, tak samo bezgłośnie. Nie skradali się, ale też niepotrzebnie nie hałasowali. Za kotlinką zaczynał się kolejny las, a za nim, według żołnierza, znajdował się dobry punkt obserwacyjny, z którego można było zaobserwować miasto pod lepszym kątem.
Idąc między drzewami, Tor zaczął mieć wrażenie, jakby ktoś go obserwował. Po dyskretnym skanie otoczenia nie zobaczył jednak niczego oprócz kilku zwierzątek. Nie zamierzał mimo to tracić czujności. Kiedy dotarli do punktu obserwacyjnego, którym okazał się mały pagórek porośnięty rozłożystymi krzewami, kolejno podczołgali się w wyznaczone przez zwiadowcę miejsce.
Otworzył się przed nimi widok na kopalnię. Istotnie, był o wiele lepszy. Pozycja była korzystniejsza o tyle, że większa część miasta była widoczna. Powodem były nieregularne wzniesienia terenu w dolinie, które od strony zachodniego szlaku uniemożliwiały im dostrzeżenie wielu szczegółów. Tym razem widzieli nawet rezydencję Masu Ogisy, jedyny trzypiętrowy budynek w osadzie. Zdołali również dostrzec samego przywódcę, spacerującego w ogrodzie między rozłożystymi kwiatami.
Nagle Tor odezwał się cicho:
– Musimy ruszać.
Żołnierz przestał robić zdjęcia.
– Co się dzieje? – szepnął, nie przekręcając głowy i powoli schował lunetę. Tor zrobił to samo.
– Ktoś nas obserwuje. Wiem to. Idziemy, już.
Obaj powoli odczołgali się od punktu obserwacyjnego, po czym wstali i jak gdyby nigdy nic odeszli z powrotem na północ. W lesie uczucie znów się nasiliło. Jednak nawet pnie drzew były czyste. Szli, starając się dyskretnie rozglądać. Tor cały czas wodził wzrokiem po poszerzonym polu widzenia, ale nie widział nic specjalnego. Nikogo. Pozostały jedynie…
Nagle z mchu po prawej stronie wyskoczyła jakaś postać. Tor odruchowo wyrzucił przed siebie przedramię, odpychając napastnika. Szybko wyjął pistolet i wystrzelił trzykrotnie w jego korpus. Nagle poczuł, jak strzał z blastera rozbija mu się na osłonie brzucha, powodując ostry ból. Coś uderzyło go w nogę, powodując upadek. Szybko przeturlał się pod najbliższe drzewo, ściągając z pleców karabinek. Bolt rozgrzanego gazu przeleciał mu tuż przed wizjerem. Spojrzał w tamtą stronę, wymierzył, i oddał kilka krótkich serii w kierunku napastników. Potem szybko przeczołgał się za osłonę, jaką dawał gruby pień.
Ale wrogowie atakowali ze wszystkich stron. Kolejny strzał trafił w pierś, wytrącając Mandalorianina z równowagi. Tor szybko położył się na ziemi, płynnie wycelował i powalił dwóch wrogów czterema szybkimi strzałami. Jednak błyskawice nadal przecinały powietrze, stwarzając trudny do zinterpretowania obraz gry niebieskich i czerwonych świateł na tle nieruchomego leśnego otoczenia. Tor nie wiedział, gdzie jest jego towarzysz. Zanim zdecyduje, czy odeprzeć atak, czy uciekać, powinien się tego dowiedzieć. Zawiesił karabinek z powrotem na plecach, po czym wyjął z pasa mały granat przeciwpiechotny, drugą ręką chwytając pistolet.
Ale rebelianci byli szybsi. Okrążyli pień równocześnie z dwóch stron i zasypali go ogniem. Tor poczuł, jak jedna wiązka ociera mu się o wierzch hełmu, powodując lekkie ogłuszenie, a inna rani w bok. Kończymy tę zabawę, pomyślał już mocno wkurzony Mandalorianin i rzucił granat pod nogi dwójki atakującej z lewej, samemu przetaczając się w prawo, w stronę kolejnej trójki napastników. Pierwszym strzałem, jeszcze w trakcie wstawania, powalił jednego. Kolejny wrogi bolt trafił w prawe ramię. Korzystając z wychylenia, Tor wystrzelił z blastera na lewym nadgarstku, zabijając następnego. Trzeci rzucił się na ziemię, zasypując najemnika ogniem. Mandalorianin również padł, po czym posłał pojedynczy strzał z pistoletu prosto w środek głowy przeciwnika.
Chyba nikt więcej nie strzelał, ale Tor szybko podczołgał się z powrotem pod drzewo i oparł plecami o pień, dysząc ciężko. Okazało się to dobrą decyzją, bo granat nie zabił wcześniej obu przeciwników. Po trzech strzałach brodaty mężczyzna padł na ziemię. Mandalorianin oddychał głęboko. Wszystkie rany zaczynały go boleć. Adrenalina puszczała. Nie mógł pozwolić na zbyt szybkie upośledzenie sprawności, więc szybko wyjrzał zza drzewa i pobiegł w kierunku, z którego z towarzyszem przybyli. Ktoś wystrzelił zza jednego z drzew. Wiązka minęła Tora, który zamiast się kryć, podbiegł tam jak najszybciej, pochylony, prowadząc ogień osłonowy. Kiedy zza pnia ktoś znów się wychylił, złapał za nadgarstek z pistoletem i pociągnął z całej siły, drugą ręką uderzając przeciwnika w twarz i ściągając go do parteru. Dokończył opadającym łokciem wymierzonym w hełm. Przeciwnik zwiotczał, straciwszy przytomność. Tor uklęknął obok niego, śmiertelnie zmęczony. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak wyczerpała go jakakolwiek bitwa. Otrząsnął się i ruszył na poszukiwanie zwiadowcy.
Żołnierz leżał między trzema trupami. W ręce dzierżył długi nóż, oczy miał szeroko otwarte. Tor myślał, że mężczyzna zginął, ale czarnowłosy młodzieniec nagle zamrugał, po czym zaczął obracać się na brzuch. Tor pomógł mu usiąść. Tamten przez chwilę mamrotał coś w swoim języku, po czym trzeźwo spojrzał prosto w wizjer Mandalorianina.
– To był oddział rozpoznania – powiedział we wspólnym. – Nie wiem, czy nas dostrzegli, czy trafili na nas przypadkiem. – Wstał, rozglądając się za czymś na ziemi. – Wracajmy. Jesteś ranny? – spytał, podnosząc swój blaster.
– Trochę – wystękał Tor, który zaczynał coraz wyraźniej czuć każde miejsce, w jakie został trafiony. Szczególnie prawy bok, gdzie bolt trafił między płyty zbroi. Tak, był ranny.
– Ja też. – Żołnierz zaczął przeszukiwać trupy. – Dostałem w… nogi. – Nagle przerwał przeszukiwanie, szybko wyjął blaster i wystrzelił. Obróciwszy się, Tor zobaczył ogłuszonego przez przez siebie mężczyznę z dymiącą, świeżą raną. Tym razem martwego.
– Ich trzeba dobijać – rzucił zwiadowca, wstając ciężko i wyciągając komunikator. – Zawsze walczą do końca. Nie da ich się niczym przestraszyć.

***

– A zatem – rzekł Morua – czy ma pan już pomysł na konkretną strategię ataku?
Tor stał razem z dowódcami armii rządowej i kilkoma najbliższymi cesarzowi dostojnikami na placu manewrowym bazy wojskowej. Dookoła odbywały się musztry i ćwiczenia strzeleckie. Wszystko na świeżym powietrzu i z zachowaniem idealnej dyscypliny – to były cechy kultury ludu planety. Zdrowie i dyscyplina. Tor podziwiał takie podejście.
– Owszem – odparł. – Moim zdaniem jedynym rozsądnym posunięciem będzie poprowadzenie wojska frontalnie przez dolinę. Jak rozumiem, nie chce pan skandalu i bezwzględne wyeliminowanie wroga nie wchodzi w rachubę?
– Tak, musimy ograniczyć straty w ludziach do minimum.
– Wobec tego podtrzymuję pomysł. Główną część armii poprowadzimy doliną, pomniejsze oddziały otoczą kordonem południowo-wschodni skraj od zewnętrznej strony. Muszą zobaczyć, że nie żartujecie. Zresztą i tak by nie uciekali. W taki sposób będą mogli wybrać, czy chcą honorowo się poddać…
Nie dokończył, ale w oczach generała głównodowodzącego armią dostrzegł głębokie zrozumienie. On również był z ludu górników, jednym z jego niegdysiejszych przywódców. Zdecydował jednak, że będzie wierny kanclerzowi. Irasuma w dolinie albo się poddadzą, albo wyślą wszystkich wojowników by walczyli do ostatniego. Innej opcji nie było.
Minęło dziesięć tutejszych dni, spędzonych na ciężkiej pracy polegającej na wypadach, zwiadach i zbieraniu informacji. Tor miał już ogólny pogląd na temat przeprowadzenia ataku. Morua rzekł coś w ojczystej mowie do swoich towarzyszy, ale Tor dość dobrze go zrozumiał. Zawsze miał talent do nauki języków i kiedy tylko miał jakiś kontrakt z osobami rozmawiającymi nowym dla niego językiem, uczył się podstawowych słówek i formuł gramatycznych. „Czy mają panowie jakieś obiekcje co do planu?”.
Nikt nie miał, toteż Tor zdecydował się przedstawić im pomysł na swoje ostatnie zadanie przed planowanym atakiem sił rządowych.
– Panowie, jest jeszcze jedno, co chciałbym zrobić – powiedział. Oczy pięciu mężczyzn skierowały się na niego. – Idę na rekonesans do ich miasteczka.

***

– Jeszcze dziesięć minut i jesteśmy na miejscu – powiedział przewodnik.
Dwa dni wcześniej Tor, nie przejmując się obiekcjami Moruy, obstał przy swoim pomyśle zobaczenia z bliska miasta Irasuma. Wiedział, że górnicy nie odgrodzili się od reszty państwa, nadal zachowując się jakby nie było między nimi a kanclerzem żadnego konfliktu. Arad jechał na wozie ze słomą, którym jego przewodnik – żołnierz w armii kanclerza, ale częsty bywalec doliny – kierował w stronę miasta. Pojazd był zaprzężony w popularnego na planecie wierzchowca – rogatego, czteronożnego wszystkożercę. Zwierzę było dosyć chude i widocznie przystosowane do szybkiego biegu i wysiłku. Tor był ubrany jak zwykły przedstawiciel klasy niższej na planecie – na tym polu nie było dużych różnic między modą Irasuma i reszty obywateli państwa. Wojownicy z gór nigdy wcześniej nie widzieli jego twarzy, toteż uznał, że może zaryzykować. Wiedział, że to niezbyt racjonalne, aby akurat on robił rekonesans, ale, prawdę mówiąc, nie mógł się powstrzymać. Kultura Irasuma zaintrygowała go i pobudziła jego ciekawość. Jako specjalista od infiltracji musiał sam jej doświadczyć. Wejść w umysł wroga.
Docierali już do pojedynczych zabudowań otaczających miasto. Były to jednopiętrowe domy jednorodzinne. Wydawało się, jakby wojna wcale nie wisiała w powietrzu. Dookoła biegały dzieci, ludzie szli na zakupy lub z nich wracali. Widać było nawet pojedynczych wojowników w tradycyjnych pancerzach, przechadzających się po ulicach. W końcu dotarli do gęściej zabudowanego obszaru, czyli właściwego miasteczka.
Tor musiał przyznać, że dobrze nadawało się ono do obrony. Leżało na wzniesieniu, a rozłożenie budynków było bardzo przemyślane pod kątem strategicznym, uniemożliwiając ewentualnemu napastnikowi szturm z wielu kierunków jednocześnie. Mężczyzna widział świeże wzmocnienia i fortyfikacje, których część dostrzegł już z punktów obserwacyjnych i podczas nocnych zwiadów. Wiedział, że jeśli Irasuma zdecydują się bronić w miasteczku, nie będzie to przyjemna bitwa.
Podziękował woźnicy, jakby był jedynie przygodnym pasażerem, po czym zeskoczył z drewnianego pojazdu. Według planu miał spotkać się z nim później w lokalu, gdzie wynajmą pokoje na noc. Przewodnik odjechał i Tor został sam.
Ruszył od razu w stronę głównej ulicy, sprawiając wrażenie kogoś, kto był tu już wcześniej, ale niezbyt wiele razy, toteż nadal chętnie obserwuje otoczenie. Była to poniekąd prawda, bo poprzedni dzień cały upłynął mu na wirtualnym spacerowaniu ulicami miasteczka, a raczej jego wersji sprzed kilku tygodni. Nauczył się rozkładu ulic i lokalizacji najważniejszych obiektów. Poznał zwyczaje panujące w mieście, żeby nie popełnić żadnego błędu. Był przygotowany.
Jedno- i dwupiętrowe budynki były zbudowane w większości z kamienia i mocnego drewna, ale zdarzały się również pojedyncze, w większości nowe zabudowania z permabetonu. Te pierwsze miały najczęściej kamienne fundamenty i drewniane fasady. Drzewo było bardzo jednolite i dobrze zakonserwowane. Dbałość o szczegóły była zresztą widoczna gołym okiem we wszystkim dookoła. Na ulicy nie było nawet jednego śmiecia i ani jednej grudki ziemi czy piasku. Ubrania wszystkich ludzi dookoła, nie wyłączając mandaloriańskiego szpiega, były czyste i zadbane.
Tor właśnie wyszedł na główną ulicę, szeroką i równą, i otworzył mu się widok na rynek majaczący w oddali, oraz targ, który zaczynał się już tutaj, a którego końca nie było stąd widać. Co kilka metrów stały stragany i stoiska, za którymi sprzedawcy zachwalali swoje towary i starali się uprzejmie nakłonić przechodniów, by zatrzymali się przy ich ladzie.
Tor przez jakiś czas przechadzał się bliżej stoisk, bo nie zamierzał sprawiać wrażenie człowieka, któremu się spieszy, po czym skierował się do lokalu gastronomicznego, wcześniej wybranego. Była to, zdawało się, karczma albo oberża, a Tor wybrał ją dlatego, że to tam wieczorami można było poznać najwięcej nowych ludzi i, co za tym idzie, dowiedzieć się najwięcej nowych rzeczy i ciekawostek. Na razie, co prawda, było dopiero koło południa, ale mężczyzna chciał najpierw sprawdzić teren, na którym przyjdzie mu działać.
Wnętrze karczmy było ciche i ciemne, ale nie duszne. Lokal znajdował się nieco pod poziomem gruntu, na parterze sporego, dwupiętrowego budynku i do środka prowadziło kilka kamiennych stopni. Stała tam z pozoru niezliczona ilość drewnianych stołów i ław, w głębi znajdował się dyskretnie położony kontuar, a obok niego drzwi do kuchni. Ściany wyłożone były boazerią i ozdobione barwnymi tkaninami przedstawiającymi postaci ludzkie i zwierzęce. Przez małe okienka pod sufitem przedostawała się niewielka ilość światła, powodując wrażenie odosobnienia, odgrodzenia od ulicznego zgiełku.
O tej porze w lokalu przesiadywało niewielu klientów. Tor naliczył trzy zajęte stoły, razem pięć osób. Za kontuarem stał cierpliwy barman, obserwując dyskretnie przybysza spod półprzymkniętych powiek. Wyglądał na sześćdziesiąt kilka lat, ale stał wyprostowany i sprawiał wrażenie wytrzymałego i silnego. Mandalorianin podszedł i zamówił herbatę w języku używanym na planecie. Facet bez słowa zniknął w kuchni.
Mężczyzna oparł się plecami o ladę i odprężył ciało. Dwa stoły zajmowali pojedynczy mężczyźni, a przy kolejnym siedziało trzech wojowników w pełnym rynsztunku. Widocznie mieli przerwę w służbie albo byli już po niej. Rozmawiali cicho i luźno, czasem któryś wybuchał urywanym śmiechem. Tor odepchnął się od kontuaru i usiadł. Jednym z dwóch pojedynczych gości był jakiś urzędnik. Miał na sobie granatowo-żółty oficjalny strój. Drugi wyglądał na zwyczajnego mieszkańca szykującego się do popołudniowej zmiany w kopalni.
Tuż po chwili starszy mężczyzna wrócił z herbatą, podając ją Torowi w glinianym czajniczku i stawiając obok pustego kubka. Mandalorianin nie pił nic od rana, toteż zdecydował, że zaryzykuje.

***

Rezydencja Masu Ogisy była naprawdę imponująca. Otoczona wysokim na trzy metry murem i ze spadzistymi dachami ozdobionymi różnokolorowymi dachówkami wyglądała jak strażnica albo okręt wojenny mający za zadanie chronić wszystkich mieszkańców miasta. Nawet z ulicy widać było strażników przechadzających się na blankach lub wyglądających przez okna. Tor minął ostatni załom muru, po czym przestał obserwować najważniejszy budynek w mieście i skierował się do hotelu, w którym miał wynająć pokój.
Na parterze dwupiętrowego lokalu, w małej recepcji, czekała starsza kobieta ubrana w tradycyjny strój, wyglądająca jakby pamiętała pierwszą wojnę z Gentu i przybyła do doliny jeszcze przed Gwardią Yogary. Jednak słuch miała doskonały, ani razu nawet nie drgnęła jej powieka, kiedy Tor prosił w jej języku o pojedynczy pokój na piętrze. Bez słowa podała mu kartę magnetyczną, po czym wróciła do rozwiązywania łamigłówek na staromodnym już kilkaset lat temu cyfronotesie.
Po wejściu wąskimi schodami Tor znalazł się w niskim korytarzu. Przeszedł nim aż na sam koniec i otworzył pokój po lewej. Obejrzał wnętrze. Wystarczająco miejsca, wystarczająco wygód, czyli w zasadzie zero. Mały stolik, jedno łóżko, mały odświeżacz. Lodówka. Jest dobrze.
Wyszedł, zamknął drzwi i zapukał do przeciwległych. Po dziesięciu sekundach otworzył jego przewodnik. Wpuścił go do środka.
– Co zamierzasz?
– Obejrzałem już miasto – odparł Tor. – Teraz może pójdę na zakupy i późnym wieczorem odwiedzę karczmę.
Przewodnik kiwnął głową, wyglądając przez okno.
– Pamiętaj, żeby nie okazywać że jesteś z zewnątrz – powiedział, siadając na krześle. – Żyjesz na planecie całe swoje życie. Jesteś stąd. U siebie. Może lekko skołowany, bo u Irasuma i rzadko tu bywasz, ale to nadal część twojej ojczyzny. Jeśli o tym będziesz pamiętał, reszta leży już w kwestii twojego uznania. – Przewodnik spojrzał w swój cyfronotes. – Mam nadzieję, że umiesz wchodzić w role i tworzyć osobowości. No, po prostu grać.
Tor nic nie odpowiedział.

***

Księżyc wisiał wysoko nad horyzontem, kiedy Tor zmierzał spacerowym krokiem do karczmy, w której chciał pozyskać jakieś informacje. Dodatkowe dane nie były konieczne do ataku, ale zawsze przydatne. Najemnik spojrzał na grube drzwi wejściowe i przystanął na chwilę, po czym ruszył do przodu i nacisnął klamkę.
Z wnętrza uderzyła go fala ciepła i lekkiego zaduchu. Lekkiego, bo lokal miał naprawdę porządną wentylację, zresztą Tor niczego innego się po tubylcach nie spodziewał. Większość ław była zajęta. Po lokalu krążyło kilka kelnerek, a za ladą stał inny mężczyzna niż w południe, młodszy, z czarną, przystrzyżoną brodą, również wyprostowany i cierpliwy. Przybysz podszedł do kontuaru z pytającym wzrokiem. W odpowiedzi barman wskazał odległy róg, gdzie rzeczywiście dało się dostrzec kilka wolnych miejsc. Kiedy szedł w tamtą stronę, Tora zewsząd otaczały gwar głosów, śmiechy i odgłosy przesuwania naczyń po lakierowanych blatach. Usiadł pod ścianą, żeby widzieć całe pomieszczenie i zaczął sprawiać wrażenie zwykłego przybysza zza miasta. Zanim ruszył na miejsce, zamówił polędwicę i piwo. Przyszedł przecież coś zjeść i pobyć wśród ludzi na koniec dnia.
Oczywiście nie zaczął od razu obserwować ludzi dookoła. Ze znudzeniem rozglądał się chaotycznie, cierpliwie czekając na jedzenie. Gdy je dostał, zajął się konsumpcją i dopiero, kiedy wyczyścił talerz i rozpoczął piwo, naturalnie zaczął interesować się resztą gości lokalu, z nadzieją na nawiązanie jakiejś rozmowy.
Większość osób wydawała się mieszkańcami po dziennej zmianie, którzy przed snem postanowili jeszcze rozerwać się rozmową przy kolacji. Twardzi, o wyraźnie zarysowanych mięśniach i grubych karkach, skupieni w kilku- i kilkunastoosobowe grupki rozmawiali o różnych rzeczach i Tor niewiele z tego rozumiał. Jednak potrafił odróżnić pojedyncze słowa, takie jak „kanclerz”, „Masu Ogisa” czy „walka” i „obrona”. Czyli jednak temat wojny był żywy wśród Irasuma.
Reszta składała się ze zwyczajnie wyglądających mężczyzn i kilku, może trzech albo czterech, kobiet. Pewnie pracowali w innych sektorach gospodarki miasta. Ale po kilkuminutowej obserwacji jeden z gości zaczął szczególnie interesować Arada.
Wyglądał i zachowywał się jak zwyczajny mieszkaniec, jednak w jego wzroku, w jego spojrzeniu zielonych oczu było coś… coś innego. Osobliwego. Tor nie był w stanie uchwycić różnicy, ale wiedział, że na pewno tam jest. Mężczyzna patrzył inaczej niż mieszkańcy. Wrażenie było tak subtelne, że w zasadzie mogło być jedynie niewiele znaczącą wątpliwością, ale Tor wiedział, że tak nie jest. Podobne intuicyjne odczucia w przeszłości już ratowały mu życie i zdrowie. Jego intuicja była oparta na tysiącach godzin doświadczeń. Nie na niewytrenowanym instynkcie.
Jego uwagę od tajemniczego osobnika odwróciła rozmowa toczona naprzeciwko niego przez czterech mężczyzn przy tej samej szerokiej ławie, przy której siedział. Byli na tyle blisko, że był w stanie zrozumieć kontekst ich słów. Rozmawiali o tym, co go interesowało, czyli o wojnie między kanclerzem a Ogisą. Facet najbardziej po lewej chyba uważał, że Ogisa bardzo dobrze zrobił i że tylko Irasuma mają prawo decydować, w jaki sposób będą wydobywać surowiec. Następny nie odzywał się za wiele, jedynie słuchał towarzyszy, sącząc trunek. Trzeci zgadzał się z pierwszym, ale czasem wspominał coś o małych szansach i o tym, że jednak niezbyt przyjemnie będzie umierać i zostawiać bliskich. Czwarty za to oponował pierwszemu. Co prawda niezbyt stanowczo, ale zdawało się, że wspomina o wierności kanclerzowi i że niedobrze się dzieje, że w ogóle wybuchł konflikt. Tor postanowił dołączyć do dyskusji.
– Zgadzam się z panem. – Skłonił głowę w kierunku trzeciego mężczyzny od lewej. – Niedobrze się dzieje. Walka między współbraćmi jest zła.
– Ale jest jedyną możliwością w tej sytuacji! – Pierwszy facet zmarszczył brwi. – Honor jest ważniejszy niż więzy krwi.
Dodał jeszcze kilka mniej zrozumiałych słów, ale zaraz przerwał mu czwarty mężczyzna, pytając o to, co jest ważniejsze: wierność kanclerzowi, czy przywódcy Irasuma? Na to pytanie pierwszy górnik nie znalazł odpowiedzi, toteż stwierdził, że to i tak nie ma znaczenia. I tak wojna wyniknie, a im jako Irasuma przyjdzie zginąć z honorem. A z tym nie mają problemu.
Drugi pokiwał głową, wpatrzony w swoją szklankę. Czwarty, pokonany trzy do jednego, zwiesił głowę, po czym pociągnął długi łyk ze swojego kubka.
– Z honorem… – mruknął. Tor zrozumiał, że on też nie zamierza sprzeciwić się Ogisie. Wyglądało na to, że większość Irasuma podziela pogląd, że tylko do nich należą decyzje o kopalni. A mniejszość, która ma wątpliwości i tak z powodu honoru pójdzie za przywódcą na śmierć. Ci, którzy nie zgadzali się i zamierzali opuścić szeregi Irasuma, zrobili to już wcześniej i teraz zasilali szeregi armii kanclerza. Głównie w roli podoficerów i oficerów. Nagle jednak trzeci mężczyzna powiedział coś, co bardzo zainteresowało Tora, choć nie miało większego znaczenia dla planu niedalekiej już bitwy.
– Dobrze, że Masu Ogisa podjął honorową decyzję. Yogara by tego chciał.
– Nie mógł podjąć żadnej innej – zawtórował mu pierwszy.
Drugi odparł, że wydaje mu się, że wątpliwości Ogisy były bardzo uzasadnione i wybór, jakiego musiał dokonać, nie należał do łatwych. Dodał, że zastanawia go tylko, czy nie został do konkretnej decyzji… zmuszony? Tak, to chyba było to słowo. Zmuszony. Tor zrozumiał, że Ogisa nie był oryginalnym pomysłodawcą sprzeciwu wobec kanclerza.
Czterej mężczyźni spojrzeli po sobie i zajrzeli w szklanki, unikając spojrzenia nieznajomego. Nie chcieli zbytnio rozmawiać z kimś, kto pewnie jest spoza miasta. A co jeśli niedługo przyjdzie im strzelać właśnie do niego?
Nagle kątem oka Tor zauważył, że mężczyzna, który wcześniej zwrócił jego uwagę, wstał. Do tej pory siedział bliżej centrum sali, rozmawiając z trzema wojownikami w pancerzach. Mówił płynnie w ich ojczystym języku. Mimo to Tor nadal nie mógł pozbyć się wrażenia, że koleś tutaj nie pasuje. Nieznajomy skierował się do wyjścia. Na odchodne odwrócił się ostatni raz, by powiedzieć coś do siedzących towarzyszy. To spowodowało, że Tor zapragnął iść za nim.
W przerwie między połami tradycyjnego ubrania zauważył bowiem coś znajomego. Bardzo znajomego. Był to fragment zbroi.
Taki sam, jaki w tym momencie miał na sobie pod szatą również Tor.

***

Odczekał dwadzieścia sekund i również wyszedł z lokalu. Zapłacił jeszcze przed jedzeniem. Wyszedł na chłód nocy i stanął, wciągając powietrze nosem. Rozejrzał się. Ulica była pusta. Tknięty przeczuciem, skierował się w prawo. Kiedy mijał pierwszą boczną uliczkę, usłyszał z mroku:
– Myśleliśmy, kiedy kogoś przyślą.
Odwrócił się szybko, ale nieznajomy stał tylko z założonymi rękami, oparty plecami o ścianę karczmy.
– Zorientowałeś się – stwierdził krótko Tor.
– Śmierdzisz na kilometr – odparł mężczyzna. Miał ciemnokasztanowe włosy i przystrzyżoną, lecz gęstą brodę. Odepchnął się od ściany i wszedł w obręb światła ulicznych latarni. Tor dostrzegł bliznę na jego twarzy. Biegła przez czoło i lewą skroń. – Jako nieznajomy, niby ze stolicy, przychodzisz tutaj i siadasz pod ścianą, zamawiasz żarcie, po czym zagadujesz gości rozmawiających o wojnie z kanclerzem. Ale przede wszystkim zdradziły cię… – Facet wpatrywał się w Tora intensywnie.
– Oczy – powiedział Mandalorianin.
– Owszem, oczy. Najemnik?
Tor skinął głową.
– Ni verd, ner vod. Zarabiam na chleb.
Tamten nie zareagował. Nie drgnęła mu nawet powieka. Kilka sekund między mężczyznami panowała cisza.
– Nie winię cię – powiedział w końcu nieznajomy, płynnie w Mando`a. – Też zwykłem nim być. Nie znamy się na niczym innym, nie? – dodał kwaśno, jakby do siebie. – Teraz jednak jest inaczej. Ci ludzie dali mi coś więcej. Pokazali mi głębszy sens, dla jakiego mogę żyć.
– Cieszę się, bracie – odparł po chwili Tor, również w Mando`a. – Przejdziemy się?
Ruszyli, obaj zachowując bezpieczny wzajemny dystans, w stronę centrum, tam, gdzie stała rezydencja Ogisy. Przez pierwsze kilka minut żaden się nie odzywał. Obaj wiedzieli, dlaczego.
– Zżyłeś się z nimi, tak? – odezwał się w końcu Arad. Tamten nie odpowiedział. – Wiesz, że nie są lojalni wobec swojego pana?
– To kwestia honoru – odpowiedział mężczyzna. Przeczesał brodę palcami. – Wcześniej zwykłem myśleć, że ideały Mandalorian wystarczą mi za filozofię życiową. Że wypełnią moją pustkę w… życiu. Ale to ci ludzie żyją według filozofii, jakiej od dawna poszukiwałem. Przybyłem po nagrodę, zostałem dla kultury… – Wojownik zamyślił się.
– Nie musisz odpowiadać – zastrzegł Tor – ale tamci górnicy mówili, że Ogisa z początku nie wystąpił przeciw kanclerzowi. Wiesz, co mieli na myśli?
– Tak. – Nie wyglądało na to, żeby traktował tę informację jako szczególnie tajną. – Ogisa z początku nie chciał się w to mieszać. Nie podobał mu się pomysł buntu. Ale reszta Irasuma powiedziała, że pozostaną wierni przysiędze i nie oddadzą doliny zwykłym górnikom. Po kilku tygodniach Ogisa w końcu przystał do nich i jako przywódca Irasuma objął dowodzenie nad buntem.
Tor skinął głową.
– Nie poddacie się, prawda?
– Nie, powiedz Morui żeby wypchał się swoją… – Mężczyzna urwał w pół zdania, wpatrzony w mrok pod ogrodzeniem rezydencji Ogisy. Tor również patrzył dokładnie w to miejsce. Coś poruszało się w cieniu.
– To chyba nie strażnicy… – rzekł Tor. Jego towarzysz pokręcił głową.
– Nie.
Podeszli bliżej, przytuleni bokiem do ściany domu. Ostatni z cieni zniknął za szczytem muru.
– Jeśli chcesz żyć, nie powstrzymuj mnie. – Mandalorianin odepchnął Tora ramieniem, po czym z połów ubrania wyjął mały blaster. Strzelił w powietrze, celując nad dachem rezydencji. Natychmiast oświetlił ich blask z co najmniej dwóch latarek trzymanych w rękach strażników na murach.
– Nie mam przed czym – mruknął Tor, odsuwając się o krok. – Jest ciemno, nic nie widzę.
– Atak! – krzyknął wojownik do strażników w tutejszym języku. – Intruzi!
Nagle jedna z latarek zgasła. Druga skierowała swe promienie w inną stronę. Mężczyzna wycelował blaster w Tora.
– Ja o niczym nie wiem, bracie – powiedział Arad, patrząc mu w oczy. – Morua wynajął tylko mnie. I w kontrakcie nie było mowy o żadnych shabla skrytobójstwach.
Tamten bez słowa ruszył w stronę rezydencji. Nie uszedł jednak trzech kroków, kiedy z boku nadeszło kilku ludzi. Wszyscy mieli skórzane, wygodne czarne ubrania. Świetnie, pomyślał Tor.
– Irasuma są uparci – powiedział jeden z nich. Inny wpatrywał się w Tora, jakby uważał go za zagrożenie. Ten w odpowiedzi cofnął się jeszcze o krok i pokręcił głową.
– Przekonali nawet najemnika, że mają rację.
Ich przeciwnik nie odzywał się. Obserwował otaczających go powoli wrogów. Było ich czterech. Wyglądali na twardych.
Impas trwał jakieś piętnaście sekund. W końcu jeden z napastników, prawdopodobnie dowódca, niski mężczyzna ze spiczastą bródką i twarzą pokrytą bliznami, zerknął na Arada.
– Sami się tym zajmiemy. Nie ma cię tutaj.
Tor bez słowa cofnął się o kolejny krok. Czterech mężczyzn straciło nim zainteresowanie. Wyciągnęli blastery. Wszyscy umięśnieni, krępi. Spokojni. Groźni i bezwzględni. Szkoleni do zabijania. Prawdopodobnie na wszelkie sposoby. Z murów nagle doszedł ich głośny okrzyk i coraz donośniejsze odgłosy walki. Tor znał podobne dźwięki. Pochodziły od bezwzględnego pojedynku między dwoma grupami ludzi. Walki bez poddania. Mordobicia.
A więc skrytobójstwo nie do końca się udało.
Nagle Mandalorianin-Irasuma wystrzelił. Jeden z napastników upadł na ziemię, reszta zaczęła biegać wokół przeciwnika i raz po raz posyłać w niego blasterowe bolty z odległości czterech, pięciu metrów. Każdy z nich w jednej ręce trzymał blaster, w drugiej nóż, podpierając nią tę pierwszą. Doskonałe do strzelaniny w zwarciu. A ich przeciwnik nie miał na sobie hełmu. W zasadzie to żaden z sześciu, a teraz już pięciu mężczyzn na ulicy skąpanej w żółtym świetle lamp nie miał na sobie żadnej osłony głowy. Cena większości akcji niejawnych.
Pojedynek przybierał na sile. Mandalorianin uniknął niektórych boltów dzięki zręcznemu klinczowaniu jednego z napastników, niektórych jednak nie uniknął. W ciszy nocy słychać było jedynie szybki stukot mocnych butów na nawierzchni drogi, postękiwania i strzały. Drugi mężczyzna upadł na ziemię, by zaraz mieć zmiażdżoną tchawicę ciężkim butem Mandalorianina. Skulił się na ziemi i przestał ruszać.
Jak zwykle osobie oglądającej na żywo walkę na śmierć i życie, Torowi trudno było zorientować się, co konkretnie się dzieje. Ale i tak, jako wojownik, widział znacznie więcej niż tak zwani „normalni” ludzie. Widział, jak jeden z dwóch pozostałych zabójców pada na ziemię, kopnięty w podbrzusze, a drugi ma wytrącany z ręki blaster. Odruchowo dźgnął przeciwnika w odpowiedzi w okolice mostka.
Zapomniał jednak o jednym istotnym fakcie. Mandalorianie naprawdę lubią swoje pancerze.
Cios, który u nieosłoniętego niczym człowieka spowodowałby krwotok i śmierć w mniej niż minutę, ześlizgnął się chyba po ukrytej pod ubraniem płytce zbroi, mimo to i tak raniąc Mandalorianina. Ten jednak nie stracił szansy, jaką dało mu takie skrócenia dystansu. Jedną ręką przytrzymując rękę z nożem, wolną dłonią prześlizgnął pod pachą drugiej, omijając gardę i wbił z całej siły w gardło, prawdopodobnie miażdżąc grdykę i powodując trwałą niezdolność do oddychania. Nie czekał jednak, aż zabójca się udusi, tylko uderzył go za pomocą tej samej ręki łokciem w bok głowy, ściągnął mężczyznę do parteru i za pomocą zręcznie założonej dźwigni skręcił kark, trzykrotnie upewniając się, że rdzeń kręgowy został całkowicie rozerwany. Wstał szybko, sprawdzając, czy ktoś jeszcze stoi na nogach.
Ktoś stał.
Kopnięty w podbrzusze zabójca celował już w głowę byłego najemnika. Nie wyglądał na zadowolonego. Jego przeciwnik nie miał szans na jakąkolwiek obronę.
Ciszę nocy przeszył dźwięk kolejnego wystrzału. Krótki czerwony blask odbił się w metalowych częściach sidingu okolicznych budynków i słupach latarni. Ciało bezwładnie opadło na ziemię, jakby ktoś awaryjnie wyłączył zasilanie, i legło w takiej pozycji, w jakiej leżeć mogą jedynie umarli.
Tor schował pistolet z powrotem do kieszeni. Drugi Mandalorianin patrzył na niego. W jego oczach malowała się lekka konsternacja.
– Nie patrz tak – rzekł Arad. – Pomogłem przechodniowi w potrzebie. – Technicznie rzecz biorąc, to była prawda. Skąd najemnik mógł wiedzieć, co to za jedni? Drugi mężczyzna bez słowa zaczął sprawdzać trupy i upewniać się, że nie żyją. Ale nie musiał nikogo dobijać. I zdawało się, że nie znalazł przy nich niczego oprócz broni.
– A poza tym – dodał Tor – mogłem nie do końca rozróżnić, kto jest kto. Jest ciemno.
Mandalorianin nadal nic nie mówił. Jedną dłoń opierał na mostku w miejscu, gdzie drasnął go nóż. Spojrzał na mężczyznę i kiwnął mu głową.
– Obyśmy nie spotkali się podczas bitwy. – Odbiegł w stronę rezydencji Ogisy, gdzie odgłosy walki były już ciche i sporadyczne.
– Tak… – mruknął Tor, wpatrując się w ciała leżące bezwładnie na ulicy. Po kilku sekundach westchnął głęboko i odszedł, znikając w ciemnościach.

***

Był w kokpicie Ge`catra. Widział go. Widział Atina sterującego frachtowcem. Był zadziwiająco spokojny, wszędzie za iluminatorem szalała okropna bitwa z potworami. Ze złymi, bezwzględnymi potworami. Ojciec jednak mocno i pewnie dzierżył ster. Nie patrzył nawet na ciała kilku innych wojowników, leżące na podłodze w pomieszczeniu.
Chciał się do niego odezwać, ale nie mógł wymówić słowa. A może nie wiedział co powiedzieć? Atin nagle odwrócił się, odrywając spojrzenie od bitwy i spojrzał na niego.
– Dasz radę, synu – powiedział. – Ja muszę zginąć.
„Nie!” – chciał krzyknąć. „Patrz przed siebie!”
Za iluminatorem widać było nieubłaganie szybko zbliżającą się powierzchnię planety. Stała tam niezliczona rzesza Vongów, szczerzących zęby i wpatrujących się w Tora z nienawiścią w oczach. Nigdy nie widział czegoś równie przerażającego.
Atin odwrócił się z powrotem do pulpitu sterowniczego i dalej kierował Ge`catra prosto na ziemię. Syn próbował podbiec, odciągnąć go od tego, ale zorientował się, że w rzeczywistości wcale go tu nie ma. Nie stoi w kokpicie, tylko jakby… znów ogląda nagranie z katastrofy. Obok stoi Kani, płacząc cicho.
Frachtowiec uderzył w ziemię. Przez tłuczony iluminator w ułamek sekundy wskoczyły roześmiane, czarne postaci…



Tor otworzył szybko oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu, trzymając mocno blaster w prawej dłoni ukrytej pod kołdrą. Był w sypialni, w rezydencji Moruy. Jego ciało było napięte i lekko spocone. Było mu gorąco. Usiadł, sięgnął po pilota i uchylił trochę okno.
Ponownie ten sen. Ten sam. Już nie liczył, ile razy go miał. Zaczynało go to lekko irytować. Nigdy nie pomyślał, że ma psychikę zdolną do wytworzenia takiej traumy, że wpływała ona nawet jego sny. Ludzka podświadomość jest jednak pełna tajemnic…
Sen nie pokazywał całej prawdy. Nie było żadnego nagrania katastrofy. Ze świadectw wynikało, że w chwili zderzenia w kokpicie było jedynie dwóch wojowników oprócz Atina. Cała wizja przesycona była nieracjonalnymi obrazami i niepotrzebnymi emocjami, zniekształcającymi prawdopodobny przebieg wydarzeń. Tor nie zamierzał na razie analizować tego pod kątem psychologicznym. A na pewno nie podczas ważnego kontraktu.
Nadszedł dzień bitwy. Była godzina piąta rano, słońce jeszcze nie wzeszło. Wojownik w kilka sekund przypomniał sobie plan dnia, po czym rozgrzał się paroma prostymi ćwiczeniami, włożył zbroję i skompletował ekwipunek. W dziesięć minut był gotowy do wymarszu.
Dotarł na plac manewrowy o szóstej zero siedem. Zobaczył tam, oraz na polach otaczających bazę, dużą armię. Zdyscyplinowana i sprawna na swój prosty, surowy sposób, liczyła, jak dowiedział się dzień wcześniej od jednego z generałów, sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Mniej więcej jedna trzecia z nich miała doświadczenie w boju, reszta była nowa i pochodziła z poboru. Armia miała na wyposażeniu śmigacze bojowe, czołgi oraz działa.
Tor przywitał się z dowódcami i jeszcze raz przedyskutowali strategię ataku. Oddział liczący dziesięć tysięcy ludzi otoczy kordonem południowo-wschodni skraj doliny, kolejne pięć tysięcy zostanie rozlokowane w formie straży wokół całej doliny, a reszta armii rozstawi się w odległości dwóch klików od miasta Irasuma. Tam Ogisie zostanie przedstawione ultimatum. Jeśli odpowie przecząco, armia będzie atakować, aż Irasuma skapitulują bądź nie będzie już do kogo strzelać. Wszyscy byli przekonani, że dojdzie do tego drugiego.
Nagle Tor zobaczył idącego ku nim Moruę. Polityk zbliżał się powoli i dostojnie. Na jego widok generałowie wyprostowali się. Mandalorianin nie drgnął nawet, wpatrzony w nadciągającego mężczyznę ponad hologramem przedstawiającym obraz doliny.
„Mandalorianie nie zdradzają swoich pracodawców.”
„W teorii, panie Arad.”
Morua zaczął wymieniać uprzejme ukłony z dowódcami.
„Przybyłem po nagrodę, zostałem dla kultury…”
„Powiedz Morui, żeby wypchał się swoją…”
Mężczyzna ukłonił się Torowi. Ten nie odwzajemnił powitania. Zamiast tego podszedł do polityka na odległość przedramienia i spojrzał na niego z góry. W jego oczach tańczyły zimne iskry gniewu.
– Dlaczego nie powiedział mi pan o poprzednim mandaloriańskim najemniku?
Ogar Morua lekko się obruszył, ale w jego oczach widać było zaskoczenie, które starał się ukryć za fasadą dumy.
– Uznałem to za niedostatecznie ważną informację, by pana o tym informować – odpowiedział wreszcie. – Irasuma jest piętnaście tysięcy, dołączyła do nich pewna liczba naszych żołnierzy oraz jeden Mandalorianin, dlaczego…
– Dobrze wiesz, dlaczego – przerwał mu Tor. – Jak na człowieka tak ceniącego honor, dosyć luźno interpretujesz honor istot innych niż ty czy kanclerz.
– Proszę się nie unosić, panie Arad – rzekł oschle Morua. – Dokończy pan zadanie, czy nie? Zdaje się, że nie potrzebujemy już pana, a premia za dowodzenie oddziałem szturmowym może pozostać w królewskim skarbcu.
– Jestem wam potrzebny, bo jeszcze nigdy nie walczyliście z tak dobrze zorganizowanym wojskiem – odparł Mandalorianin. – Chciałem tylko wyrazić swoją pogardę dla pańskich metod traktowania przybyszów, panie Morua. – To mówiąc, odwrócił się i odszedł w stronę szykujących się do wymarszu rządowych oddziałów.

***

Idąc przez dolinę, żołnierze mieli okazję podziwiać pierwsze oznaki jesieni. Liście na drzewach zaczęły już lekko zmieniać kolor, rzeka wezbrała, a niektóre rośliny obrodziły, uginając się pod ciężarem owoców.
Ale nikt w zasadzie nie myślał o porze roku ani przyrodzie. Wszyscy myślami byli już na polu bitwy mającej odbyć się w dolinie Asu. Nikt nie miał ochoty zabijać rodaków. Mimo to każdy wiedział, że wykona odpowiednie rozkazy, bo Irasuma nie byli dla nich tak bliscy, jak reszta obywateli państwa. Zawsze odgradzali się od nich, uważali za lepszych. Do tego stopnia, że ludzie naprawdę uwierzyli, że są kimś wyjątkowym. Ale teraz, kiedy powiedziano im, że nie są, kiedy sprzeciwili się samemu kanclerzowi, to oni – żołnierze – zostali wysłani, by ich ukarać. Toteż w armii nie panował smutek.
Tylko strach.
Tor szedł w jednym z oddziałów na przedzie. Towarzyszył mu kapitan Iro, dowódca kompanii, którą najemnik miał poprowadzić. Mandalorianin nie potrafił stwierdzić, czy oficerowi podoba się ten fakt. Jak wszyscy dowódcy w rządowej armii, niemal zawsze miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Ciekawym był fakt, iż większość mężczyzn na planecie nie tylko ubierała się podobnie, ale i wyglądała niemal identycznie. Wszyscy mieli czarne włosy, większość hodowała małe wąsiki. Mając za sobą niezliczone tysiące takich żołnierzy, Tor poczuł się przez chwilę jak Agat, ojciec Atina, ale zaraz odsunął od siebie tę wizję.
Kiedy armia dotarła w wyznaczone miejsce, nie napotkawszy po drodze oporu, rozbito obóz i ustawiono działa oraz czołgi w liniach. Tor i Iro poszli naradzić się z innymi oficerami co do planu ataku, który wszyscy uważali za nieunikniony.
– Wyprawimy poselstwo – rzekł generał głównodowodzący armią kanclerza. – Powiemy, że mają czas do wieczora, aby honorowo złożyć broń. Jeśli tego nie zrobią, w nocy wydam rozkaz do ataku.
– Kompania u was liczy dziewięćdziesięciu żołnierzy – powiedział Tor. – Kompanię kapitana Iro rozdzielimy na trzy oddziały po trzydziestu żołnierzy. Będę nimi dysponował i użyję w wypadku ewentualnego ataku frontalnego na oddziały wroga.
Generał skłonił głowę na znak zgody.
– Moje działa mają atakować umocnienia przed miasteczkiem? – spytał pułkownik dowodzący baterią. Nikt nie chciał śmierci cywilów. Generał jednak spojrzał na adiutanta, który przed chwilą wszedł do namiotu, w którym wszyscy przebywali.
– Miasto zostało ewakuowane – powiedział adiutant. – Zdaje się, jakoby Irasuma schowali wszystkich w kopalni, a sami wojownicy pozostali w miasteczku. Widzimy ich, jak spokojnie czyszczą broń.
Generał skinął głową i spojrzał na pułkownika.
– To zależy od pozycji oddziałów Irasuma. Stale monitorujemy ich działania.
– Kto wejdzie w skład poselstwa? – spytał Ogar Morua.
Generał spojrzał na niego i skłonił się lekko.
– Pomyślałem, żeby oprócz mojego adiutanta towarzyszył mi również pan, panie premierze, oraz pan Arad. Tak zachowamy honor, okazując Masu Ogisie odpowiedni szacunek.
Morui chyba się to nie spodobało, ale skinął głową. Nie mógł odmówić.
– Niech i tak będzie.
– Ruszajmy więc – powiedział generał.
Przejechanie dwóch kilometrów na rogatych wierzchowcach zajęłoby poselstwu trzy minuty, ale wystarczyło tylko półtorej, bo z wrogiego obozu również wystartowało poselstwo, złożone z takiej samej ilości osób. Spotkali się w połowie, zachowując odstęp dziesięciu metrów.
W środku, na swoim wierzchowcu, siedział Masu Ogisa. Jego krępa, potężna sylwetka zakuta w piękną tradycyjną zbroję wyglądała bardzo majestatycznie. Obok ustawiło się kilku wojowników w identycznych pancerzach, ale jeden z nich, bezpośrednio po lewej ręce Ogisy, wyróżniał się z grupy. Na jego opancerzenie składały się fragmenty zbroi Irasuma – i mandaloriańskiej.
– Macie ostatnią szansę, by się poddać – krzyknął generał. Jego głos był pewny i spokojny. Patrzył prosto na Ogisę, mimo że był od niego o jakieś piętnaście lat młodszy. – Masu Ogisa, proszę, byście honorowo złożyli broń. Macie czas do wieczora.
Szlachcic Irasuma milczał, obserwując przybyszów. W końcu nachylił się do swojego mandaloriańskiego towarzysza i zamienił z nim parę słów. Tamten wyjechał z szeregu i ruszył powoli w stronę rządowego poselstwa. Tor, niewiele myśląc, zrobił to samo. Gdy byli w drodze, Ogisa powiedział:
– Generale, nie poddajemy się. Do zobaczenia na polu walki.
Tymczasem Tor i drugi Mando już zrównali się w połowie odległości między poselstwami. Zatrzymali wierzchowce obok siebie i zmierzyli się wzrokiem.
– Chyba jednak spotkamy się na polu walki – powiedział tamten.
– Nie usłyszałem, zdaje się, twojego imienia, ner vod. – Arad patrzył mu w oczy, niewzruszony. Przez kilka sekund panowało milczenie.
– Vorpan Alren – usłyszał w końcu.
– Tor Arad.
– Zawsze dobrze umierać z ręki fachowca – powiedział Vorpan. – Mam nadzieję, że uważasz tak samo. – Ostatnie słowa poparł zimnym spojrzeniem, po czym zawrócił zwierzę i oddalił się w stronę Ogisy. Tor wrócił do swojego poselstwa. Jeszcze dziesięć sekund obie grupy patrzyły na siebie, po czym, niemal równocześnie, zawróciły wierzchowce i rozjechały się do swoich obozów.
– Jak przypuszczaliśmy, nie poddadzą się – rzekł generał w zamyśleniu, kiedy jeszcze byli w drodze.
– Co oni sobie myślą… – gorączkował się Morua.
Tor myślał jedynie o tym, jakie niespodzianki mogą szykować wojownicy Ogisy. Bo na pewno nie wbiegną bezmyślnie w pole ostrzału z dział.
Nie, z pewnością nie.
Żołnierze kanclerza musieli być gotowi na wszystko.

***

Lekki wiatr zerwał się nagle, poruszając źdźbłami trawy porastającymi pole pomiędzy wrogimi wojskami. Ochładzał twarze tysięcy żołnierzy, wpatrzonych w prowizoryczne, lecz solidne umocnienia wzniesione przez Irasuma. O północy zbliżyli się o kolejny kilometr, ale od strony miasteczka nie padły żadne strzały. Tor siedział na durastalowej skrzyni i czekał. Nie zastanawiał się nad możliwymi kierunkami działań, bo nie było już nad czym. Teraz pozwalał swojemu umysłowi odpoczywać, tuż przed nieubłaganie zbliżającym się starciem.
Działa zagrzmiały równo o drugiej zero zero i dwadzieścia jeden sekund. O drugiej zero zero Tor usłyszał cichą krzątaninę wśród artylerzystów i dwadzieścia sekund później pierwsze pociski pokonały tor lotu o długości nieco większej niż kilometr, z powodu zakrzywienia, i uderzyły w umocnienia wojowników Ogisy. Tuman kurzu, pyłu i ziemi, a także fragmentów barykad, wzniósł się w powietrze i zaczął powoli zasłaniać widok na miasteczko. Stłumione odgłosy wybuchów dotarły do armii rządowej, brzmiąc jak regularne, ale spowolnione uderzenia kopalnianego wibromłota rozbijającego skały wielkości wieżowców. Tor założył hełm i uszczelnił go. Sprawdził jeszcze raz karabin i pistolet. Karwasze. Wszystko w porządku. Odetchnął głęboko, uspokajając rytm serca. Kapitan Iro stał obok, również obserwując odległe eksplozje. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Działa pracowały nieprzerwanie przez pięć minut. Po tym czasie zmniejszyły częstotliwość wystrzałów, oszczędzając amunicję. Wtedy do akcji ruszyły czołgi. Duże, zwaliste pojazdy na repulsorach ruszyły w stronę umocnień. Za każdym z nich leciał ścigacz z dwoma żołnierzami. Mieli oni chronić czołgi przed ręcznym wysadzeniem. Nie były to maszyny najnowszej generacji, ale spełniały swoje zadanie. Irasuma nadal nie było widać. W ciemności nocy i przez dymy oraz pył trudno było w ogóle dostrzec kontury miasteczka. Ludzie Ogisy nawet nie odpowiedzieli ogniem. Tor rozmyślał intensywnie, którą z możliwych strategii mogą obrać nieustraszeni wojownicy.
Wybrali element zaskoczenia. Tworząc pułapkę. W jednej chwili kilka czołgów w pierwszym szeregu stanęło w płomieniach. Czerwono-zielone eksplozje, duże kule ognia, wyraźnie odznaczyły się na tle wybuchów pocisków artyleryjskich. Mandalorianin nie wiedział czego wojownicy użyli do tak szybkiego pozbycia się opancerzonych pojazdów, ale zaczynał się domyślać.
Do stojących niedaleko generałów zaczęły przychodzić raporty przez komunikator. Dowódcy czołgów pytali, czy dalej atakować. Wodzowie wahali się. Nadal trzy czwarte maszyn pozostało sprawnych i ostrzeliwało pozycje Irasuma przed sobą. Po opuszczeniu dalmierza i przybliżeniu obrazu Tor zorientował się, że z przeciwnej strony nadlatują blasterowe bolty, odbijając się jednak i nie czyniąc osłonom czołgów żadnej krzywdy.
Nagle kolejny szereg stanął w kolorowych kulach ognia. Głównodowodzący natychmiast odwołał atak, nie słuchając zaniepokojonych wątpliwości Morui, który oczywiście musiał być obecny nawet na polu bitwy. Czołgi wrzuciły wsteczny bieg i zaczęły szybko się wycofywać. Wtedy Tor dostrzegł kolejny aspekt taktyki obranej przez Irasuma.
Czołgi zostały wysadzone dokładnie w miejscach, gdzie stworzyły idealne osłony przed zmasowanym ostrzałem blasterowym w przypadku ataku piechoty, a także przeszkody utrudniające poruszanie się jakimkolwiek oddziałom. Arad usłyszał, jak Morua cicho kłóci się z generałem. Chyba nalegał na natychmiastowy atak „dzielnej” piechoty. Dowódca starał się natomiast spokojnie odmówić, nie wytykając jednocześnie politykowi braku doświadczenia w sztuce wojennej.
Tor zastanawiał się, jakie jeszcze niespodzianki kryją w zanadrzu Irasuma. Oddział pancerny powrócił. Przetrwała połowa czołgów i mniej niż połowa załóg ścigaczy. Działa nie ustawały, wciąż metodycznie posyłając pociski w umocnienia wrogich wojowników. Niemożliwym było oszacowanie strat przeciwnika, Tor jednak sądził, że były dosyć duże.
I wtedy zaczęły spadać granaty.
Tor zobaczył, a potem usłyszał, eksplozję pięćdziesiąt metrów dalej, po lewej stronie. Potem drugą, dwadzieścia metrów po prawej. Natychmiast schylił się, krzycząc do Iro, żeby kazał żołnierzom się kryć. Irasuma mieli granatniki i czekali z ich użyciem aż do tej pory, żeby osłabić czujność wojsk rządowych. Dookoła Tora wybuchła lekka panika. Nieprzyzwyczajona do podobnych sytuacji armia była trudna do opanowania przez swoich dowódców. Ale Arad widział dużo gorzej zdyscyplinowane oddziały zaprawionych w bojach najemników. Lud planety miał dyscyplinę we krwi, zapisaną w genach, toteż po dwunastu minutach cała armia przyjęła odpowiednie pozycje, a ukryci bezpiecznie wodzowie radzili, jak kontratakować.
Ale Mandalorianin nie czekał aż Morua zacznie nalegać na atak całym batalionem lub na coś równie głupiego. Od razu zawołał do kapitana, żeby przekazał głównodowodzącemu generałowi przez komunikator, że nadszedł czas na ich ruch. Gdy wykonał polecenie, podszedł do Tora, by ten wyjaśnił mu plan ataku. Wokół, na całym obszarze zajmowanym przez armię kanclerza, nadal wybuchały pociski z granatników. Niektóre uderzały w teren między oddziałami, inne, mimo że śmiesznie małe w porównaniu z odpowiadającymi im pociskami artyleryjskimi, trafiały w żołnierzy, raniąc ich i zabijając. Jeśli dowództwo nie chciało, żeby bitwa zmieniła się w oblężenie trwające tygodnie, nie mogło jednak wycofać żołnierzy poza zasięg granatników, przekraczający zresztą o wiele odległość jednego kilometra. Musieli wykończyć Irasuma tu i teraz.
– Kapitanie, obejmie pan dowodzenie nad jedną trzydziestką i ruszy do bezpośredniego ataku na umocnienia. Muszę wiedzieć, że da pan sobie z tym radę.
Iro skinął w milczeniu głową.
– Ja poprowadzę drugą i okrążę pozycje wroga, zaatakuję umocnienia z boku. Trzeci oddział zrobi to samo z lewej strony. Niech pan stale słucha moich poleceń. I niech pan przekaże dowództwu, żeby wojsko zbliżyło się o jeszcze jedną trzecią odległości do miasteczka, w czasie, kiedy my będziemy w trakcie manewru. Proszę to zrobić szybko.
Po dwóch minutach wszystko było załatwione. Po kolejnej przegrupowana kompania Iro ruszyła w celu przeprowadzenia opracowanej przez Tora ofensywy. Dzięki jednoczesnym ruchom reszty armii, wojsko rządowe sprawiało wrażenie, że całe szykuje się do połknięcia Irasuma na późną kolację, nie zważając na straty wśród ludzi. Najemnik był ciekaw, jaką reakcję Irasuma to sprowokuje.
Sprowokowało grad blasterowych wiązek, przez które musieli zwolnić kroku. Z największym impetem kontrataku spotkał się oddział prowadzony przez kapitana Iro, ledwo widoczny teraz w mroku nocy dla Tora i jego żołnierzy i oświetlany jedynie kolorową kanonadą oraz bladym światłem księżyca. Ich też ostrzeliwano. Odpowiadali ogniem, prąc stale do przodu. Mimo to, dzięki umiejętnym komendom Arada i temu, że w odpowiedniej chwili rozkazał się czołgać, nie zginął chyba żaden jego podkomendny. Ale wiedział, że to szybko się zmieni.
Kiedy byli tylko czterdzieści metrów od prawej strony umocnień, Tor połączył się z komunikatorem Iro.
– Kapitanie, za równą minutę proszę o ruszenie do pozorowanego szturmu. Niech trwa na tyle długo, żeby tamci przekonali się, że jest na poważnie. Potem niech pan się wycofa. Wtedy da pan rozkaz lewej trzydziestce do ataku.
Czekali. Nad głowami przelatywały im niebieskie i czerwone wiązki. W mroku nocy, w innych okolicznościach mogłoby to wyglądać pięknie. Równo po minucie po stronie Iro obustronna kanonada przybrała na sile. Po uruchomieniu noktowizji i przybliżeniu obrazu Tor zobaczył szturm prowadzony na barykady Irasuma. Miał nadzieję, że kapitan nie straci w jego trakcie zbyt wielu żołnierzy. Ale dowódca wyczuł, kiedy powinien odwołać atak. Kiedy tylko jego ludzie zaczęli się cofać, Arad zwiększył moc głośników w swoim hełmie i nakazał:
– Naprzód.
Posyłając grad wiązek w stronę umocnień, zrobili to samo co ich pobratymcy z lewej flanki – uderzyli z boku w barykady, korzystając z chwilowej ulgi, jaką musieli odczuć Irasuma na widok odwrotu kapitana Iro. Wróg owszem, najpewniej spodziewał się takiego ataku, ale spodziewać się i być gotowym to dwa różne aspekty tego samego problemu. Po dotarciu na barykady, Tor, jako najlepiej opancerzony, wziął na siebie największy impet obronnego ostrzału i wybiegł jako pierwszy. Od razu powalił serią z karabinu dwóch najbliższych wojowników, nie zważając na ból, jaki powodowały odbijające się od jego pancerza wiązki. Zeskoczył z przeszkody, a za jego plecami żołnierze kanclerza zaczęli robić to samo. Byli poinstruowani, żeby w przypadku walki w bliskim kontakcie nie wahać się zatłuc przeciwnika, zadźgać nożem lub udusić. Byli tak szkoleni. Tor miał nadzieję, że się nie zawahają.
Większość się nie wahała. A do walki wręcz doszło. Kiedy kilkunastu Irasuma zobaczyło, że cały oddział dostał się za barykadę, rzucili się wszyscy do ataku odwetowego, wyciągając długie noże, tradycyjną broń białą ludu planety. Tor powalił chcącego ściągnąć go do parteru wroga uderzeniem głową, po czym dobił pojedynczym strzałem. Starał się eliminować walczących wręcz Irasuma, żeby stracić jak najmniej ludzi.
W końcu wszyscy przeciwnicy w tym sektorze barykad nie żyli. Nie wycofali się. Po prostu dali się wyrżnąć do ostatniego. Tor szybko przeprowadził inspekcję. Stracił sześciu ludzi. Nie tak źle. Natychmiast połączył się z generałem i kazał przerwać ostrzał artyleryjski, po czym poinstruował, że kiedy tylko ogień z granatników zostanie zatrzymany, ma natychmiast ruszać z pełną ofensywą. Całym batalionem.
Kapitan Iro domyślił się zamiarów Mandalorianina i po odwrocie z pozorowanego szturmu, przeprowadził rzeczywisty, dzięki czemu cała kompania zajęła pierwszą linię umocnień. Dziwnym był fakt, iż nie strzelano do nich – ostrzał od strony budynków został przerwany. Tor spotkał się z Iro i przegrupowali swoich ludzi.
– Jeden oddział zostanie tu, na umocnieniach – powiedział Arad. – Ja pójdę ze swoim zlikwidować te granatniki, a pan niech ostrożnie zabierze się za pierwszą linię budynków. Strzelajcie do wszystkiego, co się rusza i nie leży na ziemi z rękami za głową.
Najemnik zastanawiał się, gdzie podziewają się główne siły wroga. Kilkutysięczne wojsko nie daje się anihilować godzinnemu ostrzałowi artylerii. Zachowując maksymalną czujność, nakazał obserwatorom w armii ustalić źródła wciąż nadlatujących granatów. Po dostaniu komunikatu zwrotnego dał sygnał do wymarszu.
Szli wąskimi uliczkami, obserwując okna i kolejne zakręty. Nikt ich jednak nie atakował. Wyglądało to tak, jakby wrogowie chcieli, żeby doszło do próby likwidacji stanowisk granatników. A Tor nie pierwszy raz spotykał się z podobną próba fortelu.
Kiedy zrównali się z pierwszym stanowiskiem, Mandalorianin podzielił oddział na dwie dwunastoosobowe grupy i, zostawiwszy jedną z nich pod celem, ruszył w kierunku następnego. Chciał za jednym zamachem zniszczyć dwa z pięciu stanowisk.
Synchroniczny atak odbył się szybko. Grupa Tora rozstrzelała stawiającą opór załogę budynku mieszkalnego, operującą granatnikiem na dachu. Druga połowa oddziału raportowała taki sami sukces.
Trzecie stanowisko zniszczyli razem. Wydawało się najmocniej bronione i stracili przy szturmie człowieka. Ale tutaj również udało się zlikwidować wszystkich przeciwników.
Tor z coraz większym niepokojem obserwował przebieg wydarzeń. Coś było nie tak. Myślał, że z każdego budynku w miasteczku czeka ich ostrzał i że szturm zamieni się w krwawe, żmudne, kilkugodzinne przejmowanie obiektów. Nie wiedział, jak do sprawy podchodzą Irasuma. Ich sposób myślenia w dalszym ciągu był dla niego w większości wielką niewiadomą.
Postanowił z dwoma ostatnimi stanowiskami postąpić tak samo, jak z dwoma pierwszymi. Wziął jedenastoosobową grupę i, zostawiwszy drugą pod czwartym posterunkiem, ruszył w kierunku piątego.
Zanim tam dotarł, rozpętało się piekło.

***

Wydawało się, jakby ze wszystkich okolicznych okien zasypano ich ogniem blasterowym. Żołnierze padali wokół Tora jak muchy. Najemnik natychmiast ruszył ku najbliższemu budynkowi i wyważył drzwi mocnym kopnięciem. Bez wahania zastrzelił dwóch znajdujących się na parterze Irasuma i jeszcze dwóch na piętrze. Jego ludzie weszli i zabarykadowali się w środku.
Zaczęli się ostrzeliwać, wyrzucili przez okna kilka granatów. To nieco osłabiło agresję napastników. W grupie pozostało przy życiu ośmiu ludzi, w tym dwóch niezdolnych do walki, opatrywanych właśnie przez towarzyszy. Ostrzał z okolicznych budynków nie ustawał, przez okna z dawno rozbitymi szybami wpadały niekończące się czerwone i niebieskie wiązki. Żołnierze kulili się, raz na jakiś czas posyłając w odpowiedzi kilka strzałów na oślep.
Nagle wrogi ogień wyraźnie zelżał, kiedy do budynku zaczęli się przedzierać żołnierze z drugiej grupy, wezwani przez Tora. To przywróciło wolę walki ich sześciu przygwożdżonym kompanom, którzy również zaczęli wytrwale ostrzeliwać stanowiska przeciwnika. Do środka wpadło jedenastu żołnierzy i szybko zatrzasnęło za sobą drzwi. Jeden podczas wchodzenia dostał w plecy i osunął się na podłogę. Jego towarzysze od razu położyli go obok dwóch rannych i zaczęli opatrywać.
Tor posłał czterech ludzi na piętro. Jednego pozostawił przy rannych, a pozostałym jedenastu pomógł w ostrzale defensywnym z parteru, uprzednio dając sygnał na komunikator generała do niezwłocznego ataku. Dwa stanowiska granatników nie powinny przysporzyć dużego problemu batalionowi piechoty. Tor właśnie składał się do zestrzelenia jednego z Irasuma w budynku naprzeciwko, kiedy rozległ się huk i przez okna zaczęli wskakiwać wrogowie.

***

Lufa karabinu mandaloriańskiego najemnika mocno wbiła się w czaszkę wojownika, który zwiotczał nieco i pozwolił na dwa szybkie strzały kończące jego życie. Właśnie odparli czwarty szturm. Tor wiedział, że piątego nie przetrwają. Minęły trzy godziny. Wszyscy słaniali się na nogach, zdolnych do walki pozostało sześciu żołnierzy, poza najemnikiem. Pięciu rannych, którzy nie zmarli, leżało w rogu pomieszczenia. Z tego, co Arad wiedział, Irasuma chyba by ich dobili. Ale jeśli ma ocalić chociaż tych sześciu, muszą podjąć próbę ucieczki.
Próbował skontaktować się z Iro, ale nie mógł nawiązać połączenia. Albo wróg blokował sygnał, albo kapitan zginął. Upewniwszy się, że na pewno nie skontaktuje się z oficerem, Tor poinformował towarzyszy, że muszą spróbować się przebić. Potwierdzili, choć nie bez wahania. Nie chcieli zostawiać braci broni na łaskę krwiożerczych Irasuma. Arad jednak podjął decyzję.
Wziął dwa termodetonatory, które zostawił sobie na czarną godzinę, po czym jeden położył pod tylną ścianą domu – jedyną nie posiadającą okien, a drugi pod głównymi drzwiami. Irasuma coś krzyczeli, ale żaden z żołnierzy nie chciał przetłumaczyć. Piętnaście sekund minęło. Rozległ się huk i skuleni mężczyźni zobaczyli dwa następujące po sobie wybuchy, które ogłuszyły wszystkich oprócz Tora. Posłali kilka strzałów przez wyłom w ścianie frontowej, w celu zmylenia przeciwnika, po czym szybko wybiegli przez dziurę w tylnej.
Kluczyli uliczkami, ścigani wiązkami z blasterów. Prowadził Mandalorianin, ale jeden z żołnierzy wysunął się nagle na prowadzenie i zaczął wytyczać trasę. Widocznie najlepiej znał topografię miasteczka.
Dotarli w końcu na obrzeża miasta i wybiegli na wschodnią strefę umocnień, które przed kilkoma godzinami zdobyła ich kompania… i nadziali się prosto na oddział kawalerii w pełnym rynsztunku.
Wierzchowce stały cierpliwie, schronione przed blasterowymi strzałami za dopalającymi się już wrakami czołgów. Na ich grzbietach siedzieli groźni Irasuma, z których część trzymała blastery wymierzone w przybyszy. Świtało. Zza pleców grupki ocalałych żołnierzy wychynęło kolejnych kilkunastu wrogów. Tor wolałby wybiec z miasteczka bardziej na wschód, ale widocznie jego podkomendny instynktownie wrócił tam, skąd wcześniej przybyli. Kierując ich prosto w pułapkę.
Siedmiu żołnierzy szybko ustawiło się plecami do siebie, groźnie mierząc do wroga. Sytuacja była jednak beznadziejna. Kawalerzyści mieli pełne opancerzenie, a na twarzach groźnie wyglądające metalowe maski, przywodzące na myśl twarze demonów. Niektóre hełmy zdobiły rogi. Tor odsunął od siebie myśli o porażce. Jeszcze żył. Dopóki oddychasz, walcz. Za plecami przeciwników dostrzegł całą armię rządową, cierpliwie czekającą w odległości około stu, może stu pięćdziesięciu metrów. Arad przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nie zmiażdżyli Irasuma trzy godziny temu, kiedy dał im sygnał. Dopóki nie zobaczył, że większość terenu między wrogimi wojskami usłana jest setkami trupów.
Zrozumiał, że przeciwnik szykuje się do ostatniej szarży. Chcą popełnić samobójstwo, rzucając się na niezliczone siły wroga. Ale najpierw pozostało im zabić ostatnich sześciu żołnierzy kanclerza. I wrogiego najemnika.
Nagle Arad usłyszał znajomy głos. Między wojownikami na wierzchowcach dostrzegł Alrena i Ogisę. Ich zbroje wyróżniały się spośród reszty, Alrena z powodu fragmentów mandaloriańskiego pancerza, Ogisy – ponieważ przywodziła na myśl bardziej błękitne zbroje oficerów kanclerza niż tradycyjne odzienie bitewne Irasuma. Obaj zsiedli ze swoich wierzchowców, Ogisa klęczał na jednym kolanie. Mandalorianin pochylał się nad nim, rozmawiając cicho z wodzem. Nie było słychać nic oprócz szumu wiatru, parskania rogatych czworonogów i słów wymienianych między byłym najemnikiem a jego przyjacielem, który widocznie był dotkliwie ranny. Mówienie sprawiało mu trudność, trzymał się za bok.
W pewnej chwili Ogisa z wysiłkiem uklęknął na oba kolana. Pochylił się. Alren natomiast pochwycił tradycyjną oficerską szablę i jednym, pewnym ruchem pozbawił wodza Irasuma głowy.
Tor widział podobne zwyczaje u innych ludów w całej Galaktyce. Śmierć z ręki przyjaciela była lepsza do zniesienia niż niemożność zginięcia z towarzyszami podczas ostatniej walki. Vorpan Alren oczyścił szablę z krwi przyjaciela, po czym skłonił się zwłokom i wsiadł na swoje zwierzę. Podjechał do jednego z wojowników i zamienił z nim kilka słów.
Naraz dostrzegł Arada. Chyba się zamyślił, bo znieruchomiał i pół minuty patrzył na rodaka w zastanowieniu. W końcu powiedział kilka zdań do towarzysza, uścisnął go na pożegnanie, po czym zeskoczył z wierzchowca i zaczął iść w stronę Tora. Reszta kawalerzystów pospieszyła zwierzęta i z bitewnym okrzykiem ruszyła, rozpoczynając ostatnią szarżę. Ścigający do tej pory podwładnych Tora żołnierze wsiedli na wolne wierzchowce i ruszyli za kompanami. Cały oddział liczył nie więcej niż stu ludzi. Nie zdążą nawet dotrzeć do pierwszych linii wroga, pomyślał Arad, patrząc na skąpanych w brzasku, nieustraszonych jeźdźców.
Wschodzące słońce odbiło się w płytkach pancerza Alrena, który bez wahania kroczył ku siedmiu mężczyznom. Towarzysze Tora wymierzyli broń, ale ten podniósł rękę na znak protestu. Tę walkę musiał stoczyć sam. Czuł to. Choć nie za bardzo wiedział, dlaczego.
– Dołączcie do głównych sił. Odszukajcie kapitana Iro – polecił. Z lekkim ociąganiem, ale spełnili jego polecenie.
Vorpan Alren bez słowa rzucił się na Tora z blasterem w jednej ręce, a szablą w drugiej. W tym samym momencie rozległy się pierwsze salwy artylerii.

***

Tor uklęknął na jedno kolano, trzymając się za bok. Nie sądził, że szabla będzie tak ostra, żeby przeciąć kombinezon próżniowy za pomocą jednego ciosu. Strzelali do siebie, ale po kilku sekundach pojedynek przeistoczył się w walkę wręcz. Bardzo brutalną walkę wręcz. W jej trakcie Alren strącił Aradowi hełm z głowy, zalał oczy krwią, przecinając łuk brwiowy i dotkliwie ranił w bok. Tor za to złamał mężczyźnie nos, przetrącił bark i uszkodził kolano. Zdecydowanie dorównywali sobie umiejętnościami.
Ale każda walka wręcz prędzej czy później się kończy, zazwyczaj bardzo szybko. Tak było i w tym przypadku. W końcu Torowi udało się złamać rękę trzymającą szablę i poderżnąć mężczyźnie gardło. Nie zrobił tego jednak czysto, ręka osunęła mu się z powodu zmęczenia i dlatego wojownik jeszcze żył. Klęczał, a raczej siedział na piętach, sprawną ręką uciskając ranę, wpatrzony szklistym, mętnym wzrokiem w swojego przeciwnika. Ten w końcu wstał ciężko i zerknął na pole bitwy. Ich pojedynek może i trwał jedynie kilkanaście sekund, ale w tym czasie oddział kawalerii Irasuma został całkowicie zniszczony.
Vorpan nie patrzył w tamtą stronę. Teraz zwrócił wzrok w stronę ciała Ogisy, nadal leżącego tam, gdzie upadło, w kałuży krwi. Odcięta przez byłego najemnika głowa leżała nieopodal, odwrócona od nich, jakby wódz nie mógł patrzeć na śmierć wiernych wojowników.
Mandalorianin się wykrwawiał. To była kwestia czasu. Mimo to odezwał się do obserwującego go w milczeniu Arada.
– Skończ to, proszę…
Tor normalnie by go dobił, ale tym razem coś go powstrzymywało. Najgorsze było to, że sam nie do końca wiedział, co.
– Arad…
Najemnik nie był pewien, czy udałoby mu się jednym cięciem dekapitować mężczyznę. Ten jednak chyba wyczuł jego wątpliwości.
– Po prostu… Zastrzel mnie… Proszę…
Tor nie poczuł ulgi. Ani obrzydzenia. Nie czuł w ogóle nic. To wszystko działo się dla niego jakby gdzieś indziej, poza kontrolą świadomości. Jedynym, co odczuwał, było wrażenie, że to nie jego spotyka obecna sytuacja. Że obserwuje ją jakby z zewnątrz. Wyjąwszy pistolet, podszedł bliżej do mężczyzny, utykając z powodu bólu w boku. Ten przestał trzymać się za szyję. Na ziemię wylała się cienka, lecz nieprzerwana struga krwi.
– Ironia, prawda…? – szepnął Mandalorianin z lekkim uśmiechem. Nie powiedział już nic więcej.
Tor strzelił mu w sam środek twarzy.
Vorpan Alren upadł tuż obok swojego przyjaciela, Masu Ogisy, z głową obróconą w jego stronę. Krew z jego szyi dołączyła do kałuży pod zwłokami legendarnego wodza Irasuma.
Tor znów złapał się obiema rękami za bok i usiadł na pobliskim fragmencie barykady. Bardziej poczuł, niż usłyszał zbliżających się żołnierzy. Nie patrzył na nich. Wpatrzony w zwłoki obu wojowników siedział tak, pochylony, zgięty bólem, i starał się zrozumieć cokolwiek, dostrzec sens w tym, co właśnie się wydarzyło.
Ale w głowie miał tylko pustkę.
Usłyszał głosy rozmowy. Spomiędzy ciasno otaczających umocnienia żołnierzy wyszedł Morua w towarzystwie generałów. Spojrzawszy na pobojowisko, pobladł, z pewnością z powodu widoku trupów. Gdy jednak dostrzegł dwa ciała, uśmiechnął się cierpko.
– Zginęli tak, jak na to zasłużyli – powiedział. – Zero honoru… – urwał.
Na szyi poczuł bowiem zimną stal.
Tor, który błyskawicznie podniósł się, mimo bólu, i stał teraz tuż przy Morui, trzymając polityka jedną ręką za szyję, a drugą dociskając nóż do gardła, patrzył w przerażone oczy głupiego, nadętego człowieczka. W jego własnych widać było zimną obojętność. Zastanawiał się, czy nie powinien gwałtownie szarpnąć ostrze w bok, uwalniając rząd planety od tego grubego debila. Przecież i bez niego…
Nagle Tor zrozumiał. Nie puszczając Moruy, oderwał od niego wzrok i powiódł nim po twarzach żołnierzy. Dziwne, ale nikt nawet nie wycelował w niego broni. Wszyscy patrzyli na ciało Ogisy, leżące kilka metrów dalej w kałuży krwi.
Patrzyli i płakali.
Już rozumiał. Nie było innego wyjścia. Tak musiało się to potoczyć. Irasuma nie mogliby żyć, widząc, jak ktoś oprócz nich zajmuje się doliną, jak przeobraża się ona w przemysłową dzielnicę nowego, olbrzymiego miasta. To byłoby dla nich nie do zniesienia, więc musieli umrzeć. I pragnęli umrzeć. Tor Arad był narzędziem, które dało im wyzwolenie.
Narzędziem w rękach nie tylko rządu planety, ale i sprawiedliwości.
– Wiesz, do tej pory myślałem, że mało wiem o honorze – szepnął do Moruy. – Pewnie tak właśnie jest. Ale teraz przynajmniej wiem jedno. Kiedy stajesz naprzeciw kogoś takiego, masz obowiązek okazać mu szacunek i honor. Ale tacy jak ty nigdy tego nie zrozumieją.
Odepchnął mężczyznę i, chowając nóż do pochwy, podszedł po swój hełm. Zakładając go, wspiął się na barykadę.
– Masz dwanaście godzin na przelanie reszty kwoty.
Zeskoczył po drugiej stronie, omal nie rozdeptując komunikatora kapitana Iro, który ten upuścił tutaj kilka godzin wcześniej podczas odwrotu przed głównymi siłami Irasuma i, przeciskając się między żołnierzami, minął pneumatyczne wiertła diamentowe użyte przez górników do wysadzenia czołgów. Krocząc ostrożnie wśród trupów zwierząt i ludzi, zszedł z drogi konwojowi eskortującemu kanclerza. Ktoś go zawołał. Ale Tor Arad nie zatrzymał się ani nie obejrzał za siebie. Był ranny i zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony.
Ale nie zamierzał zostawać w tym miejscu ani chwili dłużej.





autor: Behot

 

Komentarze
 
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
 

Dodaj komentarz
 
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
 
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Kontakt: kontakt@mandayaim.com
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 23,301,665 unikalne wizyty