|
|
Wypijmy za błędy |
|
|
|
Mand'alor z wolna podszedł do okna pałacu i wyjrzał na dziedziniec.
Wielki plac już zaczynał zapełniać się postaciami w zbrojach. Kolory ze wszystkich rodzin, profesji i klanów gromadziły się wokół centralnego podwyższenia, na którym, obok stojącej niewielkiej, latającej sondy, wartę pełniło dwóch strażników pałacowych. Na miejsce zaczęły również zlatywać się kamery transmitujące mające się odbyć wydarzenie bezpośrednio do holonetu.
A więc jednak to wszystko naprawdę będzie się działo...
Do komnaty wszedł opancerzony po zęby strażnik, oznajmując, iż sala audiencyjna jest już gotowa. Mand'alor lekko skinął głową, po czym niespiesznie podążył za żołnierzem.
W sali audiencyjnej wódz zasiadł na beskarowym tronie. Po bokach wysokiego, ozdobionego płaskorzeźbami pomieszczenia ustawiono ciężkie stoły z drewna Endoru, przy których zasiedli przywódcy lokalnych klanów, ważni urzędnicy, inżynierowie, piloci, dowódcy, łowcy i przywódcy klanów zaprzyjaźnionych. Pojawiła się również spora reprezentacja klanu zbrojmistrzów zza Wielkiego Oceanu w wymęczonych, ale dobrze skrojonych i niezwykle wytrzymałych pancerzach.
Wszyscy z lekkim napięciem spoglądali na władcę, który lekkim ruchem dłoni nakazał otwarcie wrót. Po chwili oddział gwardzistów wprowadził przez nie grupę Mandalorian o rękach i nogach skutych energetycznymi kajdanami. Część szła spokojnie; część, wciąż harda, próbowała się wyswobodzić, jednak kilka żgnięć energetyczną piką skutecznie odwiodło ich od tego zamiaru. Zbroje ich ubłocone i zakurzone, w większości bez barw - pozdzierane, zszarzałe lub skorodowane... Wszystkie z odciśniętymi znakami czarnej dłoni na hełmie lub torsie.
Mand'alor pochylił się i oparł brodę o zaciśniętą pięść. Szczerze żal mu było tych wojowników. Zacietrzewieni, hedonistyczni, zapatrzeni tylko w siebie zdrajcy... Sami sobie zamknęli drogę do powrotu. Powrotu gdziekolwiek. Płomiennymi przemowami właśnie potwierdzali ten smutny osąd. Zgromadzeni wokół oficjele albo słuchali bez ruchu, albo kręcili z niezadowoleniem hełmami, albo próbowali kontrować, co spotkało się z jeszcze większym odzewem ze strony pojmanych i doprowadziło niemalże do wielkiej kłótni.
Wodza powoli zaczęła boleć głowa. Uniósł prawą dłoń - na ten znak Mandalorianie z wolna uciszyli się w oczekiwaniu na słowa przywódcy. Ten tymczasem nie rzekł nic; miał cichą nadzieję, że w czasie przemów więźniów usłyszy coś, co pozwoli choć rozważyć zmianę swej decyzji, coś, co pozwoli odwołać zaplanowany na dziedzińcu pałacu teatr... Na próżno.
Mand'alor wcisnął kilka przycisków na umieszczonym na lewym karwaszu komunikatorze. Po chwili z tyłu sali wyszedł wojownik w czarnym, lekko podniszczonym pancerzu z wymalowanymi nań białymi kośćmi; z wolna przybliżył się do tronu i nachylił hełm o wizjerze w kształcie czaszki w kierunku wodza. Przywódca rzekł mu półgłosem kilka słów.
Egzekutor zszedł z podwyższenia, na którym stał tron, uważnie obserwując pojmanych. Ci znów próbowali się wyrwać; część z nich rzucała w jego kierunku inwektywy, mając płonną nadzieję, że sprowokuje go do walki - na próżno. Kościsty Mando stał spokojnie i spoglądał na więźniów; w końcu ruchem hełmu wskazał na jednego z nich. Prędko pochwycili go strażnicy pałacowi; ująwszy pod skute za plecami ramiona, wywlekli go przez wrota i wywiedli na dziedziniec, gdzie czekał już ogromny, zniecierpliwiony tłum. Egzekutor podążył za nimi. Resztę więźniów w rytm trzaskających z energetycznych pik wyładowań gwardziści wyprowadzili w kierunku lochów, gdzie mieli doczekać prędkiego końca swych dni - czy też, jak zostało to oznajmione w komunikacie nadanym do holonetu - "gdzie mieli zostać przygotowani do dalekiego odejścia"...
Po chwili do sali pałacowa służba przyniosła kilka srebrnych tac zastawionych kryształowymi karafami wypełnionymi ciemnoczerwonym winem. Na środku pomieszczenia zaś pojawił się trójwymiarowy ekran, prezentujący centrum dziedzińca. Tłum poruszał się, na środku coś się działo; wokół bez przerwy krzątały się wszędobylskie kamery holonetowe. W końcu perspektywa obrazu zmieniła się - transmitowany był bardziej z boku; dało się dojrzeć wymachujący pięściami i strzelający z miotaczy w powietrze tłum oraz ponad nim - latającą sondę z uwiązanym poniżej niej na sznurze więźniem, tym samym, którego dopiero co wyprowadzono z sali audiencyjnej... Skazaniec wił się i wierzgał, próbując skutymi rękami dosięgnąć szyi w coraz bardziej rozpaczliwych próbach uwolnienia się z uścisku powroza, co wprawiało zgromadzonych wokół wojowników w niezmiernie radosny nastrój...
Służba rozlała wino do kryształowych kielichów i podała gościom. Mand'alor nie tknął ani kropli.
Przygotowywana z wolna uczta pożegnalna okresu Wielkiego Spotkania miała się lada moment rozpocząć. Do sali audiencyjnej zaniesiono jeszcze jeden wielki, ciężki stół, na którym zaczęto już ustawiać parujące pieczone mięsa z banthy, nadziewane nexu w sosie koreliańskim, aromatyczne tiingilaar i pięknie pachnące ciasta uj. Nie zapomniano również o dzbanach z ciemnym piwem i kolejnych karafach wypełnionych doskonałymi winami.
Mand'alor siedział na tronie i z wolna obserwował krzątaninę; co pewien czas dały się słyszeć ochy i achy ze strony zgromadzonych gości, gdy na stole ustawiano kolejną, przepięknie wyglądającą i bajecznie pachnącą potrawę. Wódz jednak myślami był gdzie indziej. Oczekiwał na raport egzekutora. W lochach cytadeli właśnie teraz dokonuje się sprawiedliwość... Nie było innego wyjścia...
Prastare, wilgotne, ciemne lochy wypełnione były energetycznymi kratami, tworzącymi kolejne cele. W jednej z nich stłoczono pojmanych zdrajców. Ci zaczęli sobie z wolna zdawać sprawę, że dla nich nie było już ratunku... Może jednak warto było negocjować?... Nigdy! Mandalorianie nie giną, Mandalorianie idą do piekła, by się przegrupować i wrócić ze zdwojoną siłą!... A przynajmniej tak mówią.
W końcu jedna z krat została wyłączona. Do lochów zszedł oddział strażników; dwóch strażników na więźnia. Po kolei tworzące się trójki uformowały pochód z wolna zmierzający w kierunku masywnych, durastalowych wrót, które automatycznie otwarły się przed pierwszą trójką.
W pomieszczeniu było w zasadzie pusto - brak okien, brak krat... Jedynie na środku ustawiono duży, pokiereszowany pniak. Obok, pod ścianą, stał egzekutor, ten sam, którego w sali audiencyjnej przyzwał do siebie Mand'alor. Spoglądał spokojnie na gwardzistów i pierwszego skazańca; w dłoniach dzierżył skwierczący cicho energetyczny topór. Blask ostrza tańczył upiornymi ognikami na wilgotnych ścianach pomieszczenia.
Bez mów. Bez odczytań, bez tłumaczeń. Strażnicy mocno ujęli więźnia za ramiona, jednocześnie podcinając mu nogi i pochylając go w przód. Okuta w ciężki hełm głowa została momentalnie ułożona na pniaku. Egzekutor zamachnął się i po jednym, głucho-syczącym uderzeniu łeb spotkał się z zimną posadzką. Gwardziści ułożyli ciało pod ścianą, po czym prędko zrobili miejsce dla następnego zdrajcy.
Topór opadał raz za razem; po kilku chwilach cały pojmany oddział oddał egzekutorowi swe opancerzone głowy. Ciała pozostawiono w celi - odpowiednie służby zajmą się nimi później, przekazując zdjęte z nich zbroje klanowi zbrojmistrzów zza Wielkiego Oceanu - ci zrobią z nich dobry użytek, zestawiając porządne rynsztunki dla najuboższych bądź pokrzywdzonych przez los braci. Hełmy zaś, razem z zawartościami, utworzą krótką, okolicznościową wystawę na murach Cytadeli.
Mand'alor cierpliwie oczekiwał na wieści, choć jego cierpliwość z wolna zaczynała być coraz bardziej zszargana. Goście bynajmniej zniecierpliwienia nie okazywali - zdjąwszy hełmy, żywo konwersowali między sobą i degustowali podane trunki.
W końcu przy boku wodza pojawił się kościsty Mandalorianin. Z wolna nachylił się i zdał krótki raport. Mand'alor kiwnął głową, po czym wstał i oznajmił początek uczty. Wygłodniali Mando prawie rzucili się na pieczyste, chłonąc aromatyczne, odżywcze potrawy niczym ambrozję. Miłe odstępstwo od typowej diety obozowej...
Gdy posilanie się miało się już ku końcowi, do sali wprowadzono zespół lokalnych muzyków oraz gibki, twi'lekański ensemble taneczny, który w rytm wybijanych na tradycyjnych, mandaloriańskich bębnach utworów umilał czas na pogawędki i kolejne desery. Część z przybyłych gości z wolna zbierała się ku wyprawie do domu; Mand'alor serdecznie pożegnał się między innymi z oddziałem koreliańskich pilotów oraz zbrojmistrzami zza Wielkiego Oceanu. Miał świadomość, ile ogromnego trudu, wyrzeczeń, nieprzespanych nocy i zgryzoty stało na drodze tego sojuszu, który udało się w końcu zawrzeć - sojuszu, który okazał się jednym z najbardziej owocnych w historii Mandalorian w tym rejonie Galaktyki.
- Kto by pomyślał, że w końcu tak dobrze wyjdzie... - rzekł do wodza jeden z dowódców w czasie późniejszej pogawędki. - Ile nas wszystkich to kosztowało... Ale zbrojmistrze to cenny sojusznik...
Mand'alor kiwnął głową. Wojskowy kontynuował:
- Oby i po dzisiejszych wydarzeniach również tak dobrze się skończyło... Na pohybel zdrajcom, oya!
- Oya?... - z zaskoczeniem odrzekł wódz. - Oya?...
Dowódca zmieszał się i zamrugał oczami.
- To jest smutne. To jest bardzo smutne - Mand'alor pokręcił głową. - Nie cieszmy się jak ten tłum, ta tłuszcza, wiwatująca na cześć wisielca. Im więcej głów na murach Cytadeli, tym więcej rozlanej krwi. Krwi naszych braci... Braci! Jakże smutne jest krzywdzenie i zabijanie braci...
Dowódca zamyślił się.
- To nie bracia. To zdrajcy.
- Nikt się nie rodzi zdrajcą. Ale bratem. Jednym z nas!... I ma prawo popełniać błędy. I on, i my błądzimy.
Mandalorianin przygryzł wargi.
- Źle, że nie stało się inaczej. Źle, że nie było dziś innego wyjścia. To brzemię trzeba będzie już nosić zawsze. - Mand'alor chwycił za najbliższy dzban ciemnego piwa i wypełnił aromatycznym płynem swój pusty już kufel, po czym ponownie zwrócił się do dowódcy.
- Obyśmy byli mądrzejsi z każdym następnym razem. Oby te wszystkie błędy nas czegoś nauczyły. Wypijmy za błędy.
Arakh Ha`an
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
|
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
|
|
|
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
|
|