Między Nadzieją, a Śmiercią
 

Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna [MRJC] # 2113
New Holstice, Środkowe Rubieże
15 miesiąc Wojen Klonów



Bywały dni, gdy nic się nie działo. Znudzeni lekarze siedzieli w kantynie, grali w sabaka, pazaaka bądź w dejarik i popijali różnoraki alkohol. Gwar w ciasnym, ale przyjemnym pomieszczeniu mieszał się z głośnymi śmiechami i żywą muzyką. Tylko medyczne roboty nie zaprzestawały swoich obowiązków - sprawdzały stan pacjentów, odkażały wszelkie dostępne narzędzia, czyściły sale na błysk, lub wyłączone, stały po kątach. Jedi, którzy przychodzili i odchodzili wraz z nowymi oddziałami w ogóle nie zapadali w pamięci znudzonego personelu Emerjecu-2113, jednego z dziesiątek tysięcy republikańskich szpitali, rozsianych po całej galaktyce. W tych spokojnych dniach można było zapomnieć, że trwa jakakolwiek wojna, a codzienne raporty z HoloNetu to nie fikcja. Piętnaście miesięcy temu wybuchł galaktyczny konflikt, nazwany Wojnami Klonów, a który w przeciągu paru dni objął spory kawałek galaktyki. Piętnaście miesięcy temu spokojne życie Aal Bora skończyło się wraz z powołaniem do czynnej służby w mobilnym szpitalu polowym, tu, na New Holstice.
Bora wiedziała, że ma dużo szczęścia, pracując w dość komfortowych warunkach, kiedy wielu chirurgów polowych borykało się nie tylko z ostrzałem wroga, ale z brakiem odpowiedniego sprzętu i uzupełnień. Wbrew nazwie, ta republikańska jednostka była bardziej bastionem, niż czymkolwiek innym. Od miesięcy linia frontu nieprzerwanie ulegała zmianie, ale szpital jak stał w jednym miejscu, tak miał stać dalej. Umieszczono go w ogromnym budynku, którego strzegły liczne działa jonowe i durabetonowe umocnienia. Flota Republiki krążyła po orbicie, pilnując medyczny ośrodek niczym czujny smok Krayt swoich młodych. Nawet z natury obronne umiejscowienie, pomiędzy srogimi i nagimi skałami nie było pozbawione uroczej okolicy. Ktokolwiek nazwał ich bastion Emerjec, miał naprawdę ironiczne poczucie humoru. Ale Aal nie przybyła tu, by podziwiać uroki, czy zastanawiać się nad mobilnością miejsca swej pracy. Była lekarzem, do jej jedynych obowiązków należało leczyć rannych i nie dać się zabić. Zwłaszcza teraz, kiedy dni spokoju i ciszy minęły, jakby nigdy nie istniały.
Ostatnie kilkadziesiąt godzin nieprzerwanie operowała sklonowanych żołnierzy. Od wczorajszego ranka do sali operacyjnej licznie przywożono rannych z Jabiim, kolejnej planety, którą Republika nie potrafiła wyrwać z łap Separystów. Bora nie wiedziała, co poszło nie tak i czy była to wielka strata dla polityków. Wiedziała zaś, że w jej rękach znajdowało się życie cierpiących istot. W takich momentach była zazdrosna o moce Jedi, którymi ci potrafili czynić wręcz cuda. Dla kogoś, kto spędził lata na ciężkiej nauce, by móc ratować zagrożone życie, takie mistyczne hokus-pokus wydawało się krzywdząco niesprawiedliwym podziałem zdolności. Bora była tylko człowiekiem, czy można było ją winić za nieufność wobec niezrozumiałych mocy i mniej zrozumiałych istot, które je dzierżyły?
- Bora, jak sobie radzisz? - męski głos wyrwał ją z ponurych myśli. Nie oderwała wzroku od wnętrzności klona, w których to od paru minut babrała się, by wiedzieć kto ją zagadnął. Obok niej stał wiekowy mężczyzna, o jasnych, wypłowiałych włosach, ale oczach bystrych i żywych, jak u uroczego zawadiaki. Jeden z najlepszych chirurgów, jakiego kiedykolwiek miała zaszczyt poznać. Jate Horavik, rodowity Mandalorianin, przed wojną wykładał na akademii medycznej w Sundari, na której uczyła się swego fachu. Horavik był powszechnie znanym lekarzem i choć wychował się pośród pacyfistycznego odłamu Mandalorian, jak sam mówił, swoje doświadczenie zdobywał w przeróżnych, podłych zakątkach galaktyki, o których wolałby dziś nie pamiętać.
- Radzę sobie - rzekła w skupieniu, wyjmując odłamek i wrzucając go do naczynia pełnego innych kawałków. Bioskan wskazał kolejny, między żebrami. - Wiesz jak to jest z nimi, sam metal w sobie przemycają.
- Szkoda, że nikt im nie wspomniał, że w nadmiarze szkodzi to zdrowiu - odparł Greeh, chirurg operujący obok niej. Na jego szerokiej twarzy malowało się pełne skupienie. Wszyscy mieli świadomość, że ich rozmówki nie są najwyższych lotów, ale po tylu godzinach presji, potrzebowali wytchnienia. Mimo wszystko Horavik się roześmiał i jego głos, nie pasujący do powagi sytuacji, wydawał się rozluźnić ciężką atmosferę sterylnej sali.
- Jest dobrze, dzieciaki - rzekł, klepiąc ją po ramieniu, gdy android medyczny FX-7 zabrał się za zamknięcie rany, a Aal szykowała się do przejęcia kolejnego pacjenta. - To już ostatni ranni na dziś. Dasz sobie radę Bora, czy wolisz, bym sam się nim zajął?
- Poradzę sobie, tego mnie uczyłeś - zapewniła ponownie, czując satysfakcję, gdy starzec skinął jej głową w zadowolonym geście.


***
Nie poradziła sobie - wbrew wszelkim staraniom, pacjent zmarł podczas operacji. Pomimo najnowocześniejszej aparatury i sterylności pomieszczenia, jej nozdrza wypełnił gorzki, metaliczny zapach krwi. W takiej chwili nie pomagała świadomość, że w ciągu kilkunastu godzin uratowała wszystkich innych, ten jeden, martwy, potrafił wprawić w kiepski nastrój. Na swoje szczęście, była zbyt zmęczona, by mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Te przyszły do niej dopiero następnego popołudnia, kiedy w końcu odespała ostatni napływ rannych.
Obudziła się w aż za dobrze znanej kwaterze, którą wbrew regulaminowi, dzieliła z Greehem i Horavikiem. Oficjalnie, powinna spać w pomieszczeniu przeznaczonym dla żeńskiego personelu medycznego, ale nie odpowiadało jej towarzystwo. Dziewczyny, z którymi wcześniej mieszkała, nie miały wcale parszywych charakterów. Mimo wszystko, po paru tygodniach Aal miała dość ich małostkowych problemów i wiecznych rozchwiań emocjonalnych. Nie pomagał fakt, że sama z natury nie odznaczała się łatwym charakterem. Szczęśliwie, jej mandaloriańscy współtowarzysze znali ją od lat i zwyczajnie nawykli akceptować jej zalety na równi z wadami.
Horavik rzadko kiedy spędzał wolny czas w kwaterze. Kiedy nie pracował w sali operacyjnej, przechadzał się po okolicy, często dotrzymując różnym istotom towarzystwa. Bywał wszędzie, gdzie tylko mógł. Tutaj niemal każdy go znał, a przynajmniej o nim słyszał. Horavik był osobą, przy której każdy czuł się dobrze. Zazwyczaj był duszą towarzystwa, gdy podczas wszelkich gier, opowiadał liczne historie z własnej młodości. Aal uwielbiała go słuchać. I co ważniejsze, nawet po latach znajomości, pozostał dla niej niezbadaną tajemnicą. Wszystko co wiedziała o życiu, o swoim fachu, dowiedziała się od niego.
Greeh za to był człowiekiem dość prostym, skromnym, choć introwertycznym. Tak samo jak Bora trzymał się z boku, głównie obserwując zmagania innych. Poznała go w akademii medycznej, na Sundari i ich znajomość od początku wręcz sama zaskoczyła. Od tamtej pory był dla niej jak brat - czasem nieznośnie irytujący i ciekawski, ale zawsze obecny i pomocny.
Przeciągnęła się, zaspanymi oczyma notując standardowy bałagan w kwaterze. Przy ścianach stały równolegle do siebie łóżka, oddzielane nocnymi szafkami. Pod przeciwległą ścianą stały wojskowe krzesła i stół, na którym leżała plansza i pionki trigi, choć sama rozgrywka od dawna została przerwana i zapomniana. Wokół, na blacie zalegały liczne dyski z holoksiążkami medycznymi, obok sam czytnik danych, któremu przepaliły się jakiś czas temu obwody. Zazwyczaj nikt z nich nie dbał o naprawienie zepsutych urządzeń. Jedynie ich domowej roboty aparatura do warzenia alkoholu podlegała stałej obserwacji i opiece. Horavik zadbał o jej wyposażenie już pierwszego dnia pobytu, a oni zdali się na jego wiekowe doświadczenie. Nawet, jeśli regulamin był przeciw nim.
Bora wręcz na oślep wyszukała swoje wojskowe spodnie i bluzę. Była cywilem, lecz wraz z poborem dostała wojskowy stopień i odpowiednie umundurowanie. Rzadko kiedy z niego korzystała, ale obecnie brakowało jej czystych ubrań. Przez nawał pracy, zapomniała o praniu, a Greeh wcale nie był lepszy od niej w pamiętaniu o takich szczegółach. Tylko zawczasu spakowany worek ze skromnym dobytkiem Horavika stał przy nogach łóżka, bo starzec z doświadczenia był gotów w każdej chwili na niespodziewaną ewakuację ośrodka. Bora wątpiła, aby ta kiedykolwiek nastąpiła. Może i pierwotnie założony tu szpital miał być mobilną jednostką, jednakże jego położenie, blisko perlemiańskiego szlaku handlowego, było zbyt dogodne. Zwłaszcza, od kiedy sektor Maldrood dołączył do Separatystów. Linia frontu mogła ulegać ciągłym zmianom, ale New Holstice leżało na tyle blisko objętych wojną planet, by rannych wystarczająco szybko przetransportować w spokojniejsze miejsce i jednocześnie na tyle daleko od najcięższych walk, by uznać szpital za bezpiecznie ulokowany. W ciągu kilku tygodni wokół szpitala narastały umocnienia i koszary dla stacjonujących tu wojsk, aż z mobilnej jednostki powstała istna twierdza. Od miesięcy leczono tu rannych z licznych, pobliskich planet, jak Centares, Abhean, Saleucami, a teraz z Jabiim.
Tak jak się spodziewała, zastała Greeha zajętego pisaniem listów do domu.
- Czemu po prostu nie użyjesz komlika? - zapytała przerzucając pogubione po pokoju sterty ubrań, by odnaleźć swoje buty.
Greeh na moment oderwał wzrok od flimsiplastru, by spojrzeć na swoją przyjaciółkę.
- Nie wszystko da się powiedzieć, przez komlik - wyjaśnił, dopisując w liście kolejne słowa. - Niektóre rzeczy są zbyt osobiste, by dało się je ot, tak wyrazić.
- To może byś chociaż je wysłał? - wymownie spojrzała na stertę papieru, jaka zalegała na szafce obok łóżka chirurga. Od początku wojny nie wysłał ani jednego listu, choć pisał je niemal codziennie, gdy szpital nie był oblegany przez bezlik rannych. Mandalorianin skrzywił się, jakby go uderzyła w twarz. Tym razem nie spojrzał na nią.
- Gdybym to wysłał, nie uspokoiłbym zmartwień moich bliskich. Piszę o tym, co widzę - cicho rzekł za smutkiem. - O cierpiących ludziach, których codziennie kroimy, zszywamy i przywracamy do zdrowia, by znów coś mogło ich próbować zabić. O ludziach, którzy nawet nie są uważani za ludzi, a za własność Republiki i mięso armatnie. O zniszczeniach i spustoszeniu, o ciągłej śmierci, której nie potrafię zaradzić. Piszę o... o wszystkim.
- To nie zapomnij wspomnieć o wojnie. Mandalora ma zwyczaj zapominać o tym.
- Bora...
- Wiem, wiem - przerwała mu, nim znów uwikłaliby się w polityczną dysputę. Kiedy republikańscy lekarze i adepci akademii medycznych zostali powołani do wojska, rząd Mandalory w tej sprawie zgłosił sprzeciw w senacie. Jak zwykle to bywało w biurokratycznej Republice, zanim podjęto jakąkolwiek decyzje, pierwsze statki z poborowymi już odlatywały z planety. Bora mogłaby się założyć, że do dziś nie wyjaśniono tej kwestii. Jej rodzice pragnęli, by pozostała w bezpiecznym domu, a ona miała dość tej mandaloriańskiej bierności. Tym bardziej, że chcieli unieważnić pobór swoimi kredytami i wpływami, gdy wielu innych, w tym Greeh, nie miało takich możliwości. Nim znalazła się na pokładzie statku z resztą lekarzy i pielęgniarek, zdążyła pokłócić się z ojcem i matką, na odchodnym trzaskając ze złości drzwiami. Po szybkim przeszkoleniu przydzielono ją na New Holstice, a od tamtej pory nie kontaktowała się z rodziną.
Sprawdziła czas na podręcznym chronometrze. Powinna zacząć szykować się do wyjścia, jeśli nie chciała się spóźnić na swoją zmianę. Gdy spojrzała w lustro, jak zawsze odpowiedziało jej spojrzenie zielonych, upiornych oczu. Pociągła twarz była blada, a usta ściągnięte w niezadowolonym grymasie. Poprawiła krótkie, brązowe włosy, nie siląc się nawet, by je porządnie ułożyć. W tym miejscu nie było sensu dbać o wygląd, skoro i tak większą część czasu grzebała w czyichś bebechach, a jej pacjenci byli nieprzytomni.
Miała już wychodzić, kiedy usłyszała ponownie swego przyjaciela.
- Każdy musi mieć sposób, by zachować swoje zdrowie psychiczne.
- Możesz wziąć moje - zaproponowała z kąśliwym uśmiechem. - Jest czyste. Nieużywane, gwarantuję.
Greeh parsknął krótkim śmiechem, jednak nie dał się jej zbyć złośliwością.
- Powinnaś też czasem skontaktować się z rodziną. Na pewno się martwią.
- Mandalora wcale nie jest tak daleko, wiedzą, gdzie mnie szukać - szybko odpowiedziała i wręcz uciekła z ich wspólnej kwatery, by uniknąć dalszej rozmowy. Rodzinne sprawy były zbyt pełne negatywnych emocji, by mogła o nich z kimś rozmawiać. Matka nazywała jej zachowanie szczeniackim buntem, ojciec - fascynacją barbarzyńską przeszłością Mandalorian. I, co w jego mniemaniu było gorsze, lojalnością wobec Horavika, który był powszechnie znany ze swych młodzieńczych przygód i dziwnych znajomości. Co chciała udowodnić, będąc na wojnie? Nie wiedziała. Ale to, co powiedziała Greehowi, było prawdą. Jej zdrowie psychiczne nie mogło być skażone - miała szansę wywinąć się z poboru, lecz posłała ją w cholerę. W przeciwieństwie do większości lekarzy i pielęgniarek, a co pewniejsze - w przeciwieństwie do sklonowanych żołnierzy, ona wręcz sama wybrała swój los. Pierwszy raz widziała wojnę z bliska. Nie z samych walk, ale z tego, co jedna istota potrafi uczynić drugiej. Z przepełnionych konającymi klonami korytarzach, którzy mieli pecha być zbyt poważnie ranni, by ktokolwiek ich w ogóle brał pod uwagę podczas selekcji. Poznała wojnę w pokiereszowanych odłamkami ciałach, kiedy godzina po godzinie grzebała w żołnierskich wnętrznościach. I pierwszy raz w życiu potrafiła docenić, co naprawdę znaczy być chirurgiem. Tak jak żołnierze, działała pod presją, zmagając się z uciekającym czasem i ulatującym życiem. Była lekarzem, czynną jednostką robiącą różnicę w galaktyce, nawet jeśli nikt tego nie widział i nie doceniał. Sama świadomość, że czyni różnice, że jej działanie codziennie ratuje życie napędzało ją. I tym bardziej irytował ją rodzimy pacyfizm. Co z tego, że Mandalorianie odłożyli broń i pieją w nieskończoność te same, piękne do obrzydzenia śpiewki o pokoju i wartości życia, skoro nie bronią go? Skoro ich jedyną decyzją jest brak działania, zwykła bierność i odwracanie wzroku od problemu? Horavik miał rację. Tylko na wojnie człowiek poznaje wartość życia. Tylko na wojnie, życie nabiera sensu. Czy to dlatego - jeśli plotki były prawdą - odżyła Wataha Śmierci; klany, co pragnęły przywrócić Mandalorian do starej, barbarzyńskiej kultury? By wyrwać ich z marazmu, jak w micie o Kad Ha’rangirze walczącym z Arasuumem?
Ciężko westchnęła, myśląc, że może ojciec miał racje. Może faktycznie oszalała. Wojna, uzasadniona, czy nie, była straszna. To przez nią ginęły codziennie liczne istoty. Tak jak klon, którego nie umiała uratować...
Kiepski nastrój towarzyszył jej podczas obchodu po salach, przepełnionych klonami o jednej twarzy i Jedi. Wszystkie zbiorniki bacty były w użyciu. Bała się, że w każdej chwili mogą zjawić się kolejne statki z rannymi, dla których nie będzie miejsca. Bitwa o Jabiim musiała być straszniejsza, niż sądziła.
Była wdzięczna Greehowi i Horavikowi, że żaden nie pocieszał ją pustymi zapewnieniami o jej niewinności. Nie była dzieckiem, od dawna wiedziała, że czasem nie da się uratować wszystkich. Ale nie znaczyło to, że pogodziła się z tą niesprawiedliwością. Przynajmniej na New Holstice leczono tylko istoty o wręcz identycznej budowie ciała i fizjologii. Klony, po których w razie zgonu nikt nie będzie rozpaczać. Żołnierze bez przeszłości i bez rodzin, które trzeba byłoby zawiadomić o śmierci ich syna, ojca, męża, czy brata. Aal jednak wiedziała, że o ile podczas operacji, jej uwaga skupiała się tylko na wnętrznościach, teraz, pijąc swoją porcję kaffu w mesie i obserwując ruch dookoła, nie umiała zapomnieć wyrazu twarzy swoich pacjentów. Wszyscy mieli lica na podobieństwo martwego już najemnika, Jango Fetta. Większość galaktyki znała go, jako dawcę materiału genetycznego, powtarzając historię jak stracił głowę, ścięty z ręki jednej z szych Jedi. Fett ponoć był Mandalorianinem, ale tego Bora nie mogła być pewna. Księżna Satine, jak i jej wierni politycy zawsze odcinali się od wszystkich złoczyńców, którzy mogliby zszargać dobre imię Mandalory. Ona sam, pochodząc z Concordii - księżyca, na który niegdyś wygnano waleczne klany Mandalorian, nigdy wcześniej nie miała kontaktu z wojną. Tą znała tylko z kronik HoloNetu i z zasłyszanych opowieści Horavika. To, co opowiadał, gdy razem z Greehem siedzieli w kwaterze zastawionej własnej roboty aparaturą do warzenia alkoholu, było nawet gorsze od wszystkiego, co widziała każdego dnia tej przeklętej wojny. Klony, ich tysiące, powielonych twarzy, zlewały się w jedno, tak jak krew z wnętrzności, odłamki powżynane w mięso i płuca. To oni byli stałymi pacjentami Emerjec-u 2113. I Jedi. Ale tymi zawsze zajmowali się ich właśni pobratymcy, jakby nie ufali tutejszym lekarzom. Nie wiedziała, co było gorsze, miliony klonów, czy bliskość Jedi.
Skłamałaby mówiąc, że nie potrafią leczyć. Wszyscy Jedi, którzy z jakiś przyczyn znaleźli się na New Holstice, a nie byli ranni, służyli swa pomocą i uzdrowicielskimi zdolnościami. Bora na własne oczy widziała, jak bliscy śmierci żołnierze nagle odzyskiwali przytomność, ich rozległe obrażenia znikały, a oni - z czasem - wracali do zdrowia. Jedi być może pracowali o wiele ciężej, niż personel medyczny. Potrafili długie godziny siedzieć w bezruchu, nic nie robić poza oczywistym, mistycznym leczeniem Mocą. Przy nich, artystach uzdrawiania, nawet najwybitniejszy chirurg był tylko topornym rzemieślnikiem.
Szczęśliwie dla niej, mesa była obszernym pomieszczeniem, toteż nie musiała z nimi dzielić stołu. Zajęła zwyczajowe miejsce w kącie sali, czekając na swoich stałych towarzyszy.
- Masz, śniadanie - przybyły Greeh postawił przed nią tacę z wystygłym już jedzeniem, które kuchnia serwowała godzinę temu jako obiad. I wczoraj. I przed wczoraj, jeśli ją pamięć nie myliła. Ta monotonia i tak była lepsza, aniżeli suche racje żywnościowe, wymyślone i przyznawane żołnierzom przez sadystę z wyraźnym uprzedzeniem do dobrego smaku. Na talerzu przynajmniej miała mięso, które można było identyfikować z ziemnowodną gorgą, ugotowaną i dla poprawienia świeżości smaku, podaną z liśćmi manaku. Do tego dodano ziemniakopodobną papkę, sałatkę z miejscowych warzyw oraz popularne, niebieskie mleko banthy. Nie była głodna, ale mimo wszystko złapała za widelec i poczęła jeść, gdy do ich stolika zbliżył się Jate z dwójką padawanów Jedi. Jednego z nich, z rasy Nikto, już kojarzyła z widzenia. Bhat Jul. Walczył wcześniej na Metalorn, a od ponad tygodnia on i jego mistrz czekali na nowy przydział, w międzyczasie lecząc najciężej rannych i swoich pobratymców z Zakonu. Ten drugi musiał być nowy, bo Bora nie kojarzyła go wcale. Miał jasne, krótkie włosy z charakterystycznym warkoczykiem założonym za prawe ucho. Wyglądał młodo, ale niespotykanie niebieskie oczy wydawały się być o eony lat starsze. Jak oni wszyscy. Miał oczy żołnierza. I być może właśnie to zwróciło uwagę Horavika, który jednak miał w sobie gorącą krew mandaloriańskich wojowników. Większą część swej młodości starzec spędził na zaskakujących i niebezpiecznych przygodach, także pośród żołnierzy i najemników. Dopiero po doświadczeniu wojny na własnej skórze, docenił umiłowanie pokoju. I właśnie to oddanie walce o życie pchnęło tak prestiżowego chirurga do pracy w Emerjec, chociaż już dawno przekroczył wiek poborowy. Aal i Greeh, jako jedni z najbliższych mu absolwentów, byli bardzo wdzięczni, że dołączył właśnie do ich jednostki. Toczyła się wojna, a to, że rząd księżnej Satine umywał ręce od międzygalaktycznego konfliktu, nie znaczyło, że dzieci Mandalory będą siedzieć bezczynnie.
- ...lker, dopiero co przybył z Jabiim - Bora zamrugała, po chwili reflektując się, że jej mentor właśnie przedstawił młodego Jedi. Nie usłyszała jego imienia, a mając usta pełne jedzenia, tylko się niechętnie uśmiechnęła, nim głośno wszystko przełknęła. Greeh szturchnął ją nogą pod stołem, by się powstrzymała z jawnym okazywaniem niechęci do Jedi. Aal wcale nie ukrywała, że ich bliskość wzbudzała w niej mieszane uczucia. Mogli być symbolami pokoju, ale co to za pokój, co dzierży miecz świetlny, który płynnie ścina głowy i czysto amputuje kończyny?
- Witamy w Emerjec 2113., w jedynym i niepowtarzalnym Bastionie - przywitał go Greeh, krzywo się uśmiechając. - Mobilność zerowa, ale do wojny mamy blisko.
- Czasem aż za blisko - dodała Bora, zapatrzona na miecze świetlne, które Jedi nosili u pasa. Ostatnimi miesiącami ten widok zwiastował tylko nadejście wojny. Albo, jak w ich przypadku, znajdowanie się na linii frontu.
Greeh posłał jej wymowne spojrzenie, które zignorowała.
- Nie ma się czym martwić - zapewnił młody lekarz. - Od roku siedzimy w sektorze Sepków i do tej pory nas nie ruszyli. Nasz szpital jest dobrze chroniony.
Uśmiech Bory był ostry jak skalpel.
- Oczywiście. Zamiast krwawych walk mamy same krwawe i pokiereszowane ciała. To musi być miła odmiana po Jabiim, prawda?
Przystojne rysy twarzy padawana stężały. Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem, od którego poczuła ciarki na plecach.
- Tak - wycedził niemal przez zaciśnięte zęby. - To będzie miłe, dla odmiany móc uratować czyjeś życie, niż je odebrać.
Bora i Greeh zamarli zupełnie nie spodziewając się podobnych słów z ust Jedi. Rzadko kiedy ktoś poruszał podobny temat. Wszyscy wiedzieli, że Jedi służyli Republice, dowodząc oddziałami sklonowanych żołnierzy. Ale choć HoloNet huczał o tym, pełen wieści z frontu o powodzeniach i porażkach WAR-u, nikt nie wspominał, że ci republikańscy obrońcy pokoju od przeszło roku brali czynny udział w wojennych rzeziach. Po stronie Konfederacji Niezależnych Systemów w końcu nie walczyły tylko droidy, inaczej Republika już dawno temu by wygrała. Słowa padawana wstrząsnęły nią bardziej, niż była gotów przyznać.
Bhat zacisnął dłoń na ramieniu swego przyjaciela. Ten wypuścił z siebie powietrze i, jakby z tym, uleciało jego rozdrażnienie. Bora nie pierwszy raz złapała się na myśli, jak bardzo oni wszyscy zmieniali się przez wojnę. Piętnaście miesięcy temu była zwykłym chirurgiem, jakich było wielu na Mandalorze, a teraz? Była kapitanem w Wielkiej Armii Republiki, rozmawiała z Jedi, a każdego dnia hurtowo cerowała ludzkie mięso. Ona przynajmniej nie musiała walczyć o swoje życie, nie tak jak żołnierze. Pomimo oficerskiego stopnia, nie decydowała, kogo wysłać na jaki front i jak przełamać linię wroga. Wolała nie myśleć, co musieli czuć Jedi, kiedy z dnia na dzień z obrońców pokoju zostali żołnierzami, odpowiedzialnymi za oddziały i Republikę.
Horavik, wyczuwając napiętą atmosferę, machnął pojednawczo ręką.
- Nie przejmuj się Borą, normalnie nie gryzie tak bardzo - zapewnił, choć sceptyzm w oczach Jedi pozostał wyraźny. - Ostatnie dni były dość kiepskie.
Bora odsunęła od siebie tacę z niedojedzonym obiadem. Ciężko było nie myśleć o wielu godzinach spędzonych na sali operacyjnej wypełnionej rannymi z Jabiim. Apetyt opuścił ją zupełnie.
- Właśnie, kiepski tydzień. Tak... to się tu często zdarza.
- Właściwie, to norma - z własnego doświadczenia dodał Nikto. - Dni spokoju to prawdziwa rzadkość.
Horaviak uderzył otwartą dłonią w blat stołu, by przerwać wywody o smutnej rzeczywistości wojskowych szpitali.
- Uroki wojny. Tym bardziej każda pomoc zostanie doceniona.
- W takim razie cieszmy się z kolejnego uzdrowiciela Jedi w naszej małej, przytulnej twierdzy - Mandalorianka rzekła z przekąsem wskazując głową na nowego padawana, za co Horavik zganił ją surowym spojrzeniem. Jego zazwyczaj zawadiacki wzrok zatracił swe codzienne ciepło. Aal mimochodem skuliła się w sobie, czując, że przekroczyła dopuszczalną granicę. Nic nie potrafiła jednak na to poradzić. Cudowne mocy Jedi miały swoje niekwestionowane skutki, ale zajmowały godziny, nim jedna osoba została przywrócona do względnego zdrowia. Żaden chirurg nie mógł sobie pozwolić na taki luksus, bo w tym czasie uratowaliby jednego żołnierza kosztem kilku innych. Wolałaby widzieć tutaj nowych lekarzy i droidy medyczne, aniżeli Jedi.
Jeśli dwójka padawanów wyczuła jej niechęć, nie dali tego po sobie znać.
- Niestety, nie jestem uzdrowicielem - jasnowłosy młodzieniec potrząsnął głową w lekkim zakłopotaniu.
Widząc ich zdumione spojrzenia, Bhat rozłożył dłonie w pojednawczym geście.
- Nie zrozumcie nas źle - rzekł spokojnym, gardłowym głosem. - Każdy Jedi jest uczony technik leczenia, zarówno w zakresie Mocy, jak i zwykłej, pierwszej pomocy. Ale leczenie samego siebie nie jest takie trudne, jak leczenie innych.
- Właśnie - przytaknął drugi uczeń. - Potrafię uleczyć poważne rany, powikłania, zatrzymać rozległy krwotok i tym podobne. Tyle, że brak mi precyzji prawdziwego Uzdrowiciela. Niektórzy Jedi mają ku temu lepsze predyspozycje. Są dokładniejsi i skuteczniejsi, niż ja. Bhat jest ode mnie o wiele lepszy w tej dziedzinie...
Nikto zaśmiał się chropowato, a Bora aż się zdziwiła na ten niespodziewany dźwięk. Przedstawiciele tej rasy słynęli z ponurości, a padawan wydawał się bardzo otwartym i wesołym osobnikiem. Do tej pory nie widziała emocjonalnej strony tego młodzieńca, który przy innych Jedi zawsze zachowywał milczącą powagę i skupienie.
- Nie słuchajcie go. Mój przyjaciel jest jednym z najzdolniejszych padawanów, jakich Zakon kiedykolwiek miał - zapewnił Bhat, ignorując kuksańca swego towarzysza. - Gdy obaj jeszcze szkoliliśmy się razem przed wojną, nie odpuścił, póki nie nauczył się wszystkiego, co mógł sobie przyswoić. Ku radości mistrzów i desperacji nauczycieli.
Starzec zaśmiał się.
- Niezłe musiało być z ciebie ziółko, Jedi - rzekł z wesołą nutą w głosie. - Pewnie dałeś nieźle popalić swemu mentorowi, co?
Chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi, choć jego oczy wydały się Borze niezwykle smutne. Niezręcznie przeczesał palcami swoją krótką czuprynę, zerkając przez okno w dal, w stronę, gdzie stał Monument. Wielki słup energii ponoć od eonów lat lśnił i przyciągał sobą wszystkie spojrzenia, upamiętniając Jedi poległych w służbie Republiki. Przez cały ten czas żyjące w nim Ćmy Pamięci powtarzały ich imiona, by historia nie zapomniała o nich. Przygaszony, gorzki wzrok padawana mówił sam za siebie. Z tego co zasłyszała na korytarzu, z Jabiim powrócił tylko jeden Jedi - on.
Horavik musiał słyszeć to samo, bo widząc swoją gafę, zmienił temat, proponując wycieczkę po zabudowie ich jednostki. Bora, bez lepszych perspektyw niż drink w kantynie, dołączyła do ich grupy. Nieporadnie rozpoczęta znajomość z padawanami zaczęła ustępować z każdą nową opowieścią starca, który miał wrodzony talent do takich niezobowiązujących rozmów. Zdążyli obejść liczne sale operacyjne poszczególnych sekcji - oni sami pracowali w sekcji ósmej, przeznaczonej dla najciężej rannych, wymagających uwagi chirurgów. Oprócz samych lekarzy, na salach pracowali także pielęgniarze i androidy medyczne typu 2-1B i FX-7. Bora była wdzięczna, kiedy opuścili zbyt dobrze znane jej pomieszczenia. Zdecydowanie wolała chłodne, wieczorne powietrze, nawet gdy ciszę przerywał hałas repulsowych silników kanonierek. Emerjec 2113 nigdy nie zasypiał całkowicie.
Nietrudno było dostrzec sklonowanych żołnierzy pełniących warty na licznych posterunkach. Ich białe zbroje i hełmy z czarnymi wizjerami nie pozwalały zapomnieć, że tuż za progiem była wojna. Wysokie, wytrzymałe mury z potężnymi działami rzucały głębokie cienie na ich grupkę.
- Oto nasza nadzieja przed wojną - z przekąsem rzekł Greeh, zadzierając głowę, by spod stóp obwarowania dojrzeć szczyt. Bora zrobiła to samo, widząc jak ponad szpitalem, wysoko nad nimi unosiły się krążowniki Republiki. Część przybywała z nowymi rannymi, część zabierała wyleczonych żołnierzy, a kilka z nich stacjonowało tutaj na stałe.
- Ważniejsi od murów są obrońcy - rzekł młody Jedi w ogóle nie spoglądając na umocnienia. Wolnym krokiem ruszył do przodu, wymijając Greeha.
- Każdy bastion jest do zdobycia - wyjaśnił mu Horavik. - A to, kiedy zostanie zdobyty, zależy od waleczności jego żołnierzy. Pozostaje mieć tylko nadzieje, że nasz nie padnie za wcześnie.
- Szkoda, że nadzieje są z reguły przereklamowane - Aal mruknęła cicho pod nosem. Nikto zdawał się usłyszeć jej pomruk, ale nic nie powiedział. Szept Ciem Pamięci przypominał tylko, że śmierć jest blisko, obecna i bardzo prawdziwa. Wielcy i potężni Jedi ginęli każdego dnia wojny, tak samo jak wyszkoleni i wyhodowani do walki żołnierze, czy w końcu zwykli cywile.


***
Kolejne dni upływały dość spokojnie. Ranni przybywali codziennie, ale nie w zastraszających ilościach. Lekarze spędzali na salach operacyjnych parę godzin, a resztę doby w kantynie, mesie lub śpiąc. Ktoś naiwny mógłby pomyśleć, że to dobry znak, Republika w końcu przestała tak ciężko obrywać. I, o piękna nadziejo, być może zbliża się do wygrania trwającego od ponad roku konfliktu.
Jeśli Bora kiedykolwiek była dobrej myśli, piętnaście miesięcy wojny nauczyły ją starej reguły: jeśli coś idzie zbyt dobrze, na pewno się spieprzy. A obecnie wszystko mogło się zepsuć. Stare, żołnierskie zasady, choć nie zapisane w żadnym wojskowym podręczniku, zawsze się sprawdzały.
Bora nie była idealistką. Jak zawierzać w coś, co nie istnieje w życiu codziennym i co nigdy nie sprawdziłoby się w zatknięciu z rzeczywistością? Cokolwiek robiła, jej wewnętrzne poczucie pragnęło, by zrobiła to jak najlepiej. Ale nie była perfekcjonistką. Tak samo, jak nie wierzyła w ideały, wątpiła w istnienie perfekcji. Galaktyka, jak i jej mieszkańcy byli po prostu niedoskonali.
I jak się okazało, Jedi wcale nie byli inni.
Byli szanowani i podziwiani, jednocześnie wzbudzali strach i zazdrość. Republika kreowała ich na uosobienie swoich najlepszych wartości, Separatyści widzieli w nich hipokryzje i korupcje. O Jedi opowiadano historie i legendy, jakby stanowili mityczne kreatury, pełne mądrości i potęgi. Ich dotyk leczył, a myśl przenosiła góry. Zabobonne, prymitywne rasy widziały w nich ucieleśnienie bogów, oddając niekiedy hołd. Tak ponoć było z plemieniem Sithów, w zamierzchłych czasach, gdy niektórzy Jedi upadli i stali się źli. A potem wciągnęli w swoje wojny galaktykę, siejąc spustoszenie i trwogę. Bora nigdy nie interesowała się historią użytkowników Mocy w szczególności. Jak większość obywateli bardziej rozwiniętych, cywilizowanych planet znała najważniejszych z nich, jak Exar Kun, Ulic Qel-Droma, czy Revan, bo to oni kształtowali starożytną Republikę. A z nią losy Mandalory i jej niegdyś walecznych wojowników. I choć Jedi byli strażnikami pokoju w galaktyce, od dawna mieli krew na swych rękach.
Mandalorianka była zdziwiona, że mało kto kwestionował cudowne pojawienie się armii klonów, akurat kiedy wojna wybuchła. A może to ich udział na Geonosis zapoczątkował konflikt? Dziwiło ją nagłe przybycie dziesiątek tysięcy żołnierzy, którzy Jedi sprowadzili z Kamino. Pogłoski mówiły, że to sami mistrzowie Rady tego znanego, ale okrytego tajemnicą Zakonu, przewidując nadejście konfliktu, wydali polecenie stworzenia Wielkiej Armii Republiki, którą zasilały klony Fetta. Dlaczego przewidując wojnę, woleli stworzyć wojsko, niż zapobiec jej wybuchu? Było tyle pytań i tyle sekretów, a odpowiedź na każde z nich wydawała się tak samo niepokojąca, jak niewiedza. Bora wzdrygnęła się. Otaczały ją same teorie spiskowe. Powinna przestać oglądać HoloNet.
Bo, choć nie ufała Jedi, ci wcale nie byli tacy straszni, jak o nich mówiono na Mandalorze. Oczywiście, nikt nie kwestionował ich możliwości i Mocy, ani oddania Republice. Ale Bora zawsze odnosiła wrażenie, że ci stali ponad zwykłymi śmiertelnymi. W jakiś sposób nietykalni i odlegli, zamknięci pośród murów swego Zakonu, który niczym obcy bastion trwał od wieków w sercu Republiki. Przez ponad rok bytowała z nimi w jednym miejscu, każdego dnia widząc ich potęgę i predyspozycje. Ale widziała ich, jakby przez szklaną taflę - wiedzieli o sobie nawzajem, jednak nie mieli większego, fizycznego kontaktu.
Jedi leczyli rannych, medytowali, przychodzili ze świeżą falą żołnierzy i z nimi odchodzili, gdy przydzielono im nowy oddział pod komendę. Byli uprzejmi dla personelu medycznego i życzliwi dla klonów, nawet jeśli ci nie zawsze cieszyli się szacunkiem innych żołnierzy, nie wyhodowanych i od embrionu nie wyszkolonych do walki. Ale zazwyczaj trzymali się swoich ziomków i - być może nieświadomie, stwarzali dla obcych poczucie wyobcowania, jakby to oni rozumieli jakiś dobry żart, a wszyscy inni tylko się wtrącali w zabawę. Bora z natury była szczerą osobą, nie miała powodów, by siebie okłamywać. Była uprzedzona. Do Jedi, do polityków i Huttów, do twilekańskiej, szowinistycznej kultury i, ostatnio, do pacyfistów z rodzimej planety.
Kolejne dni upływały jej dość spokojnie i nim się spostrzegła, Jedi wcale nie byli tacy dziwni, jak sądziła, a wszystko za sprawą dwóch padawanów, których przedstawił im Horavik. Ci bezpańscy Jedi, co w oczekiwaniu na nowy przydział asystowali im na sali operacyjnej, czy też spędzali z nimi czas w kantynie, byli zupełnie inni. Mandalorianka pierwszy raz miała okazję przekonać się, że pod maską samokontroli, kryły się żywe, bijące serca istot, które czują i doświadczają emocje. Ilekroć słyszała ich śmiech, na jej własne, skrzywione grymasem usta wypływał uśmieszek. Opowiadali historie ze swych padawańskich wypraw i wojennych przeżyć, a na każdą z nich mogli pokazać swoje blizny. Nie byli nietykalni i tak samo jak inni, byli podatni na ból i smutek, tęsknili za namiastką domu, którą dawał im Zakon. Martwili się o swych przyjaciół, rozsianych po całej linii frontu, co jak oni dzień w dzień walczyli w obronie Republiki i w jej służbie ginęli.
Zwracali się do sklonowanych żołnierzy po imionach, o których posiadanie mało kto ich podejrzewał. Fascynowało i irytowało ją to niezmiernie, bo nie dało się ich dłużej spostrzegać tylko jako mięso armatnie, a ludzi z krwi i kości. Lekarska etyka nakazywała wszystkie żywe istoty traktować z szacunkiem, zaś każde życie ratować z tak samym oddaniem, jak swoje własne. Ale kiedy spędzało się długie godziny, z rękoma po łokcie ubabranymi krwią pacjentów, czasem łatwiej było o nich myśleć właśnie tak - zwykłe mięso do połatania, zszycia i wysłania z powrotem na front. Klony, za którymi nikt nie będzie płakać, jeśli z przemęczenia popełni błąd i schrzani swoją robotę. Szczęśliwie, większość czasu nie miała okazji do interakcji z nimi, bo z reguły leżeli nieprzytomni na stole. Ci jednak, co byli przytomni i zdatni do rozmowy, wzbudzali w niej nieokreślone uczucia. Kontakt z klonami był o tyle dziwny, że część z nich była szkolona przez mandaloriańskich najemników, których nawyki i kultura rozeszła się szerokim kręgiem nawet wśród zwykłych szeregowych. Podłapywali słówka, których znaczeń nie zawsze rozumieli, używali typowo mandaloriańskich malunków, jak oczy wrzaskojastrzębi, symbolizujących odwagę i waleczność. Ilekroć któryś z nich rzucał słówkami Mando'a z pozbawionym akcentu głosem, czuła się zupełnie nie na miejscu.
A jednak lubiła ich słuchać, kiedy padawani z nudów zaczynali śpiewać w kantynie, a obecne istoty chętnie dołączały do rozrywki. Młodzi uczniowie Jedi śpiewali wszystko. Od poważnych, wzniosłych pieśni, po zbereźne przyśpiewki z najgorszych kantyn galaktyki. Bawili się na pokaz Mocą, a gdy lewitowali różne przedmioty, każąc im tańczyć w powietrzu, wirować, czy ilustrować opowieści o podniebnych pojedynkach, za każdym razem czuła się, jakby ktoś przeniósł ją w bezpieczny świat baśni, odgrodzony od wojny magicznym murem ich śmiechu. Szybko zorientowała się, że nie tylko ona tak się czuła. Personel medyczny, na skraju codziennego zmęczenia fizycznego i załamania psychicznego, czy sklonowani żołnierze - oni wszyscy czuli się odrobinę bezpieczniejsi, kiedy padawani zabawiali ich, siląc ich dusze nadzieją. Nawet inni Jedi, z reguły zdystansowani, wydawali się ożywiać przy swoich towarzyszach, dołączać do zabaw i figli, gorących dyskusji i opowieści przy smaku gorzkich drinków z destylatora Horavika.
Nikto, wbrew stereotypowej naturze, był daleki od ponuractwa. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Nie ważne, czy leczył rannych, czy spędzał czas ze sklonowanymi żołnierzami. Od kiedy na New Holstice pojawił się jego ludzki przyjaciel, wydawał się być kimś zupełnie innym, pełniejszym. Sam Emerjec, ich zazwyczaj bezpieczny bastion, wydawał się przesiąkać niespodziewanym orzeźwieniem, jakby ktoś do zatęchłej, przesiąkniętej krwią sali operacyjnej właśnie wpuścił świeże powietrze. Bora czuła, jak jej uprzedzona wizja Jedi pomału kruszy się, wypala w jej myślach i kształtuje obraz na nowo. A wszystko za sprawą jednego mężczyzny, który po mimo młodego wieku, miał oczy zbyt doświadczonego życiem człowieka. Ten był zupełnie inny od reszty Jedi. Bora nie umiała powiedzieć, co wzbudzało w niej to poczucie. Ale przy nim wszyscy wydawali się być... żywsi. Jakby oto ciemność rozświetliło niespodziewane, jasne światło, a oni, jak ćmy, lgnęli do tego. Być może, by spłonąć, ale było w nim coś, co fascynowało. Ilekroć się śmiał, jego niespotykane, niebieskie oczy rozjaśniały się, a kiedy walczył o czyjeś życie, ciemniały w determinacji, której nie widziała nawet u Horavika. Kimkolwiek był, nie dało się przejść obok niego obojętnie. Bora nie wiedziała, co niesie przyszłość, ale była pewna, że o tym Jedi galaktyka szybko nie zapomni.


***
Na platformie lądowiska panował zgiełk i tłum, gdy żołnierze przegrupowywali się i szykowali do odlotu. Dochodził wieczór, słońce już chyliło się ku zachodowi, złocąc czyste niebo New Holstice. W oddali jaśniał Monument honorujący poległych Jedi i choć znajdował się dość daleko od szpitala, ilekroć Bora zamykała oczy, miała wrażenie, że szept Ciem Pamięci docierał nawet tu, niosąc ze sobą imiona martwych.
Klony, cokolwiek by o nich nie mówiono, byli niezwykle precyzyjnymi istotami. Już równali krok, już się łączyli w oddziały, by bez patrzenia za siebie iść w stronę transportowców, kanonierek typu LAAT. Tak jak większość Jedi, tak i oni odchodzili stąd pozbawieni sentymentów.
Bora, Greeh i Horavik siedzieli na pustych skrzyniach, ustawionych na uboczu, by nie wadzić nikomu w tym harmidrze. Obserwowali jak wszelkiej maści droidy przewoziły skrzynie ze sprzętem, którego zwykli żołnierze nie daliby rady unieść, wypakowując dostarczone zaopatrzenie dla Emerjec-u. Nikt nie zwracał na nich uwagi, gdy wygodnie usadowieni śmiali się między sobą, niczym studenci, co uciekli z akademickich zajęć. Każdy z nich miał dobry humor, bo pogoda była przyjemna, a sale operacyjne niemal świeciły pustkami. Dobrego humoru nie psuła nawet świadomość, że część z odchodzących żołnierzy niebawem wróci tu z powrotem, jeśli będą mieć wystarczająco dużo szczęścia i nie zginą od razu.
Bora miała zamiar zjeść swój sprasowany, energetyczny batonik, ale widząc odchodzące klony, najbliższemu z nich rzuciła swój przydział. Uśmiechnęła się bez słowa na widok pozbawionego wyrazu hełmu, jednak pieczołowitość z jaką żołnierz chował słodycz do swej saszetki u pasa, tylko upewniła ją, że ten mały gest został doceniony. Zwłaszcza, gdy reszta pobliskich żołnierzy na moment przystanęła, niczym stado mandaloriańskich szczurów vhe'viin, czekających, aż i im człowiek rzuci jakiś smakołyk. Aal wygrzebała ze swej kieszeni jeszcze dwa batoniki, jeden odebrała Greehowi, a Horavik oddał żołnierzom parę cukierków przemyconych w wojskowej kurtce. Zaprawione w licznych walkach klony, niczym nieśmiałe dzieci, wyciągnęły swoje opancerzone dłonie po nieznaną im słodkość.
- Przykro mi - Bora rozłożyła bezradnie ręce. - Więcej nie ma.
Nawet bez Mocy, potrafiła wyczuć ich rozczarowanie i jednocześnie ekscytację z powodu czegoś tak banalnego, jak słodycze. Ale kiedy ich źródło się wyczerpało, ci ruszyli dalej, zlali się z tłumem innych, bezimiennych ciał i na powrót maszerowali jednym rytmem.
- Czy jest szybszy sposób do serca mężczyzny, niż przez żołądek? - Greeh zapytał pół żartem, by odgonić czyhającą, smutną refleksję nad upadkiem moralności Republiki.
- Nożem przez klatkę piersiową - Bora nie zwlekała ze swą ripostą. - Może powinieneś zmienić zawód, skoro po latach nadal tego nie wiesz?
Horavik śmiał się donośnie, kiedy z Greehem zaczęła się przyjacielsko szturchać, tak jak mieli w zwyczaju jeszcze za czasów akademii medycznej, parę lat temu. Obecnie, wydawało się, jakby to było w innym, odległym życiu. Ich szczeniackie przepychanki przerwało pojawienie się Jedi. Ukrywający twarz pod maską Tuskena, mistrz A'Sharad Hett, jeden z wielu generałów WAR-u, jak i dwójka ich znajomych padawanów szykowali się do odlotu. Tak samo jako sklonowani żołnierze, wracali na linię frontu.
Kiedy padawani przystanęli przed trójką chirurgów, mistrz Hett także zwolnił kroku.
- Bhat? - maska zniekształcała jego głos i ciężko było powiedzieć, czy był zniecierpliwiony ich zachowaniem. Zawołany Nikto pokornie skłonił mu głową.
- Zaraz dołączymy, mistrzu - zapewnił starszego Jedi, a ten ruszył bez słowa w dalszą drogę. Bora odczuła satysfakcję, gdy wzbudzająca trwogę maska znikła z pola jej widzenia. Nie wiedziała kim jest Hett, czy, jak plotki mówiły, należał do tuskeńskich jeźdźców i tym bardziej nie rozumiała, czemu ją nosił, skoro nie byli na pustyni.
Padawani mieli ze sobą swój dobytek, zapakowany w niewielkie, ciemne torby, przerzucone przez ramie. Tak jak Horavik wydawali się być w ciągłej gotowości, by jak prawdziwi nomadzi szybko przemieszczać się z jednego miejsca na drugi. Ich tradycyjne szaty utrzymane były w stonowanych kolorach, ale nawet ta jednolitość nie ukrywała licznych zszyć i zużycia. Jakaś przewrotna myśl zachodziła w głowie Bory, dlaczego nikt im nie dał nowych ubrań, skoro ponoć Zakon Jedi skrywał w swoim skarbcu liczne kredyty i dobra materialne.
Obaj, jakby łączyła ich wspólna jaźń, ukrywając dłonie w głębokich rękawach, skłonili się lekko z szacunkiem.
- Dziękujemy za opiekę - rzekł młodzieniec i choć brzmiał pokornie, jego oczy iskrzyły nieokrzesanym humorem. - Jeśli kiedyś będę potrzebować pomocy medycznej, wiem, pod czyj skalpel chciałbym trafić.
Nikto wyszczerzył się w uśmiechu, ukazując swoje żółte, trójkątne zęby.
- Szczęśliwie, Aargonar jest blisko!
- Pochlebcy! - zaśmiał się Horavik, który obu padawanów poklepał po plecach.
- Uważajcie na siebie! - dodał Greeh, a Bora pomachała im na odchodnym. Pierwszy raz żegnała jakiegokolwiek Jedi i było to dziwne uczucie, kiedy padawani wkraczali na statek, otoczeni białymi pancerzami klonów.
Kiedy już zniknęli z zasięgu ich słuchu, Mandalorianka ciężko westchnęła.
- Ta jego maska Tuskena przyprawia o ciarki na plecach.
- To już wiesz, jak musieli się kiedyś czuć obywatele Republiki, kiedy Mandie ich najechali - odparł jej Horavik. Greeh udał oburzonego.
- Nasze hełmy były o wiele bardziej stylowe!
Jeśli miała nadejść riposta, nie miała szans.
Znajomy ryk głośników, bijących na alarm, był jedyną odpowiedzią. Na płyty lądowiska zaczęły lądować liczne medliftery po brzegi wypełnione rannymi. Pielęgniarze i specjalizujące się w analizie roboty medyczne typu GH-7 zaraz pojawiali się, by selekcjonować i transportować pacjentów na odpowiednie sale operacyjne. Znów ich szpital czekało oblężenie rannych ciał, a Horavik, Bora i Greeh, tak jak reszta personelu medycznego, pędzili na złamanie karku w stronę sal operacyjnych, toczyć kolejne boje ze śmiercią, łatać poszarpane ciała i ratować życie.


***


Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna [MRJC] #2113
New Holstice, Środkowe Rubieże
2 rok Wojen Klonów



Emerjec numer 2113., był jedną z wielu, rozsianych po galaktyce mobilnych jednostek szpitalnych, przystosowanych do leczenia nawet najcięższych ran. Do tej pory tutejszy personel medyczny zwał tą jednostkę swoim Bastionem, przez wzgląd na liczne, potężne działa jonowe, durabetonowe mury, pola ochronne i całodobową opiekę z atmosfery, w postaci nowoczesnego krążownika typu Venator i pomniejszych jednostek.
Przez cały czas istnienia tego szpitala, ani razu nie ewakuowano go, ani nie przeniesiono z powodu zmiany linii frontu, a ta zmieniała się niemal cały czas. Do tej pory Bastion stał nieporuszony między wojenną burzą, między życiem, a śmiercią pacjentów. Do teraz.
- Pieprzone Mando! - ze złością warknęła Sinn, gdy nie po raz pierwszy tego dnia, ściany sali operacyjnej zatrzęsły się od huku dział. Póki co, ich szpital nie był pod bezpośrednim ostrzałem, ale od momentu ataku mandaloriańskich najemników, co rusz odczuwano siłę rażenia ich armii.
- Wołałaś? - Bora z przekąsem odpowiedziała twilekańskiej lekarce. Ta nie była już pierwszej młodości. Pomimo wieku jej twarz cechowała uroda, a oliwkowa skóra nakrapiana była złotymi plamkami, dodając jej uroku. Kobiety z tej rasy rzadko kiedy miały okazję spełniać się w innym zawodzie, niż prostytucja, kelnerstwo lub aktorstwo. Co niemal wszystko sprowadzało się do zwracania uwagi swoim ciałem. Sinn zdecydowanie nie należała do osób, które by potulnie spełniały czyjeś zachcianki. Mówiła dosadnie, co myśli, nałogowo paliła, piła na umór i była świetnym lekarzem. Bora bardzo ją lubiła.
- Wybacz kochana, ale twoich ziomków chyba coś pojebało.
- Żeby to tylko jednych - wtrącił się Greeh, wyciągając właśnie kolejny odłamek granatu nowego typu. Z każdym tygodniem wymyślano coraz to gorsze sposoby na zabijanie żołnierzy. - Gdyby poświęcano tyle samo czasu rozmowom pokojowym, co wynalezieniu nowych broni, chyba od dawna byśmy mieli rozejm.
Ponownie usłyszeli donośny huk, który wstrząsnął pomieszczeniem. Bora rzuciła się ku swemu pacjentowi, by oderwane kawałki sufitu nie wpadły do otwartej rany.
- Marzenie ściętej głowy - lekku Sinn zafalowały w poirytowaniu. - Kim w ogóle są ci cali... protetorzy?
- Protektorzy - poprawił ją Horavik ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od wlewającej się krwi do jamy brzusznej klona, szukając miejsca krwotoku. Pracowali na wpół ślepo, generator miał awarię od wczoraj, gdy zestrzelony myśliwiec akurat spadł na teren szpitala. - Kiedyś to byli tacy jedni, co na różnych mandaloriańskich planetach odpowiadali za prawo i porządek. Potem niejaki Jaster Mereel, po wywaleniu z ich szeregów dołączył do najemników i tych przemodelował na Mandaloriańskich Protektorów. Choć myślałem, że wraz ze śmiercią jego i Fetta, przestali istnieć na dobre.
Bora uśmiechnęła się ostro.
- Czy to samo nie mówiła księżna Satine o Straży Śmierci? Nim zaczęli atakować Sundari?
- Straż Śmierci, to zupełnie inna historia, Aal - zganił ją starzec. - Klan Vizsli istniał na Concordii od dawna. Nie byli zupełnie najemnikami, ale trudnili się walką. Tyle, że obecnie ich najważniejszym celem jest sama Mandalora i póki nie osiągną swego celu, nie zajmą się niczym innym.
- A ci, huh, Protek... odessij! - Sinn warknęła na androida medycznego typu 2-1B, na przemian szpetnie klnąc pod nosem i wydając mu nowe polecenia. Bora sama borykała się z ciężkim przypadkiem pacjenta, a Republika będąc pod ostrzałem nie mogła im dostarczyć potrzebnego zaopatrzenia. Od kilku dni pracowali w podłych warunkach.
- Sinn, co się dzieje?
- Już, zaraz, zaraz... jest, mam, Bi, zrób bioskan, czy już wszystko wyciągnęłam z niego - lekarka otarła dłonią policzek, na który trysnęła krew klona. - Co ja chciałam... a, tak, już pamiętam. A ci Protektorzy to nie to samo, co ta cała Śmierć?
- Kto ich tam wie, Sinn - Bora wzruszyłaby ramionami, gdyby mogła. - Z jakieś trzydzieści lat temu wyżynali się nawzajem do upadłego. Aż Jedi nie zrobili z nimi porządku na Galidraanie.
Twarz Horavika wykrzywił brzydki grymas, a Aal nie wiedziała, czy z powodu jej uwagi, czy medycznej komplikacji. Pacjenta Sinn przejął android medyczny FX-7, by założyć szwy i odwieźć go na repulsowym łóżku na salę pooperacyjną. Twilekanka w tym czasie zmieniała rękawiczki, gotowa wziąć pod skalpel kolejnego rannego.
- Bora, słońce ty moje i wy, szanowni panowie Mando - rzekła z przesadną grzecznością, pod którą kryła się złość. - Powiedzcie mi, bom nie tutejsza i mogłam coś przeoczyć. Mandalora to planeta Republiki, tak?
- Neutralna wobec wojny - rzekł Greeh - ale tak, od jakichś siedmiu stuleci.
Kolejny huk rozdarł ciszę. Wojna zbliżała się do nich wielkimi krokami i nikt z nich nie potrafił temu zapobiec. Jeśli oddziały pod wodzą Jedi, generała Secury, nie powstrzymają wrogiej armii, Bastion na powrót stanie się mobilną, republikańską jednostką chirurgiczną. O ile dożyją ewakuacji.
- To dlaczego, kurwa, ci wasi protektorzy atakują nas?! - Sinn domagała się wyjaśnień. Jej lekku wiły się i skręcały w jawnym pokazie niezadowolenia, ale ona sama pozostała skupiona na prowadzanej operacji.
- Nie nas - wyjaśnił Horavik. - Republikę. I nie Sinn, nie pytaj dlaczego. To stare rany Mandalory, wątpię by aruetiise, obcy, to kiedykolwiek zrozumieli.
Piękną, owalną twarz Twilekańki przeciął brzydki grymas.
- Szkoda. Chętnie bym posłuchała, czemu strzelają akurat do nas.
Przez moment panowała cisza, przerywana tylko suchymi komendami lekarzy, którzy pielęgniarkom, lub droidom wydawali konkretne polecenia. Aparatura szumiała cicho w tle, nawet wybuchy toczących się o parędziesiąt klicków stąd walk wydawały się zamilknąć.
- To proste Sinn - rzekł zmęczonym głosem Horavik. - Jesteśmy strategicznym miejscem dla sił Republiki. Od dwóch lat utrzymaliśmy się tutaj, w sektorze Sepów. Codziennie ratujemy od śmierci dziesiątki klonów, które Republika zaraz wysyła na front. I błędne koło się kręci.
I kręciło się, od kilkunastu dni na najwyższych obrotach. Wszyscy stacjonujący tu żołnierze i Jedi zostali uwiązani walką na bardzo pobliskiej linii frontu, od której ich szpital dzieliło raptem kilkadziesiąt klicków. Pomimo silnych fortyfikacji, oddziały klonów starały się trzymać sojuszników Separatystów jak najdalej się dało. Codziennie do ich szpitala przylatywały liczne medliftery z rannymi, jednocześnie próbując ewakuować już tych wyleczonych i zdatnych do transportu. Jednakże walki objęły każde możliwe pole działania, zarówno to na ziemi, jak i w powietrzu. Znaleźli się w potrzasku, a ich jedyną nadzieją byli sklonowani żołnierze i Jedi. W umyśle Aal kołatało wspomnienie sprzed kilku miesięcy - każdy bastion jest do zdobycia, nie sądziła, że słowa padawana nabiorą tak gorzkiego smaku.
Energicznie potrząsnęła głową, odganiając od siebie niepotrzebne myśli i skupiła całą uwagę na przeprowadzanej operacji.

***
Według standardowego czasu dochodziła trzecia w nocy. Pomimo późnej pory, niebo lśniło czerwienią i złotem, bo niekończąca się kanonada dział rozjaśniała je od przeszło kilku godzin. Okoliczne lasy płonęły jasną łuną. Dzień i noc były tylko pojęciami, bo dla pracujących lekarzy ich granica już dawno temu przestała istnień.
Pielęgniarka otarła czoło Aali, by krople potu nie spłynęły do oczu lekarki. Bora była całkowicie zaabsorbowana przebiegiem operacji, zbyt świadoma, jak małą miała szanse na sukces. Wbrew pierwszym nadziejom, wnętrzności klona stanowiły jedną, wielką sieczkę – najlepiej byłoby część nieodwracalnie uszkodzonych organów wyciąć i przeszczepić nowe, sklonowane. Przed napadem mandaloriańskich najemników, takimi przypadkami zajmowałaby się sekcja siódma. Zabieg przeszczepu szedł raz, dwa. Godzinka i klon był jak nowy. Niestety, przygotowane, trzymane w zamrożeniu sklonowane organy skończyły się parę dni temu, a kaminoańscy technicy nie mieli warunków, by przyśpieszyć proces tworzenia świeżych zamienników.
Palce wiodły sprawnie laserowym skalpelem, usuwając całkowicie uszkodzone elementy organów, dopóki kolejny huk nie zatrzasnął salą. Zaraz rozległy się przekleństwa personelu medycznego, gdy światła lamp zamigotały, a sprzęt zajęczał boleśnie. Jeśli Mandalorianie użyliby jakąkolwiek broń jonową, ta mogłaby zakłócić pracę ich maszyn. Aal nie musiała oglądać się wokół siebie, by wiedzieć, że wszyscy na sali byli zaniepokojeni. Od dłuższego czasu najemnicy Separatystów byli zdecydowanie za blisko.
- Spokój - Horavik w ostry sposób uciął kiełkującą panikę. – Wracać do pracy.
Bora zaklęła szpetnie pod nosem, kiedy trzymany przez pielęgniarkę bioskan zgasł bez ostrzeżenia.
- Mirii, zrób coś z tym paskudztwem – warknęła do stojącej obok pielęgniarki, prawie na ślepo walcząc z krwotokiem. Musiała go przegapić; jeśli nie, chwila huku sprawiła, że coś sama schrzaniła.
Krew niespodziewanie trysnęła na jej twarz. W porę zamknęła oczy, odwracając twarz. Ciepła, czerwona ciecz ubrudziła jej policzek i dotąd białą maskę.
- Spada ciśnienie – ostrzegł droid medyczny i jakby na potwierdzenie jego słów pobliska maszyneria zaczęła ostrzegawczo piszczeć.
- Nie mogę go uruchomić – Mirii rzekła z przejęciem, walcząc z niedziałającym bioskanem. Była młoda, o wiele za młoda, by mieć jakiekolwiek doświadczenie z kryzysowymi sytuacjami. Jej dłonie drżały z przerażenia, a ona sama z każdym hukiem kuliła się w sobie. Miała prawdziwego pecha, dostać przydział na New Holstice, akurat przed oblężeniem planety. Bora jednak nie miała czasu na współczucie.
- Hemostaz – zażądała, w ogóle nie patrząc na młodą dziewczynę. Na jej dłoni znalazło się wymagane narzędzie. - To znajdź inny, bo nie mogę zlokalizować źródła krwotoku!
Całą uwagę skupiła na zniszczonym, okaleczonym wnętrzu klona.
- Szacowana szansa na przeżycie: 23% i ciągle spada – zawiadomił ją android medyczny.
- Mirii!
- 13%
Kolejny huk rozdarł niebo, oślepiając swoim blaskiem.
- 5%
- Dalej, cholera – mruczała czując, jak spod palców umyka jej przyczyna krwotoku. Za mało światła, a ze zmęczenia wszystko mieniło się przed jej oczyma.
Jest! Znalazła! Teraz tylko zatrzymać krwotok… Cała sala wydawała się huczeć hałasem – zignorowała każdy dźwięk, skupiona tylko na własnej pracy. Cenne sekundy mijały, ale była dobrej myśli. Znalazła źródło problemu, więc zatamowanie krwi nie stanowiło już kłopotu. Robiła to na okrągło, miała niezaprzeczalną wprawę. Odetchnęła z ulgą, która szybko zamieniła się w nową trwogę. Choć opanowała silne krwawienie, czuła jak klon zaczyna mieć konwulsje, podrygując w niekontrolowany sposób. Jej uszy rozdzierał długi, ciągły pisk, wskazujący na zanik pracy serca. Mimo wszystko nadal walczyła, a Mirii już szykowała defibrylator. Pierwszy strzał nie przyniósł żadnego skutku. Drugi, tak samo. Trzeci, czwarty…
- Stan pacjenta: zgon - zawyrokował android. Jego pozbawiony emocji głos tylko ją rozjuszył.
- Zamknij się, ty shabla blaszaku! Nie jestem ślepa, widzę, że jest martwy! - warknęła, w złości uderzając dłonią w pobliską tacę ze sprzętem chirurgicznym. Część z narzędzi upadła na zabrudzoną krwią i osoczem podłogę, tracąc swą sterylność. Nie musiała oglądać się za siebie, by widzieć zmartwione spojrzenie Greeha, ani wiedzieć, że Horavik ostrym głosem przywoływał ją do porządku. Wiedziała, że jej emocje są nie na miejscu, że marnuje cenny czas, który zdecyduje o czyimś życiu. Ale miała dość - o jedną śmierć za dużo. Brakowało miejsc w zbiornikach z bactą, brakowało sklonowanych, zastępczych organów do przeszczepów. Brakowało samych środków znieczulających, antyseptyków, wszystkiego, oprócz rannych. Tych mieli pod dostatkiem.
Poczuła ból, gdy Sinn wymierzyła jej siarczysty policzek. Nie rzekła nic, a w tej krótkiej chwili hałas sprzętu i maszyn, zbliżającej się walki i ciche komendy lekarzy zdawały się ucichnąć i nie istnieć. Kobaltowe oczy lekarki ostrym spojrzeniem powiedziały to, czego nie ubrała w słowa: nie mogli pozwolić sobie na utratę żadnego chirurga, nie w tej chwili... Sinn zmieniając sprawnie rękawiczki powróciła do swego pacjenta, którego w międzyczasie przejął android medyczny. Mechaniczna jednostka pozbawionym emocji głosem wymieniała wciąż niezoperowane organy klona, a Aal zganiła się w duchu za napad złości. Przez ciągły napływ rannych nie zmrużyła w ogóle oka, była przemęczona i podobnie jak reszta lekarzy, stała na krawędzi własnej wytrzymałości. Niedyspozycja odbijała się na jej efektowności, na co nie mogła sobie pozwolić. Zwłaszcza nie teraz.
Szybkim ruchem ściągnęła swoje zabrudzone rękawiczki, by móc je zamienić na nową parę. Zagniewana, ale już opanowana, rzuciła je na podłogę, pomiędzy inne śmieci i krew, a 2-1B sprowadził jej nowego pacjenta wraz z czystymi, sterylnymi narzędziami. Mirii w końcu uruchomiła bioskan, którym przejechała nad ciałem klona.
- Stan ciężki, silne krwawienie wewnętrzne, liczne obrażenia... - monotonny głos androida medycznego mieszał się z piskami bioskanu, gdy podawał jej diagnozę. 2-1B wymieniał aż za dobrze jej znany rezultat wojny.

***
Kiedy operowała pacjenta za pacjentem, czas wydawał się zlać w jeden, krwawy ciąg. Wszyscy ranni o tej samej twarzy, ale o tysiącach różnych i jednocześnie podobnych obrażeniach, sprawiali, że pragnęła zalać się w trupa, paść na swoją pryczę i śpiąc, nie budzić się, nim wojna nie stanie się przeszłością.
Parędziesiąt klicków od ich bastionu trwały walki, które w końcu musiały zelżeć, bo Jedi powrócili do szpitala. Od momentu ataku wszyscy oni, niezależnie od rangi, ruszyli na pierwszą linię frontu, zostawiając na barkach lekarzy ciężar odpowiedzialności za cudze życie. Teraz, kiedy znów pojawili się, ci dla których zabrakło miejsca w zbiornikach z bactą, mieli szansę na cud. Bora zaś ledwo stojąc na nogach, mogła udać się na spoczynek do swej kwatery. Nie wiedziała, jak udało jej się tam dostać, gdy wpółprzytomna szła odbijając się od ściany do ściany. Jeśli śmierć klona w jakikolwiek sposób nią wcześniej wstrząsnęła, teraz nie czuła nic.
Ciężko zwaliła się na swoje niepościelone łóżko. Po omacku wymacała pod nim butelkę mandalliańskiego narcolethe, którą swego czasu dostała na urodziny od Horavika. Był to mocny napitek, według niego popularny pośród najemników i dawnych żołnierzy Watahy Śmierci. Upiła spory łyk, pragnąc by mętlik w głowie zniknął choćby na parę chwil.
Każdy balansował na krawędzi zdrowia i szaleństwa, Aal nie miała co do tego wątpliwości. Mogli śmiać się, grać w sabaka na kredyty, słuchać HoloNetu, pisać listy do domu. Ale tym tylko maskowali własny strach, ilekroć wojna podeszła zbyt blisko murów ich bastionu, ilekroć przez nią łatali żołnierzy Wielkiej Armii Republiki. Dobra mina do okropnej gry. I prędzej czy później, każdego czekała przegrana. Nawet tych najlepszych.
Gdzieś pomiędzy rannymi z Jabiim, a rannymi z Aargonar, New Holstice już doświadczyła bezpośrednich działań Konfederacji. Ale wtedy były to tylko akty terrorystyczne, w których cierpieli przede wszystkim cywile. Gdy na stół operacyjny trafiła mała dziewczynka, Horavik zachował zimną krew - do momentu, kiedy w konwulsjach konała na zakrwawionym stole, a on desperacko walczył o jej życie. Nawet kiedy bioczytnik ucichł, a droid 2-1B ogłosił zgon, on jeszcze próbował długie minuty ożywić dziecięce serce. Dopiero Greeh zmusił go, by przestał, bo już było po wszystkim. Potem było gorzej, bo zaraźliwy i ciepły śmiech Horavika zamilkł na długie dni. Ilekroć na niego wtedy spojrzała, widziała tylko rozpamiętujące przeszłość oczy, jakby powtarzał w myślach raz za razem cały przebieg operacji, w poszukiwaniu swego błędu. Wyglądał jakby pragnął krzyczeć i rozerwać coś na strzępy, rozwalić w gniewie na kawałki... ale zaciśnięta linia warg nie pozwoliła żadnemu dźwiękowi dojść do głosu, a trzęsące się z emocji dłonie pozostały zaciśnięte. Horavik miał lata praktyki, szybko zmobilizował się do powrotu na salę operacyjną, choć jego ściągnięta bólem twarz na zawsze miała pozostać w jej pamięci.
Aal nie miała tyle samodyscypliny, co jej mentor. Gdyby miała siłę, z wściekłości kopałaby w ścianę, tłukłaby pięściami w meble, cokolwiek... ale nie miała sił, bo tych już dawno temu brakło. Mogła się tylko upić i chociaż na chwilę zapomnieć o otaczającym ją świecie.
Nim upiła z butelki połowę zawartości, Horavik już siedział obok niej. Pozwoliła objąć się ramieniem, wdzięczna, że byli sami. Chciała się wypłakać, ale żadna łza nie zmoczyła jej oczu.
- Jaki to wszystko ma sens? - zapytała, pociągając nosem. Pragnęła, by sprawił, aby wszystko znów miało znaczenie, by uzasadnił całe zło wszechświata. - Ta wojna? Co nam po niej?
Starcza dłoń pogłaskała ją po włosach.
- Za młodu byłem niepokorny. Myślałem, że wojna to dobry dreszczyk emocji. Okrutna zabawa, ale podczas której człowiek czuje, że żyje. I wiedząc, że śmierć jest blisko, jeszcze bardziej chce zachować swoje życie.
Aal dobrze wiedziała, co znaczyło bać się o swoje życie. Nie pracowała na pierwszej linii, ale wojna przyszła sama do ich szpitala. Inaczej było oglądać i borykać się z jej okropieństwami, a inaczej mieć ją pod nosem, gdy każdy nowy huk mógł być tym, co wedrze się do środka i zabije. Od paru tygodni, jak wszyscy, odczuwała strach przed nieznanym, ciemno rysującym się jutrem.
- To co się zmieniło?
- Ja się zmieniłem - odparł Mandalorianin. - Wojny od zawsze były, są i będą takie same. Zmieniają galaktykę, planety i żyjące tam istoty, ale one same zawsze są tym samym.
Klony to było mięso armatnie. Tak najlepiej było myśleć; nie przywiązywać się, nie widzieć człowieka pod białą zbroją. Nie pamiętać, że są dwa razy młodsi, niż wyglądają biologicznie - bo nawet tacy są zbyt młodzi, by umierać. By wiedzieć cokolwiek o życiu, poza wojną. To tylko klony. Chciała w to wierzyć, zwłaszcza kiedy nawet alkohol nie zagłuszył jej ponurych myśli.
- Czyste szaleństwo - szepnęła. - Okrutne, pozbawione reguł szaleństwo.
Horavik westchnął ciężko.
- Gdyby tylko było tak łatwo… bez reguł…
Bora spojrzała na niego, pierwszy raz od dawna nie widząc w nim swego mentora, a starego, zmęczonego doświadczeniami człowieka. Wbrew sobie zaśmiała się histerycznie.
- A są jakieś zasady?
- Tak Aal, są - starzec przytaknął bez entuzjazmu. - Tylko dwie, które mają znaczenie. Pierwszą jest to, że się na wojnie ginie. Czasami są to żołnierze, czasami cywile. I większość z nich będzie stanowczo za młoda, by uznać ich śmierć za sprawiedliwą, lub wartą cokolwiek. A druga jest jeszcze gorsza: lekarze nie mogą zmienić tego pierwszego.
Wiedziała to. Po dwóch latach wojny nie dało się temu zaprzeczyć, chociaż bardzo by chciała.
- To co mam robić?
Choć minęły już godziny, nadal czuła na policzku ciężar drobnej dłoni Sinn. Kazała się jej opamiętać, wziąć w garść, przestać mazać. Ale chwilowo nic nie miało dla niej sensu. Była zwyczajnie zagubiona.
Poczuła, jak starzec zaciska swe dłonie na jej ramionach, lekko potrząsając nią.
- To co zawsze - rzekł z naciskiem. - Będziemy walczyć o każde życie. Bo jeśli którekolwiek z nas się podda, zginie o wiele więcej osób. Nie jesteśmy wszechmocni, ale to nie znaczy, że jesteśmy bezsilni. Nie trać nadziei, Aal.
- N-nadziei? - zająknęła się łkając. - To tak mało, Horaviku. Za mało.
Przywarła do jego starczego ramienia, nie rozumiejąc, jak przez tyle lat potrafił dźwigać na swych wysłużonych barkach tak wielki ciężar wojen i śmierci. Od wielu lat był chirurgiem, brał udział w licznych, pomniejszych, planetarnych konfliktach. Pragnęła być silna jak on, ale to było trudne. Horavik ucałował ją w ubrudzone czoło z czułością ojca, którym nigdy nie został.
- To więcej niż ci się zdaje.
Aal pragnęła w to wierzyć. Nie była tylko pewna, czy po dwóch latach spędzonych na New Holstice jeszcze potrafiła.
Bastion mógł ich obronić przed hukiem wybuchu i przed ostrzałem. Mógł zatrzymać wojnę przed okalającymi go murami, dzięki swym walecznym obrońcom. Ale nie ważne, jak wielu miałby obrońców, jak potężne byłyby jego mury, jak ciężkie działa by go strzegły, żaden bastion nie potrafił obronić ich przed śmiercią. Oni sami nie potrafili obronić nikogo przed tym. Bo śmierć zawsze w końcu zwyciężała. A mimo wszystko nadal wierzyli; spętani nadzieją, nie porzucili swych stanowisk. Bo tylko to mieli. Nim bastion padnie na dobre, nim wojna dotrze w głąb galaktyki i zrówna wszystko z ziemią, zmieni wszystko w popiół. Nim wojna złamie ich na zawsze, tak żyli: pomiędzy nadzieją, a śmiercią.

Hashhana

 

Komentarze
 
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
 

Dodaj komentarz
 
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
 
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Kontakt: kontakt@mandayaim.com
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 23,301,607 unikalne wizyty