|
|
Trening |
|
|
|
Testy sprawnościowe, jakie zafundowała mi Innada, tego samego dnia którego ją poznałem, były niczym w stosunku do tego co nadeszło w następnych dnia. Dosyć szybko wpadłem w swoistą rutynę. Czas upływał mi właściwie pomiędzy czterema zajęciami - treningiem, ćwiczeniami walki, snem i majsterkowaniem. Usiłowałem w ten sposób odwdzięczyć się Miraliance za pomoc, którą mi okazała. Z tych urządzeń, których nie dało się naprawić, starałem się odzyskać jak najwięcej. Jednak pomimo rosnących umiejętności cały czas nie dostałem pozwolenia na modernizację, lub choćby bliższe przyjrzenie się ekwipunkowi Innady. Podzespołom statku mogłem się tylko przyglądać.
A co mniej więcej standardowy tydzień powtarzałem testy sprawnościowe. Na początku zupełnie nie rozumiałem dlaczego, ale kiedy przyjrzałem się wynikom, zauważyłem, że robię powolne postępy. Niezauważalne podczas treningów, ale do wychwycenia przez droida medycznego.
W ten sposób minęło mi około pół standardowego roku, przerywane rzadkimi wizytami na stacjach, które czasem skutkowały towarem do przemycenia, a czasem zleceniem dla Innady. Nie zabierała mnie na nie, ale zauważyłem, że kiedy wyruszała je wykonywać, zakładała drugą zbroję i skuter repulsorowy.
Zlecenia wykonywała posługując się drugą tożsamością, spreparowaną w taki sposób, żeby nikt nie mógł połączyć jej z “Tancerką” i moją opiekunką.
Same zbroje były dziedzictwem jej klanu, przekazane jej przez osobę, która adoptowała Innadę tak samo jak ona mnie. Każda kolejna osoba musiała te zbroje dostosować do siebie. I unowocześnić. Z tego co zrozumiałem, historia tych pancerzy sięgała Wojen Mandaloriańskich. Cały czas unowocześniane. Zmieniając kształt, akcesoria i funkcje w zależności od osoby, która je nosiła.
Miałem swoje wątpliwości związane z przydatnością i wytrzymałością tak starego pancerza, ale jak się później okazało, były całkowicie zbędne.
Po wylądowaniu na którejś z kolei planecie Innada zabrała mnie w pewne miejsce.
Jak się okazało był to całkowicie naturalny tor przeszkód. Podała mi komunikator noszony na głowie, zestrojony z hełmem, który założyła chwilę później. Zauważyłem na jej nadgarstkach i łydkach dodatkowe ciężarki przymocowane do płyt zbroi, specjalnie przygotowane żeby zwiększyć wysiłek podczas ćwiczeń. Czyli bieg.
Kazała mi za sobą nadążyć.
Biegłem, wspinałem, skakałem, podciągałem się na gałęziach, przez kolejne dwie godziny. Niby nie za dużo w porównaniu do sesji treningowych, które na statku potrafiły trwać nawet do czterech godzin, ale to była zupełnie inna jakość. Musiałem dodatkowo myśleć nad całym otoczeniem. To było podobne do treningów z bronią. Innada ukrywała cele w pewnych miejscach na statku, a ja musiałem je zestrzelić niskoenergetycznym blasterem.
Po krótkiej chwili usłyszałem przez głośnik komunikatora głos mandalorianki:
- Każda z tych przeszkód, każdy krok, skok, nawet ruch mięśni, to osobne wyzwanie - jej głos był bardzo spokojny, prawie nie było słychać po niej wysiłku związanego z biegiem - żyjesz po to, żeby pokonywać wyzwania, nie masz prawa się poddać.
Szukaj wyzwań i je pokonuj. Nie ma honoru w bezmyślnym maszerowaniu w objęcia śmierci. Masz być wojownikiem, nie pustym żołnierzem.
Powtarzała te słowa przez prawie połowę trasy - dopóki nie musiała poświęcić większej ilości uwagi utrzymywaniu równego oddechu.
Kiedy skończyliśmy (udało mi się dotrzymać jej kroku), odwróciła się do mnie, zdjęła hełm i dodała:
Jeśli się poddasz równie dobrze możesz palnąć sobie w głowę, ale nie pomyl tego, ze złożeniem broni w walce. W prawidłowym ocenieniu siły własnej i przeciwnika nie ma ujmy. Nie ma ujmy w uniknięciu przeciwnika, jeśli to pozwala ci osiągnąć cel. Masz przede wszystkim myśleć jak wykorzystać ciało które trenujesz, zamiast ruszać nim bezmyślnie. Im więcej możesz zrobić bez zostania zauważonym - tym lepiej dla Ciebie. I najważniejsze - twoje słowo jest warte dokładnie tyle co twoje życie - jeżeli je składasz dotrzymuj go, choćby to prowadziło do śmierci. I właśnie dlatego nie rozdawaj go na lewo i prawo.
Ale słowo to umowa. Nie wiąże cię, jeśli druga strona nie dotrzyma swojej części.
Po powrocie na statek dowiedziałem się, że wrócimy tam za kolejne pół roku. I że następnym razem będę biegł z obciążeniami. Nie miałem nic przeciwko - to brzmiało jak wyzwanie - a ja miałem być na nie gotowy. Wtedy też Miralianka mnie uznała. Należałem do jej klanu. Co prawda dwuosobowego, ale zawsze. Stała się moją dowódczynią (przynajmniej na czas treningu).
Spytałem się później Innady o słowa, które powtarzała podczas biegu - i te którymi podsumowała bieg. Zostały jej przekazane w podobny sposób jak ona przekazała je mnie.
Z pewnymi różnicami - jej treningi były o wiele bardziej brutalne.
Po odlocie z planety schemat dnia trochę się zmienił. Treningi cały czas były intensywne, ale więcej czasu w ciągu dnia Innada poświęcała na rozwijanie mojego umysłu. Zaznajamiała mnie ze swoja zbroją i jej możliwościami. Pomimo możliwości dopasowania mogłem założyć na siebie tylko hełm, karwasze i nagolenniki. Jej hełm był niesamowity - właściwie cała powierzchnia hełmu w zasięgu wzroku była wyświetlaczem. Dodatkowo tak przygotowanym żeby oko nie traciło skupienia na otoczeniu. Obraz z dalmierza, dodatkowe przybliżenie, śledzenie celu, nawet stopień naładowania uzbrojenia, wszystko do wyświetlenia w polu widzenia (ustawienia można zmienić przez sparowany datapad, dodatkowo w określone sposoby można przełączać się między konfiguracjami - na przykład komendy głosowe, odpowiednie ruchy gałek ocznych, czy nawet skupianie wzroku na odpowiedniej ikonie wyświetlacza).
Oprócz tego można wyświetlać obrazy z kamer, pod które jest się podłączonym. Innada pokazała mi te które sama stosuje, jeśli uzna jakiś obszar za szczególnie ważny. Podejrzewam, że możliwe jest też uzyskanie dostępu do już zamontowanych kamer, ale tu wchodzą moje umiejętności we włamywaniu się do systemów.
Mnogość broni ukrytych w karwaszach mnie zaskoczyła. Nie spodziewałem się takich możliwości obserwując ich rozmiar. Przy okazji poinformowała mnie o dodatkowych możliwościach (jak na przykład połączenie karwasza ze zbiornikiem paliwa do plecaka rakietowego i uzyskanie miotacza ognia - nie wydawało mi się to specjalnie praktyczne, ale jeśli ktoś uważa, że potrzebuje czegoś takiego...). Strzałki, malutki blaster, wibroostrze wysuwające się nad wierzchem dłoni, mini-harpun służący do wspinaczki, unieruchomienia wrogów i gwiazdy wiedzą czego jeszcze. Oczywiście nawet najlepiej zaprojektowany karwasz nie pomieściłby tego wszystkiego. Z reguły w karwaszach mieszczą się dwie, trzy bronie. Innada postanowiła wykorzystać część miejsca na wbudowany datapad do zarządzania zbroją. W efekcie lewa ręka była dodatkowo uzbrojona w blaster i harpun, a prawa w wibroostrze, strzałki i datapad. Dawało to zabójcze narzędzia - zwłaszcza jeśli ktoś jest wyszkolony, żeby ich używać.
Na końcu uzbrojenie właściwe - dwa karabiny dobierane w zależności od potrzeb - szturmowy i wyborowy, dwa pistolety - pierwszy o krótkim odstępie czasu między strzałami i drugi o ponadprzeciętnej mocy, ale bez możliwości szybkiego oddawania strzałów. Całego uzbrojenia były po trzy komplety w zbrojowni “Tancerki”. Oba karabiny można było całkiem wygodnie rozłożyć na trzy lub cztery moduły, tak by w wypadku konieczności zabrania obu na raz można było je dosyć wygodnie przenosić (zwykle wyborowy był tym który podróżował rozłożony, wsunięty w specjalne miejsce w plecaku rakietowym - standardowo modele tego typu pozwalały przenosić tam rakietę, ale moja opiekunka uznawała takie rozwiązania za “nieeleganckie” - całość specjalnie przygotowana żeby równomiernie rozłożyć ciężar w trakcie lotu).
Przez cały ten czas nawet nie zauważyłem jak bardzo zmieniło się moje nastawienie do Innady. Na samym początku byłem przygotowany że wykorzysta sytuację i sprzeda mnie w niewolę. Ale im dłużej z nią zostawałem tym bardziej przywiązywałem się do jej obecności. Jej poleceń, które wykonywałem z coraz większą ochotą i zrozumieniem. Chociaż wydawało mi się to wcześniej niemożliwe - polubiłem to życie (a dokładniej - niemożliwe wydawało mi się samo polubienie życia). Zacząłem nawet ufać Innadzie. Uznawałem to za niemożliwe, ale najwyraźniej jednak jestem do tego zdolny. Zaraz po seriach treningów zacząłem się zastanawiać dlaczego przeznacza na mnie tyle energii. Dla mnie - to było nierealne. Dopiero później zauważyłem, (niewykluczone że wcześniej nie pozwalałem sobie tego zauważyć). Podczas ucieczki na stacji - według zasad którymi kierowała się Innada - zostałem przez nią adoptowany. I od tego czasu starała się jak mogła wypełniać obowiązki dowódcy i głowy rodziny.
To oczywiście zapaliło w mojej głowie ogromne awaryjne światła. Tylko… one zostały bardzo szybko ugaszone przez wspólnie spędzony okres. To nie jest istota która sprzeda mnie w niewolę. A przed wszystkim innym - jestem w stanie obronić się sam.
Pomiędzy kolejnymi sesjami treningowymi i regularnymi powrotami na planetę z obozem treningowym nauczyłem się posługiwać praktycznie całym tym arsenałem. Oprócz tego Innada pokazała mi jak dbać o całe uzbrojenie, a w skrajnych sytuacjach - czego potrzebuję, żeby zrobić prowizoryczne blastery ze złomu. Pokazała mi też jak tworzyć broń kinetyczną, tak na wszelki wypadek.
Gdzieś w międzyczasie pojawiła się też krótka seria szkoleń medycznych (Mando, który nie umie opatrzyć ran to martwy Mando), taktycznych, strategicznych (podobno czasem zdarza się zlecenie na przygotowanie obron wiosek przed piratami), dostałem nawet trochę wiedzy o aktualnej sytuacji politycznej w Galatyce i jak można to wykorzystać:
Imperium skupia większość swojej uwagi na Sojuszu Rebelii. Dawało to okazję do zarobku po obu stronach barykady, jak i na wszelkich aktywnościach niezwiązanych z zabijaniem. Tam gdzie zaciskają pięść, tam zawsze wleci jakiś mały przemytniczy stateczek - dokładnie taki jak “Tancerka”. Oprócz tego przestrzenie Huttów, Rubierze - dostatecznie dużo istot które mogą potrzebować naszych usług.
W pewnym momencie, kiedy mówiła o “Tancerce” i przyszłych zajęciach zaczęła używać liczby mnogiej. Zastanowiło mnie to. Czyżby mój trening powoli się kończył?
Chociaż - patrząc po Innadzie - trening nigdy się nie kończy, czasem wyzwania wyznaczane przez trening zamieniają się w wyzwania podczas zleceń.
Wyzwania - dotychczas to były tylko surowe liczby, no może z wyjątkiem treningów walki. Zarówno tej wręcz (tu uczeń nie dał rady przerosnąć Mistrzyni), jak i tej prowadzonej na blastery o zmniejszonej mocy. Mandalorianka nie uznawała niepotrzebnego ranienia się dla celów treningu - leczenie kosztowało według niej zbyt wiele czasu i treningów których nie można było nadrobić. Te potyczki udawało mi się (po dwóch latach) co jakiś czas wygrywać.
Po pewnym czasie zorientowałem się jak bardzo moje poprzednie życie było leniwe, nawet kiedy byłem niewolnikiem.
Teraz nie miałem ani chwili wolnego czasu, ale nie żałowałem - szkolenie Innady dało mi siłę. I cel - wyszukiwanie wyzwań i pokonywanie ich. Niezrozumiała była dla mnie idea prowadzenia podbojów w celu poszukiwania godnych przeciwników - to był skrajny idiotyzm. Zwłaszcza w przypadku dawnych Mandalorian, którzy nierzadko najeżdżali pokojowe planety, niektóre o zerowym potencjale militarnym. Gdzie tu wyzwanie?
Owszem było parę planet stawiających godny odpór najeźdźcom - ale czy nie efektywniejsze byłoby stworzenie terenu do doskonalenia własnych umiejętności i szukania wyzwań we własnym gronie?
Ale ważne jest tu i teraz. I wyzwania stojące przede mną. Przynajmniej dopóki do nich nie sięgnę. Wtedy po prostu poszukam nowych.
Mandalorianka znowu mnie zaskoczyła. Zafundowała mi niecodzienną grę w podchody - każde z nas wzięło po jednym zestawie uzbrojenia i wylądowaliśmy w jakimś zrujnowanym mieście. Musieliśmy ogłuszyć drugie z nas, wcześniej niż dostaniemy niskoenergetyczną wiązką z blastera. Dała mi skuter, zaprogramowany by wrócić na statek po tym jak go odeślę. Miała krążyć nisko nad miastem i wylądować, gdy pojazd wróci do statku.
Odleciałem niemały kawałek, dodatkowy dystans działał na moją korzyść - będę miał więcej czasu by opracować plan, może nawet znaleźć odpowiednie miejsce by śledzić odpowiednio duży obszar i wykorzystać snajperkę?
W każdym razie - nawet po odesłaniu skutera, odległość nie sprawiała mi problemu, głównie dzięki treningowi, który przeszedłem. Bieg po ulicach, które wyglądały, jakby budująca miasto rasa miała bardzo mało pojazdów repulsorowych (albo wcale). Karabiny zupełnie mi nie przeszkadzały - poprzedni bieg przez “tor przeszkód” robiłem w podobnym ekwipunku, tyle że z ciężarkami na końcach kończyn i dodatkowym ciężarem na plecach.
Mimo wszystko rozglądałem się pilnie - nie miałem pojęcia czy w okolicy występują jakieś zwierzęta. Innada nie pozwoliła mi zdobyć informacji o planecie na której lądowaliśmy - to miała być część treningu.
Odnalazłem budynek trochę wyższy niż pozostałe w okolicy i wszedłem na najwyższe piętro - pilnując się, by nie można było mnie zauważyć. Luneta z karabinu wyborowego pozwoliła mi namierzyć statek, ale wszystko wskazywało, że “Tancerka Shonar” wylądowała już jakiś czas temu.
Hmm.. wojowniczka wiedziała mniej więcej, w którym kierunku poleciałem - skuter uniósł się nad budynki i poleciał prosto do statku. Będzie zmierzać w moją stronę - ale tak, żeby nie można było jej za łatwo namierzyć. Czyli pewnie wybierze okrężną drogę wchodząc raz na jakiś czas na budynki. Ewentualnie znajdzie dobry punkt obserwacyjny. Wysokich budynków nie było aż tak wiele, raptem cztery lub pięć w okolicy. Obserwowałem wszystkie przez jakiś czas, ale nie dostrzegłem żadnych śladów czyjejkolwiek obecności. Nie planowałem zbyt długo pozostawać na górze. Zapamiętałem położenie statku, pozostałych wysokich budynków. I zacząłem przemieszczać się w stronę najbliższego, tym razem zachowując większą ostrożność - przecież wcale nie trzeba ukrywać się w tych najwyższych, zwłaszcza jeśli trasa jest przewidywalna.
Starałem się, ile mogłem, przechodzić wewnątrz budynków - w ten sposób byłem jak najmniej widoczny. Wchodziłem raz na jakiś czas na górę budynku, opierając się pokusom by wychodzić na dachy - gdyby zajmowała odpowiednio wysoką pozycję znajdowałbym się jak na widelcu. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł - podczas kolejnego wejścia na górę sprawdziłem, który z wcześniej zapamiętanych budynków jest najwyższy.
Zachowując podobne środki ostrożności jak wcześniej ruszyłem w jego stronę. Nie był najdalej położony, ale nie był też najbliższym.
Spodziewałem się, że Innada czeka na mnie w którejś z przyległych budowli, jednak nie było po niej żadnych śladów. Prawdopodobnie przyjęła podobną taktykę co ja. Możliwe, że poprzestała na samej obserwacji, z zamiarem ruszenia w moją stronę jak tylko mnie namierzy. W porównaniu do otaczających go paropiętrowców, to była prawdziwa wieża, na oko co najmniej piętnaście pięter. Część odsłoniętych - to mogła być moja szansa. Wszedłem całkiem wysoko, właściwie tylko symulując zachowanie środków ostrożności - chciałem być zobaczony, ale to nie miało wyglądać jak pułapka.
Założyłem, że jeśli Innada zdecyduje się na podążenie w moim kierunku, będzie postępować zgodnie z podobnym schematem poruszania się co ja - obserwowałem więc przez chwilę okolice szukając jakichkolwiek śladów jej obecności. Dłuższe zwlekanie mogło być szkodliwe. Zszedłem z budynku, tym razem starając się pozostać niezauważonym. Wybrałem jeden z okolicznych domów, który oferował mi całkiem dobry widok i przy okazji wejście do niego można było obserwować z upatrzonego wcześniej punktu. Nie był to budynek oferujący najlepszą widoczność w okolicy, ale musiałem założyć, że Innada będzie postępować podobnie do mnie - najlepsze punkty widokowe były pierwszymi miejscami które sprawdzi przed wejściem do wieżowca. Dodatkowo z mojej pozycji przynajmniej jeden z tych punktów widokowych powinien być całkiem dobrze widoczny.
Mniej więcej po dwóch godzinach zauważyłem ruch w wieży. Przyłożyłem lunetę do oka - to zdecydowanie była Innada. Opanowałem podniecenie - to nie był moment na głupie wyskoczenie pod jej ogień. Mogła mnie wcześniej nie zobaczyć. Obserwowałem wieżę przez dłuższą chwilę. Miralianka mignęła mi jeszcze dwa razy, za każdym razem coraz wyżej. Już miałem wstać i wyruszyć za nią, ale to byłoby za proste. Gdybym wybrał któryś z lepszych punktów obserwacyjnych prawdopodobnie widziałbym ją dużo lepiej, ale cały czas nie byłbym w stanie oddać celnego strzału.
Czyżby robiła to samo co ja, z założeniem, że jestem gdzieś w okolicy?
Chce złapać mnie w pułapkę, którą sam zastawiłem?
To na pewno było zagranie tego typu, nie byłem tylko pewien jak na to zareagować. Ustawiłem się trochę lepiej, tak by móc obserwować obie klatki schodowe wieży. Po chwili zauważyłem że Miralianka schodzi, zachowując pełną ostrożność. I… po wyjściu zaczęła kierować się do mojego budynku.
Wiedziała? Niemożliwe. Po prostu dokonała tych samych decyzji, które podjąłem ja.
Szczęście w nieszczęściu - jej umiejętności nie pozwoliły mi na wymierzenie i oddanie celnego strzału. Zauważając to zdecydowałem się schować karabin wyborowy i wyciągnąć lekki pistolet. Jednak wybrała budynek po przeciwnej stronie ulicy. Był nawet trochę lepiej ustawiony. Spokojnie opuściłem swoją kryjówkę, wychodząc z drugiej strony. Oddaliłem się trochę od wieży, po czym uznawszy, że odległość jest wystarczająca, przeszedłem na drugą stronę ściany budynków. Jednak zaraz po tym, jak wyszedłem na ulicę, usiłując dostać się do budynku, w którym była Miralianka zauważyłem ruch za plecami.
Odwróciłem sie dostatecznie szybko żeby zobaczyć lufę pistoletu blasterowego w oknie budynku który przed chwilą opuściłem.
Kiedy się obudziłem byłem z powrotem na “Tancerce”. Po paru chwilach, zawołana przez droida medycznego, przyszła do mnie Innada.
- Całkiem dobrze sobie radziłeś - usłyszałem - zauważyłam cię dopiero jak schodziłeś, żeby mnie zajść od tyłu, oczywiście oprócz tego oczywistego zaproszenia w pułapkę wcześniej. I jak na człowieka całkiem szybko poradziłeś sobie z efektami strzału ogłuszającego. Zwykle są sparaliżowani przez co najmniej kolejne dwie godziny. W każdym razie - moje gratulacje. Okazałeś się być godnym przeciwnikiem. Chyba nawet lepszym niż ja byłam za pierwszym razem dla mojego mentora.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
|
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
|
|
|
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
|
|