
Okiem Ratbora:
W niedzielę 13 stycznia wziąłem udział w finale WOŚP w Markach (SP nr 4, ul. Duża 3). Niby nie było tak wyjściowo, jak na głównej scenie pod Pałacem Kultury, ale jednak czułem się tam wspaniale. Dlaczego? Bo były psy, artyści i Gwiezdne Wojny.
Wszystko zaczęło się jakoś na początku grudnia, gdy nasz stary Luke Skywalker z buta wjechał na chat główny grupy i zapytał, kto chce iść na WOŚP w strojach. Od razu chciałem napisać „JA” i tylko cudem się powstrzymałem – a co jeśli w mojej zbroi i ze „strasznym” makijażem dzieci będą ode mnie uciekały? Cóż, po kilku rozmowach niepewność ustąpiła miejsca chęci działania i było już pewne, że pójdę. Potwierdziło się też kilka innych innych osób, ustaliliśmy kilka rzeczy i czekaliśmy niecierpliwie na tę szczególną niedzielę. I w końcu przyszła.
Nie byłbym sobą, gdyby wszystko wyszło idealnie, więc z tramwaju wyszedłem idealnie w momencie, w którym (chyba) mój autobus odjeżdżał z przystanku, więc musiałem te 15 minut poczekać na kolejny – z tego powodu na miejscu byłem o 13 (czyli wtedy, gdy mieliśmy już wszyscy być zwarci i gotowi), zamiast tej 12:45. Cóż, nie wyszło źle, mogło być gorzej. W sumie – nie byłem ostatni, więc wszystko gra.
Szybka akcja. Przebić się przez tłum, znaleźć „garderobę”, przywdziać zbroję i iść z innymi w teren, czyli na halę sportową. Tłum całkiem spory, a nasza grupa i tak wzbudziła niemałe zainteresowanie. Co kilka chwil podchodzili do nas ludzie chętni na zbiorowe (lub też tylko z konkretnymi osobami) zdjęcie. Nie byłem żadną znaną postacią, więc zazwyczaj ludzie podchodzili z prośbą o zdjęcie do Vadera, któregoś z Luke'ów lub nawet Kylo, jednak i ja usłyszałem kilka pozytywnych uwag (i chyba jakiś zachwyt) skierowanych w moją stronę. Co kilka kółek po hali, korytarzu czy dworze musieliśmy rozdziewać Vadera, bo biedaczek miał srogą zbroję, ale i tak dosyć często byliśmy „w trasie”. Oprócz mnie. Przez całkiem pokaźną ilość czasu stałem w kolejce do pewnego stoiska (oraz przez trochę mniej czasu korzystałem z tego stoiska), a dokładniej – do karykaturzysty. Za pierwszym razem krótko stałem w kolejce, ale szkic samej twarzy wyszedł tak wspaniale (wyglądałem na nim jakbym był przystojny – wiadomo, karykatura), że postanowiłem pójść tam drugi raz i wziąć karykaturę całego ciała. Kolejka niestety zrobiła się dłuższa, więc trochę sobie postałem, jednak znajdą się tego plusy – pogadałem sobie z kilkoma młodszymi chłopakami i mam wrażenie, że rozbudziłem ich zainteresowanie konwentami i Manda`Yaim (a przynajmniej w jednym z nich).
Wróćmy jednak do momentu niedługo przed tymi karykaturami – mianowicie, do wejścia naszej grupy na scenę! Przed nami na scenie było sporo grup, w większości dziecięcych/młodzieżowych grup tanecznych, więc wejście Dartha Vadera i całej świty wojowników było ciekawą odmianą. I, żeby nie było, nie weszliśmy dla samego pokazania się – wystawiliśmy do licytacji ręcznie robioną... bombkę? Globus? Eee... ozdobę lego-starwars-świąteczną, która sprzedała się za całkiem pokaźną sumę – prawie tyle, ile zebraliśmy przez cały dzień chodzenia i pozowania do zdjęć. A oprócz tego ze sceny był dobry widok na całą halę, więc nawet stojąc z boku z puszką (smutek, ludzie woleli znane postacie) miałem czym się zająć – obserwacją punktów idealnych na rozłożenie stanowiska snajperskiego oraz wymyślaniem przez które okno najlepiej wlecieć na plecaku rakietowym, żeby minimalnym wysiłkiem pokonać potencjalnych wrogów. Zboczenie zawodowe.
Około 18:30 już się zwinęliśmy z tamtej szkoły, ponieważ każdy z nas miał jeszcze kawałek do domu i kilka rzeczy do zrobienia przed nocą, ale cała impreza trwała chyba do 20. Po podsumowaniu mój wypad na WOŚP skończył się bardzo dobrze – ponad 1000 złotych zebranych na cele charytatywne, zaświadczenie o udziale (przydatne w szkole i do CV), nowy kolega oraz dwa genialne szkice. No czego tu więcej chcieć od życia?
|