|
Dziesięć stopni piekła |
|
|
|
[1]
Na Concord Dawn wierzono, że piekło to mroźne, bezkresne pustkowie, po którym błąkały się zagubione dusze. Nie było stamtąd ucieczki. Wieczna noc zakrywała niebo, pochłaniała blask gwiazd. Pośród chłodu czaiły się demony; niczym wataha dzikich zwierząt atakowały zapomniane dusze. Arla Fett właśnie trafiła do piekła.
Wszystko przez Watahę Śmierci. Nienawidziła ich od pierwszego wejrzenia, bo jak inaczej zareagować na opancerzoną bandę, która napadła na farmę protektora z Concord Dawn? Na jej rodzinę.
Nienawiść była naprawdę subtelnym słowem, na uczucie, które – obok lęku – wypełniało ją całą, dławiło ją, niemal rozrywając od wewnątrz. Arla Fett nienawidziła Watahy Śmierci. Dogłębnie, całkowicie i bez pamięci.
Przybyli na jej rodzinną farmę późnym południem, gdy letnie słońce niemiłosiernie paliło swym ciepłem. Pojawili się znikąd, niczym wataha dzikich zwierząt, zwiedziona łatwym łupem.
Jeden z bandziorów w żelaznym uścisku trzymał ramię jej młodszego brata. Jango był zapłakany i przerażony, jego wargi drgały nerwowo, tylko powtarzał, jak bardzo jest mu przykro; że nie chciał z nimi iść... Arla sama była strwożona widokiem okutych postaci i ich rogatymi hełmami z T-kształtnymi, czarnymi, pozbawionymi wyrazu wizjerami.
Matka pchnęła ją za swoje plecy, a ojciec wyszedł naprzeciw obcym. Na jego twarzy nie malowała się żadna emocja, jakby widok uzbrojonej grupy nie był niczym niezwykłym. Nawet gdy ci go otoczyli, jak dzikie zwierzęta swoją zdobycz.
- Kochanie – zwrócił się do swej żony, nie patrząc na kobiety. – Zabierz Arlę do domu.
Dziewczyna czuła, jak jej matka stężała, rozdarta między gniewem, a strachem. Ona sama pragnęła uciec, zapaść się pod ziemie, zniknąć z pola widzenia nieczułych, złowieszczych wizjerów. Zwłaszcza, gdy jeden z bezimiennych bandytów skierował lufę karabinu w jej stronę, mówiąc coś zupełnie nie zrozumiałego. Część nieznajomych odpowiedziała śmiechem.
Protektor zignorował bandziorów, zwracając się do mężczyzny bez hełmu. Był rosły, z ciemnymi włosami i szeroką twarzą. W ogóle nie zwracał uwagi na kobiecy szloch, czy na ich obecność. Arla bała się go o wiele bardziej, niż pozostałych zamaskowanych oprychów. Jego ciemne, zimne oczy skupiały się na seniorze rodu Fettów.
- To sprawa Mandalorian, Vizsla. Między nami – rzekł jej ojciec w języku podobnym do dialektu Concord Dawn, lecz słowa zdawały się brzmieć ciężko, obco dla dziewczyny. Niezbyt wiedziała co miały znaczyć. Rzadko kiedy jej ojciec wspominał o dawnych korzeniach swej rodziny. To była przeszłość, mawiał. Mandalorianie mieli nią być od dawien dawna.
Tak zwany Vizsla wydawał się rozważać słowa złapanego mężczyzny. Skinął głową na pozostałych, a jeden z nich bez ceregieli popchnął kobiety ku drzwiom ich domu i wepchnął je do środka.
- Nie zróbcie nic głupiego, to nic wam się nie stanie – rzekł niedbale i po prostu zamknął drzwi. Arla rozpłakała się na dobre, nie wiedząc co ma ze sobą zrobić. Miała tylko czternaście lat, co mogła zdziałać? Bała się wyjrzeć przez okno, bo mężczyźni krzyczeli i bili jej ojca. Słyszała stłumiony szloch brata. Ale jej matka nie zamierzała siedzieć bezczynnie. Złapała za broń i ruszyła z odsieczą, odważna, gdy jej córka była przepełniona strachem. Tak Arla Fett znalazła się poza bezpiecznymi ścianami domu, schowana za plecami rodzicielki. Ta zastrzeliła jednego z napastników i nim dziewczyna się spostrzegła, wybuchła strzelanina, w której zginęli jej rodzice, a jej brat Jango uciekł na pole, chwilę później podpalone przez złoczyńców. A ona, uwięziona w silnym chwycie, stała twarzą w twarz z pokrętnie wyglądającym człowiekiem.
- A dziewczyna? – ten zapytał Vizslę, który patrzył na płonące zboże. Obaj mieli szeleszczący akcent. Chociaż w jakimś stopniu Arla rozumiała ich mowę, na pewno nie byli mieszkańcami Concord Dawn.
- Nie zostawiamy świadków. Zajmij się nią, a potem będziemy świętować śmierć Jastera Mereela.
Nim zdążyła przerazić się na dobre, czyjaś pięść wbiła się w jej brzuch, a błogosławiona ciemność pochłonęła wszystko.
Kiedy następnym razem Arla otworzyła oczy, przywitała ją cisza w obcym pomieszczeniu. Leżała na twardej koi, zmarznięta i otumaniona po ostatnich przeżyciach. Miała nadzieje, że to tylko zły sen, ale wspomnienia były zbyt wyraźne i zbyt bolesne, by mogły kłamać.
Zaczerwienione i opuchnięte oczy drażniły ją, ale chociaż bardzo chciała płakać, nie miała już więcej łez. Było jej niedobrze, jednak bała się wyjść z małej kajuty. Lekkie drgania pokładu uświadomiły jej, że musi być na statku. Przez wąski iluminator w kadłubie, na tle czerni kosmosu widziała oddalającą się planetę. Na myśl, że opuszcza swój dom, przeszedł ją dreszcz.
Jakiś czas później statek wylądował, a tak samo okuci Mandalorianie zabrali ją na powierzchnie obcej planety, Moc tylko wiedziała gdzie. Arla Fett została zmuszona, by zamieszkać pośród morderców swej rodziny. Pośród Watahy Śmierci.
[2]
Pierwsze dni w obozowisku Mandalorian były dla niej strasznym przeżyciem. Arla nie miała żadnej szansy na ucieczkę, jednocześnie nikogo znajomego, komu by mogła zaufać. Nawet okolice obozowiska nastręczały ją odrazą. Pochodziła z Concord Dawn, z małego miasteczka, gdzie słońce świeciło ciepło niemal przez cały rok. Wokół niej zaś kłębił się zimny śnieg, którego ponura biel tylko przytłaczała ją smutkiem. Cały najbliższy krajobraz tym był – pustą, bezkresną bielą. Piekłem.
Obozowisko zbudowano przy statku, którym przylecieli na planetę Moonus Mandel i składało się z kilkunastu namiotów różnej wielkości. Największy, ustawiony pośrodku należał do przywódcy klanu, Vizsli. Arla Fett unikała go jak ognia, ale nikt też nie wymagał, ani nie pożądał tam jej obecności. Resztę namiotów zajmowali wojownicy, a te zewnętrznie ustawione służyły za magazyny. Wszystko było otoczone polem siłowym, by zminimalizować niebezpieczeństwo, jakie niosły liczne śnieżne zamiecie. Po ograniczonej powierzchni ganiały sześciołape stworzenia, o złotej sierści, pofałdowanej skórze i szczękach napakowanymi ostrymi kłami. Ich złote ślepia, z krwistoczerwonymi obwódkami wzbudzały w dziewczynie przerażenie. A ilekroć widziała jakieś dziecko bawiące się pośród tych dzikich bestii, tym bardziej wątpiła w zdrowe zmysły swych ciemiężycieli.
Wokół obozowiska krzątali się wojownicy, część zajęta swoimi obowiązkami, inni trwoniący swój wolny czas na piciu trunków, jedzeniu i zabawie. Arla stroniła od nich wszystkich. Na jej szczęście większość Mandalorian nie zwracała na nią uwagi.
Mieszkała w namiocie wojowniczki, Meshy. Kobieta, jako jedna z nielicznych wyróżniała się swoim wyglądem. Gdy niemal każdy Mandalorianin miał ciemne włosy i oczy, a skórę ziemistą, ta miała czekoladową czuprynę i śniadą, ładną karnację. Nie należała do grona wojowników, którzy napadli na jej dom. Także była jedyną, która otwarcie okazywała jej jakąkolwiek sympatię. Jednak Arla nie lubiła jej, gdyż kobieta z dumą nosiła emblemat czerwonego wrzaskojastrzębia – symbol Watahy Śmierci.
Ale jej namiot był azylem dla osamotnionej dziewczyny. Wyposażony na pograniczu zacofania i nowoczesności, zawierał w sobie tradycyjnie, ręcznie wykonane stoliki, niskie krzesła, ciepłe śpiwory do spania i podręczne, metalowe skrzynie na ubrania i przedmioty codziennego użytku. Na podłodze leżały kolorowe kobierce, zdobione w obce drapieżniki, wijące się w walkach, powykręcane, dzikie i niebezpieczne. Pomieszczenia odgradzały od siebie ciężkie kotary z grubych tkanin, podobnych tym, z których zbudowano namioty. Pośrodku zawsze tliło się palenisko, zabezpieczone kamiennymi elementami. Światło w nocy dostarczały pręty jarzeniowe i liczne urządzenia elektroniczne, które nieustannie mrugały i cicho szumiały. Arla starała się nie opuszczać względnie bezpiecznego pomieszczenia, bo ilekroć była zmuszona wyjść poza jego granice, witało ją mroźne pustkowie piekła i jego demony. Mandalorianie.
Kiedy dziewczyna widziała jakiegoś wojownika, instynktownie kuliła się ze strachu. Ci starsi, co najwyżej z politowaniem na nią popatrzyli i wracali do swoich zajęć. Jednak wojownicy na skraju swego młodego wieku, a dorosłości lubili ją zaczepiać. Im bardziej ją spłoszyli, tym głośniej się śmiali. Ich zabawa trwała tak długo, nim Mesha nie okrzyczała ich i nie obiła im twarzy.
- Co ty robisz złotko? – pytała z wyraźnym politowaniem, gdy Arla uciekała z płaczem do namiotu. – Im bardziej się będziesz ich bała i uciekała, tym bardziej będą cię nękać. Twój strach ich przyciąga.
Ale Arla nie wiedziała, jak zabić własny strach.
Więc jej dni wyglądały tak samo. Rano budziła się niechętna światu i ludziom wokół niej. Głód dawał o sobie znać, ale nie był niczym, z czym dziewczyna nie umiała sobie poradzić. Żyła na farmie, a ilekroć wspominała swoje ukradzione szczęście, żal ściskał jej serce. Na Concord Dawn nie zawsze panował urodzaj. Czasami plony okazywały się niewymierne i słabe, a przeto jej rodzina musiała oszczędzać. Arla potrafiła znieść głód i miała zamiar odmawiać spożywania jakiegokolwiek jedzenia, które ofiarowała jej Mandalorianka. Ale Mesha wcale się nie patyczkowała z dziewczyną, początkowo była nawet gotowa karmić ją siłą. Jej upór i twardy charakter przypominał Arli jej własną rodzicielkę. Tym bardziej nienawidziła Watahę Śmierci i samą Mesh.
Większość czasu nie opuszczała swego kącika, odgrodzonego zasłoną w namiocie wojowniczki. Ta dostarczała jej jedzenie i odzież, ale też nie próbowała jej zagadywać, czy udobruchać. Przychodziła i odchodziła, czasem przynosząc ubrania, by dziewczyna je uprała, bądź zacerowała pod jej nieobecność. Arla nadal milczała zawzięcie.
Do późna dziewczyna zajmowała się drobnymi pracami, które zleciła jej kobieta. Jak długo miała zajęcie, potrafiła nie myśleć o przeszłości. Kiedy nadchodziła noc, kryła się w swoim ciepłym śpiworze i łkała w poduszkę, modląc się i przeklinając wszelkich znanych jej bogów.
+++
Nie była najmłodszą osobą w obozowisku. Chociaż rzadko opuszczała swój namiot, coraz częściej widziała dzieci, które pod każdym możliwym pretekstem nachodziły dom wojowniczki. W ich oczach malowała się tak niewinna ciekawość, jaką tylko dzieci mogły mieć w sobie. Przypominały jej o martwym bracie. W pierwszej chwili Arla sądziła, że tak samo jak ona, zostały porwane z Concord Dawn. Żal nad ich wspólnym losem ścisnął ją za gardło, ale zbyt podobne twarze dzieciaków rozwiały jej złudzenia. Niemal każde z nich miało ciemne włosy, od mocnej, czekoladowej toni po czerń, ciemne oczy i szerokie, mocno zarysowane kości policzkowe. Szczeniaki Watahy.
Dzieci te większość czasu spędzały na dworze, pośród chłodnej bieli krajobrazu. To ćwiczyły pod okiem dorosłych wojowników, to beztrosko bawiły się między sobą i z przerażającymi bestiami, które Mesha nazywała strillami, bądź „śmierdziuszkami”.
Dzieci towarzyszyły kobiecie niemal wszędzie, gdzie się dało. Widać było, że wojowniczka lubiła ich towarzystwo i być może wyrobiony odruch nakazał jej zaopiekować się wojenną sierotą. Arla nie była tego pewna. Nadal nikt nie wyjaśnił, czemu w ogóle trudzili się z porywaniem jej z rodzimej planety.
O ile Fett wiedziała, że ona sama i wojownicy nie mają wiele wspólnego ze sobą, to dopiero dzieci uświadomiły ją, jak bardzo różniły się ich światy. Arla uczęszczała do miejscowej szkoły, była wzorową uczennicą. Znała klasykę galaktyki, miała dość szeroką wiedzę o planetach, chemii i fizyce.
Zaś mandaloriańskie szkraby od małego uczono walki i znoszenia niewygód, bólu czy chłodu. Uczono ich celnego strzelania, rzucania nożem, maskowania, latania z plecakami rakietowymi i wojskowego rygoru. Co wieczór zaś gromadziły się w namiocie wojowniczki. Ci starsi rozkładali na płachcie swoje blastery i karabiny na części, każdą czyścili i odpowiednio konserwowali, by z powrotem złożyć broń w całość. Mesha zaś uczyła młodszych czytać, pisać czy rachować, kiedy siadali przy palenisku pośrodku namiotu, a pręty jarzeniowe oświetlały wnętrze. Czasami kobieta uruchamiała mały holowyświetlacz, który niebieską poświatą wypełniał ograniczoną przestrzeń namiotu. Dzieci przyglądały się uważnie nowym obrazom, notując w pamięci jak najwięcej ważnych szczegółów. Anatomię obcych, by wiedzieć jak móc ich zabić, gdyby przyszło im walczyć przeciw nim. Środowisko planet, gdyby na ich powierzchni samotnie musieli przetrwać. Mesha uczyła ich także historii z dawnych lat, kiedy Mandalorianie nadal byli silną i dumną nacją. Czasem czytała na głos z holoksiążek i datapadów.
Arla przysłuchiwała się im zza bezpiecznej kotary, odgradzającej ją od reszty namiotu. Nie chciała słyszeć szeleszczącego, dziwnego języka, który tak bardzo przypominał jej rodzimy dialekt z Concord Dawn. Jednakże spokojny, ciepły ton wojowniczki brzmiał lepiej, aniżeli jej ponure myśli o zmarłych.
[3]
Parę dni później przyleciał mały statek i wylądował przy obozowisku. Wśród wojowników wybuchło niezrozumiałe dla dziewczyny poruszenia, dlatego postanowiła nie opuszczać swojej bezpiecznej kryjówki. Dopiero późnym popołudniem pojawiła się w namiocie Mesha i siłą zabrała ją do przywódcy.
Po drodze minęły leżące w śniegu zwłoki zabitych ludzi. Mandalorianie ściągali z nich zbroje i pozostałe elementy wyposażenia. Na dworze panowało lodowate zimno, ale ciała były już nadgnite. Ich smród niemal zemdlił dziewczynę. Miała ochotę zwymiotować. Blade, nienaturalne oblicza martwych wyglądały okropnie i przerażająco. Arla nie przywykła do widoku trupów. Pomimo ciepłej kurtki podszytej futrem, drżała z zimna. Strach złapał ją swymi lodowatymi szponami.
- To polegli z Concord Dawn – wyjaśniła jej Mesha, zatrzymując się przed zabitymi i krzątającymi się przy nich wojownikami. – Normalnie Mando’ade niezbyt dbają o pochówek, ale nasz klan zawsze stara się pochować swoich poległych, jeśli możemy odzyskać ciała. Nasi bracia dzisiaj ich sprowadzili. Wieczorem ich skremujemy.
Arla, pomimo ponurej satysfakcji, wolała nie patrzeć na ściągnięte, sztywne twarze martwych. Nawet jeśli życzyła im bolesnej śmierci, widok był zbyt przerażający.
- Ten po lewej to brat Tora – mruknęła Mesha, ze smutkiem patrząc na zwłoki mężczyzny. Arla z trudem poznała, że to ten sam pokręcony wojownik, który zabił jej rodzinę. Najchętniej kopnęłaby trupa, ale nie odważyła się narazić innym, żywym Mandalorianom. Smutek kobiety jednak zasmucił i ją. Ból, jaki odczuwała po stracie swoich rodziców i brata był zbyt silny, aby móc go zignorować.
Niespodziewanie Mesha popchnęła ją ku wejściu do namiotu przywódcy.
- Idź. Tor na ciebie czeka – nakazała jej, a Arla bała się sprzeciwić. Mandaloriańscy wojownicy byli straszni, ale Mesha potrafiła być o wiele bardziej straszna, jeśli tego chciała.
Dziewczyna od wielu dni żyła w poczuciu niepewności, jednak na samą myśl, że znów musi stanąć twarzą w twarz z Vizslą, zbierało się jej na mdłości. Nie wiedziała czego się spodziewać. Ciągle zastanawiała się, czemu nie zabili jej od razu. Co planowali? Chcieli ją sprzedać? Zabawić się? Nic nie miało sensu.
Wewnątrz namiotu, oprócz paleniska, zwiniętych w kącie śpiworów, i prostego, niskiego stolika, znajdowały się różne urządzenia. Najbardziej widoczny był holowyświetlacz, emanujący jasną, niebieskawą poświatą nagrania. Na ziemi, obok włączonej maszyny leżały poobijane hełmy, niektóre podłączone kablami do komputera wyświetlacza.
Vizsla siedział przy urządzeniu, zapatrzony w powtarzającą się sekwencje obrazów z walki między okutymi postaciami. Jego twarz nosiła świeże szramy oparzenia i liczne blizny. Ciągnęły się przez lewą półkule głowy, wypaliły brew i skórę wokół oka i czoła. W powietrzu unosił się gorzki zapach medykamentów.
Arla wolała patrzeć na niebieskie holo, aniżeli na okaleczonego mężczyznę.
Nagle holo wyświetliło wizerunek pokrętnego mężczyzny, który ją pochwycił na farmie. Zadrżała z nienawiści. Chwilę potem zobaczyła swojego brata, zapłakanego i trzymającego blaster. Mierzącego do ogłuszonego wybuchem mężczyzny. Ten szybkim ruchem poderwał się i dźgnął nożem w ramie chłopca.
- Jango! – Arla krzyknęła, zrywając się ze swego miejsca. Jej palce przeszły przez niebieską poświatę, jakby mogły złapać pokrętnego człowieka, powstrzymać go przed zabiciem bezbronnego dzieciaka. Jej głupiego, młodszego brata, na którego miała w zwyczaju krzyczeć. Który zawsze ją irytował swoim wyszczekaniem, brakiem wychowania, dziecinnością.
Ale Jango miał odwagę, której jej brakowało. W końcu to on zabił dorosłego wojownika. A ona upadła na kolana, bliska płaczu, gdy oglądała zapis z hełmu poległego Mandalorianina. Utknęła pośród morderców, ale jej brat żył. Także zabrany przez okutych wojowników. Dlaczego walczyli przeciw sobie? Czy byli lepsi niż Wataha?
- Jango? – na chropowaty głos mężczyzny Arla oderwała wzrok od holowizerunku brata. Zacisnęła usta w gniewnym grymasie. – Twój brat to całkiem ciekawy szczeniak. Mando’ad.
Dziewczyna czuła, jak serce łomocze jej w piersi ze strachu. Nagle przypomniała sobie słowa Meshy. Ten pokręcony mężczyzna był bratem lidera Watahy. Jango go zabił, ona była jego krewną i to na wyciągnięcie ręki. Miała tylko nadzieje, że zabije ją jednym, szybkim strzałem, a nie, że zechce ją torturować przez najbliższe dni. Nerwowo rozejrzała się po wnętrzu namiotu, szukając jakiejkolwiek broni. Na stoliku leżał blaster. Vizsla leniwie ją obserwował. Gdyby tylko udało się jej dosięgnąć broni...
- T-to nie m-moja rodzina była prawdziwym celem, prawda? – zapytała ukradkiem patrząc na holowizerunek walczących postaci. Ich zbroje i hełmy się różniły. Jeden z nich wziął na ręce zapłakanego Jango i odszedł, poza horyzont wizji hełmu. A Arla potrzebowała więcej czasu.
- To Mereel i jego Mandalorianie – mężczyzna rzekł beznamiętnie.
Mereel... Mereel... skądś znała to nazwisko, ale nie mogła sobie przypomnieć skąd.
- Jaster Mereel. Były protektor, wygnany za zabójstwo – mężczyzna wyjaśnił, widząc konsternacje na młodej twarzy dzieciaka. W jego głosie czaiła się nienawiść, która zjeżyła dziewczynie włosy. Odsunęła się od niego, powoli okrążając holowyświetlacz. Nie okazuj strachu, powtarzała sobie słowa Meshy. Szkoda, że Mandalorianka nie powiedziała jej tylko, jak zdusić w sobie przerażenie.
- To c-czemu zaatakowaliście nas? – Arla wyjąkała z trudem. – C-co takiego wam zrobiliśmy?
- Ty? Nic – Vizsla odpowiedział bez żadnego zastanowienia, czy żalu. Fett poczuła jak pięści same się zacisnęły z wzburzenia. – Twój ojciec jednak ukrywał Mereela, a ja przysiągłem mu, że spalę wszystkie jego kryjówki i zabiję każdego, kto mu pomoże.
To szaleństwo!, pomyślała z przerażeniem. Totalne szaleństwo, groteska, zgroza! A ona właśnie stała twarzą w twarz z szaleńcem, który był dumny z morderstwa i destrukcji niewinnych żyć!
- Pozwoliłeś zabić moją rodzinę – krzyczała, mając na uwadze nieopodal leżący blaster. W przypływie desperacji kształtował się jej plan ucieczki. Może wykorzysta chwilę nieuwagi mężczyzny i go zabije. Mandalorianie byli zajęci szykowaniem zwłok do spalenia, mogłaby spróbować przekraść się do statku i odlecieć, nim ktoś ją zatrzyma.
- Możesz za to podziękować Mereelowi – Mandalorianin rzekł, krzywiąc się, jakby nazwisko wroga źle smakowało. – Gdyby miał odwagę ze mną walczyć, nie musiałbym tracić czasu na waszą farmę.
Tego było dość! Gniew zawrzał w dziewczynie i na chwilę zapomniała o strachu. Rzuciła się do przodu, ku niskiemu stolikowi. Złapała za broń. Chłód czarnego metalu niemal kłuł ją w obnażoną skórę. Blaster okazał się być niezwykle ciężki, ale Arla Fett zamierzała z niego zrobić dobry użytek. Vizsla tylko spojrzał na nią przelotem, jakby w ogóle nie zainteresowany sytuacją. Uśmiechał się z jakaś kpiną w oczach. Arla zdążyła znienawidzić ten uśmieszek.
Pociągnęła za spust, ale nic się nie stało. Nacisnęła drugi raz, trzeci, czwarty, a nieznośny odgłos klikania doprowadził ją niemal na skraj wściekłości.
- Najpierw musisz odbezpieczyć broń – poradził jej po fakcie, a ona spłonęła z zawstydzenia, bliska płaczu z własnej głupoty i bezsilności. Blaster był dla niej obcą bronią, o nieznanej modyfikacji. Na oślep przełączała jego ustawienia, aż w końcu wypalił. Mężczyzna nie drgnął, gdy minął go zagubiony promień. Nie drgnął, gdy Arla trzymała blaster oburącz niemalże przed jego twarzą.
- Na co czekasz? – zapytał z dezaprobatą. Tak, jakby spodziewał się po niej więcej i lepiej. Ale chociaż Arla bardzo chciała go zabić, nie potrafiła tym razem pociągnąć za spust. Nigdy nikogo nie zabiła. Tym bardziej nie potrafiła się przemóc, by zabić bezbronnego. Nawet, jeśli ten nie wahałby się ani chwili. Po prostu nie mogła.
- Co? Cykasz się? – jego głos przesycała karcącą niechęć. Jakby nagle wzbudziła w nim odrazę. Jakby jej słabość drażniła go.
- Nie jestem taka jak ty – wykrzyczała mu w twarz, a on niespodziewanie doskoczył do niej, nie zważając na broń. Chwycił ją za gardło, pchnął do przodu. Arla z impetem uderzyła plecami w nośną belkę, czując jak obce palce zgniatają jej szyję, odbierają tlen. Oczy Vizsli, te ciemne i zimne ogniki nagle zapłonęły, wściekłe i nie tolerujące słabości.
- I dlatego umrzesz – rzekł jej, a ona wiedziała, że ma racje. Gdy ją puścił, upadła na ziemię, krztusząc się własnym szlochem. On wyszedł, w ogóle nie patrząc na nią, nie zainteresowany cudzym nieszczęściem.
[4]
Po spotkaniu z Vizslą, Arla załamała się, pogrążona w bezsilnym płaczu. Mandalorianin ją przerażał. Chociaż go nienawidziła, strach był nadal silniejszy niż chęć zemsty. Gdyby nie Mesha, która odnalazła ją parę godzin później w tym samym miejscu, gdzie upadła, Fett nie uniknęłaby kolejnej konfrontacji z mężczyzną. Wojowniczka poderwała ją z ziemi. Przytrzymując silnym ramieniem zawlokła do swego namiotu. W całym obozie pachniało gorzkim dymem ze stosu pogrzebowego. Mandalorianie trwali patrząc jak ogień pochłania skostniałe ciała.
W namiocie było cicho, nie licząc spokojnego szumu włączonej elektroniki. Pręty jarzeniowe rzucały na ścianach groteskowe cienie. Na zewnątrz rozlegała się obca pieśń. Ludzie nucili ją razem, ich głosy mieszały się z wyciem wiatru. Brzmiała smutno.
- Masz – Mesha podała jej kubek z cierpkim winem. – Wypij, to ci pomoże.
Arla posłusznie wychynęła duszkiem niedobry trunek. Palił jej gardło, był bardzo mocny. Miała trochę ponad czternaście lat, nigdy jeszcze nie była pijana. I nigdy dotąd nie pragnęła jak teraz upić się i zapomnieć.
- Su`cuy, buir! – niespodziewanie odezwał się nowoprzybyły wojownik. Miał na sobie zieloną zbroję, typową dla szeregowych żołnierzy. Kiedy zdjął hełm, ukazała się jasna twarz, o włosach niemal białych jak śnieg i czerwone oczy. Chłopak zmrużył je, jakby światło prętów jarzeniowych było zbyt ostre.
- Co ci tyle zajęło przyjście tutaj? Zgubiłeś się, czy co, Cuyan? – kobieta żartobliwie zapytała go, mocno klepiąc po plecach. Ku niemiłemu zaskoczeniu dziewczyny, chłopak nawet nie drgnął ze swego miejsca. Sam widok mandaloriańskiej zbroi ją denerwował. Widok kogokolwiek ubranego w nią jeszcze bardziej.
- Jeszcze nie jest ze mną tak źle, mamo – chłopak wyszczerzył się radośnie. Spojrzał na trzęsącą się dziewczynę. – Kto to?
- Arlo – wojowniczka zwróciła się do niej – poznaj mojego syna, Cuyana. Cuy’ika, to Arla Fett. Mieszka ze mną od paru tygodni.
- Fett? – chłopak dopiero teraz wydał się zainteresowany jej osobą. – Jak Cassus? Taki Fett?
Dziewczyna spojrzała na niego rozgniewanym wzrokiem. Nie mógł być starszy niż ona sama, a już nosił zbroję i uważał się za wojownika. Oceniał ją, tak jak inni, przez pryzmat jakiś nieznanych jej przodków, przez ich krew, z którą nie miała nic wspólnego.
- Ano taki Fett – kobieta wzruszyła ramionami.
- Och – ucieszył się albinos. – Znaczy jest jedną z nas?
- Nie jestem – krzyknęła Arla z całą stanowczością, na jaką było ją stać. – I nigdy nie będę!
Cuyan w zabawny sposób przekrzywił głowę.
- Dziwna jesteś – Arla zacisnęła usta w gniewie. Dziwna, bo nie potrafiła walczyć. – Ale niech ci będzie, vod’ika.
Siostrzyczko. Serce Arli zamarło zmrożone tym jednym słowem. Było miłe, czułe. I bardzo, bardzo bolesne. Mandalorianin nie był jej bratem. Jej brat, Jango, był przecież... żywy. Nagle uświadomiła sobie, że nie cała jej rodzina zginęła w masakrze. Musiała przeżyć. Musiała go odnaleźć. I wyrwać ich obu z nieczułych rąk Mandalorian.
Bez słowa odwróciła się na pięcie, umykając do swego kąta. Odgrodziła się kotarą od skonfundowanego jej gniewem młodzieńca.
Przez noc miała czas w spokoju pomyśleć. Gdzieś tam, w galaktyce żył jej mały, głupi brat, który był zmorą, jakich mało. Kłócili się niemal co dzień, a cztery lata różnicy wieku wcale nie pomagały. Jango ciągle biegał po polach, z obdartymi spodniami i zasmarkanym nosem, a ona musiała sprowadzać go do porządku, nim matka okrzyczała ich oboje. Ciągle zamęczał ją dziecinnymi pytaniami, problemami w zadaniach domowych, albo jęczał, aby zabrała go ze sobą do pobliskiego miasteczka, kiedy szła spotkać się ze znajomymi ze szkoły. Jeśli spotykała się z kolegami, droczył się z nią, że ma chłopaka. Były chwile, kiedy Arla miała ochotę go udusić własnymi rękoma i tylko srogie spojrzenie ojca ją przed tym powstrzymywało. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek będzie tęsknić za Jango.
Bo przecież jej dziesięcioletni brat miał też wiele zalet. Nawet jeśli ich nigdy wcześniej nie dostrzegała. Był zabawnym dzieckiem. Pamiętała, że śmiała się do rozpuku, kiedy Jango wystraszył się ogromnego, polnego pająka, których bał się jak ognia. Przez kolejne lata, kiedy tylko ją denerwował, wypominała mu te całkiem dziewczęce piski, a on pąsowiał ze wstydu, czerwony na twarzy niczym owoc Muja i patrzył na nią morderczym wzrokiem. Jej brat zawsze był skory do gniewu, ale miał też w sobie wiele odwagi i samozaparcia. Z ich dwójki, to on był bliższy bycia Mandalorianinem.
Właściwie dopiero teraz Arla przypomniała sobie stare urywki rozmów i kłótni jej rodziców, które niegdyś nie miały dla niej żadnego znaczenia, ani sensu. Jej ojciec miał w sobie krew wojowników, których dawno temu lękała się galaktyka. Ale on, tak jak jego przodkowie odeszli od starych zwyczajów, zasymilowali się z ludnością Concord Dawn. Porzucił swoje dziedzictwo, by móc piastować urząd protektora, być szanowanym mężem i ojcem.
Arla zachodziła w głowę, czy naprawdę wyrzekł się swoich korzeni? Kiedy napadła Wataha Śmierci, w ogóle nie zaskoczył go widok hełmów bez wyrazu, ani poobijanych pancerzy. Nawet sam Vizsla nie wydawał się być mu obcy. Ani tym bardziej Mereel, któremu udzielił schronienia. Czy jej ojciec naprawdę był tym, co Mesha nazywała dar’mandą? Już nie wojownikiem?
Ilekroć starszy Fett mówił o przeszłości, jej matka ulegała wzburzeniu. Arla dopiero teraz to rozumiała. Ojciec chciał ją wielu rzeczy nauczyć, ją i Jango, by chociaż w minimalnym stopniu przekazać swoje dziedzictwo dalej. Jednakże matka się temu sprzeciwiała, chciała, aby rodzina Fettów raz na zawsze zerwała z mroczną przeszłością.
A teraz ich zła krew dawała o sobie znać. Może tylko ona sprawiła, że Mandalorianie chcieli ją żywą. By kontynuować istnienie starego, podupadłego klanu?
Czy od Jango też oczekiwano, aby stał się wojownikiem? Bo jego krew tego wymagała?
Pełna przeróżnych myśli, uległa znużeniu.
Rano, w namiocie zastała tylko Mesh. Ta szykowała właśnie ciepły posiłek. Jej tak zwanego syna nie było w pobliżu, chociaż nowy, teraz złożony śpiwór zalegał w kącie, przy skrzyni.
Wojowniczka krytycznie przyjrzała się bladej dziewczynie, która drżała z porannego chłodu, pomimo ciepłych warstw swetrów. Nalała jej do metalowej misy ciepłej wody, by mogła opłukać się ze snu. Dziewczyna pomału przywykała do drakońskich warunków życia.
- Cuyan to dobry chłopak – niezobowiązująco rzekła wojowniczka. – Ale to w końcu młody szczyl. Jak będzie cię nadmiernie wkurzać, powiedz mi, uspokoję go.
- Jak to możliwe, że jesteś jego matką? – Fett zapytała, przypominając sobie o jasnej karnacji chłopaka, białych włosach i czerwonych oczach. Nijak mógł być synem śniadej wojowniczki. Na widok zdziwienia dziewczyny, Mesh zaśmiała się tym swoim ciepłym śmiechem, który zawsze sprawiał, że Arla czuła się jakoś bezpieczniej. To kolejny dowód, że Mesha nie mogła być spokrewniona przez krew z Watahą Śmierci, a już na pewno nie z kimś pokroju Vizsli. Fett była tego pewna.
- Znalazłam go, przygarnęłam, wychowałam. Więc jest moim synem – kobieta wyjaśniła spokojnie. – Rodzina to coś więcej niż krew.
Chociaż Arla słyszała to powiedzenie z ust swego ojca, nie rozumiała. Na Concord Dawn krew była wszystkim.
[5]
Garlah, jeden z Mandalorian wzbudzał w niej szczególną odrazę. Przypominał farmerów z Concord Dawn, którzy swój wolny czas spędzali w kantynach. Siedzieli przy zabrudzonych stolikach, ignorując kręcące się po posadzce droidy-sprzątacze. Oglądali w holonecie bieżące rozgrywki sportowe, czy to wyścigi grawicykli z koreliańskich tras, czy mecze bolo-piłki. A kiedy w końcu znudziły ich holotransmisje, szukali wrażeń, zaczepiając co ładniejsze panienki, rządząc się niczym królowie świata. Na Concord Dawn jej ojciec - protektor, sprowadzał ich do porządku.
Arla zaś zawsze się ich bała i starała unikać. Ale tutaj, w dość ograniczonej przestrzeni obozowiska nie było to łatwe. Zwłaszcza, że Mesha nie pozwalała już jej spędzać całych dni w namiocie. Fett pomagała przy codziennych czynnościach jak pranie i gotowanie, albo naprawiała skutery repulsorowe.
Kiedy właśnie męczyła się z silnikiem jednego z pojazdów, niespodziewany cień padł na nią. Na widok Garlaha instynktownie stężała, ale nie przerwała pracy. W myślach błagała wszelkich bogów, aby wojownik po prostu sobie poszedł.
- Hm, mała księżniczka jest teraz mechanikiem? – zagadnął ją, siadając na jednej z pobliskich skrzyń. Przyglądał się uważnie jej drobnym palcom, gdy grzebała nimi pomiędzy wnętrznościami silnika. Zamierzała go ignorować.
Ten, niezrażony brakiem odpowiedzi, pytał dalej.
- Kto cię nauczył?
- Ojciec – rzekła sucho, mrugając szybko, aby zdusić niechciane łzy. Jej rodzic uczył ją i Jango wielu rzeczy, zawsze twierdząc, że kiedyś im się to przyda. Nawet pomimo protestów matki, że przecież są za młodzi. Arla zawsze lubiła spędzać czas z ojcem, który traktował ją niczym dorosłą osobę, pomimo jej czternastu lat. Był dobrym człowiekiem, spokojnym i nieskorym do gniewu. Nie okazywał strachu, ani też nie podporządkowywał się innym. Chociaż był protektorem – prawem na Concord Dawn, zawsze uczył ich, aby myśleli za siebie. Bo nawet prawo mogło być niesprawiedliwe, a wtedy trzeba było mieć więcej odwagi, by mu nie ulec, niż ślepo podążać jak to szare masy miały w zwyczaju. Arla zawsze chciała być taka jak on. Nieporuszona i silna.
Nie rozpacz się, nakazała sobie stanowczo. Nie chciała dać satysfakcji wojownikowi. Zwłaszcza jemu.
- Mówił, że jestem w tym dobra – rzekła, bardziej do siebie, niż do niego.
- Miał racje – przyznał Garlah, chociaż podły uśmieszek nie znikł z jego ust. Kiedy zmierzwił jej jasne włosy, dziewczyna odskoczyła jak oparzona. Wojownik pachniał alkoholem.
Wolnym krokiem okrążał ją. Nie po raz pierwszy Fett czuła się, jakby stanęła twarzą w twarz z dzikim zwierzęciem. Wszyscy wojownicy wzbudzali w niej to nieprzyjemne poczucie zagrożenia.
Złapał ją za podbródek, wolno oglądając młodą twarz. Rękawica nie okrywała jego zimnych palców. Były szorstkie i nieprzyjemne w dotyku.
- Rośnie nam tu mała dama – rzekł z niesmakiem, kciukiem przejeżdżając po jej zaróżowionym od chłodu policzku. – Ciągle laandur.
Delikatna. Wśród Mandalorian słowo to było obelgą, zwłaszcza dla kobiet. Arla nie rozumiała czemu, ale nauki Meshy zabrzmiały wyraźnie w jej pamięci. Nigdy, ale to nigdy nie pozwól tak się nazywać. Bądź silna, Arlo. Silna.
Spoliczkowała go. Dłoń bolała ją od ciosu, ale wojownik nie okazał żadnego poruszenia. Uchwycił jej rękę w żelaznym uścisku. Arla bała się, że złamie jej kości.
- Ach, mała Arla się stawia – zaśmiał się dobrodusznie, co w ogóle nie pasowało do jego srogiego spojrzenia. Za jej plecami cicho buczało pole siłowe, wokół tylko namioty służące za magazyny. Byli sami i on o tym dobrze wiedział.
Powinna krzyczeć. Ale wtedy sprowokowałaby go na dobre. Uratowało ją niespodziewany chrzęst czyichś kroków.
- Garlah, ty cholerny di’kucie, co znowu odpierdalasz? – warknęła rozwścieczona Mesha. W kilku susłach znalazła się obok mężczyzny, wykręcając mu boleśnie ramię.
Arla nie słuchała krzyków Mandalorian i ostrych bluzg w każdym możliwym języku, od basicu, po huttyjski. Uciekła w jedyne bezpieczne miejsce, jakie mogła znaleźć w przeklętym, mroźnym piekle, w którym żyła od śmierci rodziców.
Ukryła się w namiocie Meshy. Rzadko kiedy którykolwiek z dorosłych Mandalorian wchodził tutaj, dlatego mogła pozwolić sobie na płacz. Cała dygotała ze złości i strachu. Dużo czasu zajęło jej uspokojenie nerwów. W myślach przeklinała Garlaha i jego podłość.
Gdy ktoś wszedł do środka, nie zareagowała. Arla spodziewała się zobaczyć Meshę. Kobieta zawsze przychodziła, kiedy mogła, by sprawdzić, czy z dziewczyną wszystko w porządku. Jako jedyna okazywała jej otwarcie sympatię i oferowała swą pomoc. Jednak do środka namiotu wszedł Vizsla. Arla nie lubiła na niego patrzeć – twarz mężczyzny pokrywały liczne blizny, oparzenie zniekształcało skórę, potęgując w jakiś sposób jego okrutny uśmieszek. Nie lubiła na niego patrzeć, bo miał zimne oczy.
- Co byś zrobiła, gdyby nie interwencja Meshy? – zapytał bez żadnego wstępu. Nawet nie brzmiał, jakby było mu przykro, że jeden z jego podwładnych chciał ją skrzywdzić. Właściwie, po tylu miesiącach, nie powinno ją to dziwić. Vizsla rzadko kiedy okazywał jakieś emocje własnej rodzinie, czy towarzyszom. Czemu myślała, że okaże jej współczucie? Nie chciała nic od niego.
Ale nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Musisz być silna – poradził jej.
Trzy proste słowa, które słyszała niemal codziennie, z ust wszystkich dookoła, od wojowników po podrostki włącznie. Arla warknęła z nienawiścią. Miała już dość tej pokrętnej logiki! Zawsze tylko to samo, trzeba być silnym, bardziej odważnym, być Mando. Gówno, a nie Mando, pomyślała wściekła na los, Watahę Śmierci, Vizslę, na siebie samą. Czy ci goście w ogóle nie słyszeli o kosmolizacji? Nawet dzieci w szkołach o tym wiedziały – od wieków galaktyka była niemal jednością, dzięki Republice. Prawo silniejszego nie miało już znaczenia, bo te dawne, złe czasy odeszły w niepamięć!
- Po to są Jedi i armie i protektorzy, by zapewnić porządek i bezpieczeństwo innym!
Vizsla parsknął krótkim, ostrym śmiechem, który nie spodobał się Arli. Jego ciemne oczy płonęły pogardą. Niespodziewanym ruchem sięgnął za pazuchę i wbił nóż o czarnym ostrzu w stolik, przy którym siedziała.
- Całe życie zamierzasz się chować za plecami innych?
Nienawidziła go za to, w jak łatwy sposób potrafił okrutnie wypomnieć komuś przeszłość i wady. Na myśl o martwych rodzicach ścisnęło ją w gardle. Ale jakaś mała część niej samej, ta, co dostosowała się do ciężkiego życie wśród Mandalorian, szeptała, że Tor ma racje. Całe swoje życie chowała się za plecami innych. Na Concord Dawn chroniła ją matka, ale gdyby Arla miała więcej siły, więcej odwagi; gdyby tylko chwyciła drugą broń, mogłaby walczyć, mogłaby chociaż spróbować przepędzić ich i ocalić ojca, brata, wszystkich. Ale za bardzo się bała. A teraz chowała się za plecami Mandalorianki, która jako jedyna miała serce, by ulitować się nad sierotą i trzymać wszystkich innych na bezpieczną odległość. Co by zrobiła, gdyby nikt nie przyszedł jej na pomoc? Uległa by silniejszemu. Ugięłaby się w bezsilności i podporządkowała. Tak jak na Concord Dawn.
Ta myśl ją zniesmaczyła. Trzeba być silnym, Tor Vizsla powtarzał to młodej Fett od pierwszych dni pobytu w obozowisku. Widząc jego plecy, gdy bez słowa wychodził z namiotu, wyszarpnęła nóż z drewna i rzuciła w wojownika. Z świstem ostrze odbiło się od metalu zbroi i uderzyło w ziemię. Vizsla zatrzymał się, przez ramię spojrzał na nóż, potem na nią. Uśmiechał się i pierwszy raz Arla miała wrażenie, że mężczyzna jest z niej zadowolony.
To była jedna z tych rzeczy, których dziewczyna nie potrafiła zrozumieć. Mandalorianie z Watahy cieszyli się na wyzwanie i śmierć. Wysadzanie czegoś, zabijanie, walka – to wprawiało ich w ekscytacje. Ale żaden z wojowników jakoś nie silił się, aby komuś okazać współczucie. Los słabych nic ich nie obchodził. Kto był słaby, sam był sobie winien.
Chwilę po wyjściu Vizsli, w namiocie pojawiła się Mesh. Widać było po niej, że jest nadal rozłoszczona zaistniałą sytuacją. Klęła głośno i ostro, ale Arla nie zwracała uwagi na bluzgi. Podniosła nóż z podłogi. Ostrze było wyważone, a rękojeść powleczona szorstką skórą, dzięki której palce nie ślizgały się po trzonku. Na klindze, tuż przed jelcem, widniał wygrawerowany symbol Watahy. Była to niezwykle precyzyjnie wykonana broń. I tak samo śmiercionośna.
Nóż od razu przypadł jej do gustu. Zamierzała stać się tak samo niebezpieczna, jak to ostrze.
- Naucz mnie walczyć – poprosiła wojowniczkę. Drugi raz tego samego dnia widziała błysk zadowolenia w oczach Mando’ad.
+++
Kiedy następnym razem miała wątpliwą przyjemność spotkać się z pijanym Mandalorianinem, wcale nie czekała, aż zacznie ją zaczepiać. Nie modliła się do bogów z Concord Dawn, którzy od dłuższego czasu mieli ją w głębokim poważaniu. Bała się, ale nie był to strach, który znała dotychczas – ten paraliżujący, dławiący odruch przed bólem, wyśmianiem, czy bezsilnością. To był strach, że jeśli nie da z siebie wszystkiego, na zawsze pozostanie ofiarą losu. A Arla Fett miała już dość bycia tą gorszą.
Tym razem nie zamarła w miejscu. Nie czekała na pomoc. Po prostu wyprowadziła prawy sierpowy i z satysfakcją słuchała, jak kości nosa łamią się od jej uderzenia. Kiedy Mandalorianin upadł z soczystym przekleństwem na wargach, nie czekała na jego kontratak. Stosując keldabański uścisk dłoni, jak Mesha nazywała tą technikę, przygwoździła Garlaha do ziemi. Wtedy poprawiła swój pierwszy cios, raz, drugi, trzeci, aż w końcu Cuyan musiał oderwać ją od wojownika.
Po twarzy mężczyzny widać było zaskoczenie. Chociaż oczy płonęły wściekłością, jednocześnie wydawał się obnażać zęby w czymś na kształt uśmiechu. Arla nie była pewna, bo krew ze złamanego nosa obryzgała mu twarz i biały śnieg.
Cuyan zagwizdał przez zęby, a reszta wojowników, która widziała walkę szemrała coś między sobą. Śmiali się. Dziewczyna nie słyszała nic; w jej uszach szumiało od adrenaliny i ciężkiego oddechu. Ręce drżały, gotowe do nowego ataku. Mesha skinęła jej głową z szerokim, zadowolonym uśmiechem. Vizsla tylko patrzył w zamyśleniu.
Nazajutrz wojownicy wydawali się być uprzejmiejsi dla niej. Dumni. Dopiero wieczorem to dotarło do Arli. Zaczęli ją szanować.
Nawet Garlah.
[6]
Chociaż czas nieubłaganie mijał, Arla Fett nadal się nie poddała. Ta uparta cząstka jej młodej duszy, nalegała, aby próbowała wyswobodzić się z zimnego piekła. Nie wiedziała, gdzie Jango obecnie przebywał, wątpiła też, aby ją szukał. Miała tylko nadzieje, że jest bezpieczny, na ile można być bezpiecznym wśród Mandalorian. Jednak wszystkie próby ucieczki okazały się płonne. A Tor tylko drwił i łamał ją okrutną obojętnością. Prowokował do ataku.
Chociaż nie raz miała broń w dłoni, nie potrafiła zabić Vizsli. Przez ostatnie tygodnie próbowała bez ustanku. Dźgnąć go nożem, zastrzelić, wszystko spełzło na niczym. Ale skoro nie mogła uwolnić od niego świata, mogła przynajmniej uwolnić samą siebie. Broń ciążyła w jej młodych dłoniach, a chłód lufy dziwnie parzył jej skroń. Zamknęła oczy i była gotowa pociągnąć za spust.
Nagle jej nadgarstek zapłonął bólem, gdy Vizsla zacisnął na nim swe palce. Miała wrażenie, że chce połamać jej kości. A potem zdzielił ją otwartą dłonią przez twarz, zostawiając na policzku zaróżowiony ślad. Bolało jak diabli.
- Co ty kurwa odstawiasz? – Mandalorianin potrząsnął nią, a ona nawet nie próbowała mu się wyrwać.
- A co cię to kurwa obchodzi! – krzyknęła w ogóle nie przejmując się, że przeklina. Jej matka skarciłaby ją za wulgarny język, ale przecież nie żyła od dawna. Arla nie miała już powodu by dbać o swoje zachowanie.
Jej wybuch złości musiał zaskoczyć Mandalorianina, bo patrzył na nią ze zdziwieniem. A może dziwił się jej, że nie rozumie. Arla nie była pewna.
- Jesteś jedną z nas – rzekł, jakby to była najoczywistsza rzecz w świecie. A ona go za to nienawidziła. Bo nic nie było dla niej oczywiste. Już na pewno nie sposób jego myślenia.
- Nie jestem – wyrwała się z silnego uchwytu i rozmasowała swój bolący nadgarstek. Czuła nowopowstałe siniaki. – Nigdy nie będę.
Chwilę mierzyli się spojrzeniem. Vizsla był opanowanym człowiekiem, ale niespodziewanie szybko i bez ostrzeżenia potrafił stać się niebezpieczny. Chociaż Arla to wiedziała, nie zamierzała mu ustąpić. Ani tym bardziej pokazać, jak bardzo się boi.
W końcu Mandalorianin pokręcił z rozbawieniem głową i wyszedł.
[7]
Coraz więcej czasu spędzała z Cuyanem. Odkryła, że mieli wiele wspólnego ze sobą. Wcale nie był wybitnie zdolnym wojownikiem, a raczej chłopakiem słabego zdrowia, który miał wielkie ambicje. Tak jak ona, nie pasował do okrutnego życia Watahy. Może dlatego tak bardzo go polubiła.
- O czym marzysz? – zapytała, kiedy razem wędrowali po śnieżnych graniach nieopodal obozowiska.
Cuyan zarumienił się brzydko.
- Żeby być lepszym wojownikiem – rzekł nieśmiało. Zawahał się. – Żeby za szybko nie umrzeć. A ty?
Kiedyś marzyła, aby zobaczyć Naboo. Na lekcjach astrografii, ilekroć widziała lazurową planetę, tonęła w zachwycie. Te miasta o spokojnej, dostojnej zabudowie, zielone wzgórza, mokradła, czyste tonie jezior – z Naboo nic nie mogło się równać, a już na pewno nie zapyziałe Concord Dawn.
Nie lubiła swej rodzinnej planety. Marzyła o czymś lepszym. Ale przenigdy nie sądziła, że znajdzie się pośród białej pustki, jaką tworzyły śnieżne pustkowia Moonus Mandel. Zupełnie też nie przypuszczała, że będzie mieszkać pośród bandy oprychów.
Miała wielkie marzenia, o szczęśliwej miłości i podróży wśród gwiazd. O rycerzu w białym frachtowcu, który zabrałby ją z zacofanego Concord Dawn, niczym bohater z romantycznego holofilmu. Ale nikt nie przybył, aby ją uratować z mroźnego piekła.
- Właściwie o niczym – wzruszyła ramionami i dalej brnęła przez śnieg.
[8]
Stos pogrzebowy płonął mocną łuną. Gorzki zapach kadzidła, który wraz z dymem unosił się w powietrzu, drażnił oczy i gardło. Ogień pochłaniał ciało Cuyana.
- Mogłaś mu zabronić walczyć – Arla wytknęła Mesh, poirytowana widokiem kamiennej twarzy kobiety.
- Mandalorianie walczą, lub giną, Arlo. Nie porzucamy naszych dzieci, jeśli są słabe. Bronimy ich i kochamy. Ale wśród wojowników ci najsłabsi nie dożywają dorosłości. Tak po prostu.
Kobieta stała bez słowa zapatrzona w płomień, który pochłaniał ciało jej syna. Milczała w bezruchu, trwając przy palenisku do samego końca, aż ogień zgasł, a zimny, poranny wiatr rozniósł proch po białym śniegu.
Nad ranem Arlę obudziło stłumione łkanie. Dziewczyna wysunęła się ze swego śpiwora, zgarniając po drodze płaszcz i weszła do sąsiedniej izby. Mesha siedziała przy palenisku, odwrócona do niej plecami, ale po spiętej linii ramion, którymi co jakiś czas szarpał spazm, Arla wiedziała, że jej dobrodziejka jest pogrążona w rozpaczy. Nawet ona sama czuła smutek po śmierci Cuyana.
Niepewna co ma zrobić, usiadła obok kobiety, uświadamiając sobie, że przecież wcale nie dzieli ich tak wiele lat.
Mesha uśmiechnęła się słabo, ocierając łzy ręką.
- Obudziłam cię?
- I tak nie mogłam spać – Arla skłamała gładko. Kobieta podała jej zbroje. Była ciemnozielona, z jednym, charakterystycznym emblematem Watahy Śmierci, czerwonym wrzaskojastrzębiem.
- To zbroja Cuy’iki – rzekła smutno kobieta. – Myślę, że chciał, abyś ty ją dostała.
Szczupłe palce dziewczyny przejechały po metalowej powierzchni zbroi. Wiedziała ile pancerz znaczył dla jej przyjaciela. To był miły gest ze strony Meshy.
- Czy to w porządku, jeśli będę nosić zbroje po chłopaku?
Kobieta zamrugała oczyma, a potem wybuchła śmiechem, ścierając łezkę zakręconą w oku.
- Nie ma czegoś takiego, jak męska, czy żeńska zbroja – wyjaśniła, obejmując Arlę niczym czuła matka. Arla zarumieniła się ze wstydu. - Zbroję możesz modyfikować i zmieniać. Jej kształt, czy kolor to zależne czynniki, które nie wpływają na sam fakt noszenie zbroi. Są mężczyźni, którzy noszą zbroje po swoich matkach, siostrach, żonach. I kobiety, które otrzymały zbroje po mężczyznach. To nie ma znaczenia, bo zbroja jest tym, co łączy nas, Mandalorian.
Płyty zbroi ciążyły jej w dłoniach. Nie uważała się za członka Watahy Śmierci. Nie chciała być z nimi utożsamiana. Jednak to była pamiątka po przyjacielu. Chciała, aby jakaś część niego przetrwała blisko niej. By ją chronił, tak jak to czynił za życia, kiedy śmiał się i nazywał ją Arl’iką, małą Arlą, siostrą.
Mesha pomogła jej założyć zbroje w zupełnym milczeniu. Dziewczyna dziwnie się czuła, kiedy pierwszy raz poznała ciężar beskar`gamu na własnym ciele. Była obciążona i jednocześnie wyzwolona. Uczucia toczyły bój o dominacje, strach, euforia, smutek i odraza, ale wszystkie one trwały gdzieś w zakątku myśli. Kiedy Arla wzięła w dłonie hełm, czarny wizjer beznamiętnie spoglądał na nią. Przywykła do jego widoku. Założyła go, a czujniki automatycznie uruchomiły podstawowe urządzenia, wyświetlacz zmienił się na noktowizje, dostosowując się do ciemności panujących w pomieszczeniu.
W mroku dostrzegała ciepły, ale pełen nostalgii uśmiech Meshy. Nieznośnie ukłuło ją uczucie, że jej prawdziwa matka nie poznałaby Arli. Ale może ojciec – nawet jeśli nie pochwaliłby – przynajmniej zrozumiałby. W końcu Arla miała w sobie krew Mandalorian. I tylko ta utrzymała ją przy życiu przez te wszystkie długie, ciężkie miesiące.
A zbroja, jak mówiła Mesha, była tym, co łączyło Mandalorian.
[9]
Śmierć Cuyana wprawiła Arlę w podły nastrój. Nadal przeżywała śmierć rodziców, jednak była wstanie iść dalej przez życie. Po części z przymusu, jaki na niej wywierał Vizsla. Mesha zaś straciła swego syna i fakt, że nie była jego biologiczną matką nie umniejszał w niczym jej tragedii. Jeśli było cokolwiek dobrego w brutalnej kulturze Mandalorian, co Arla mogłaby docenić, to właśnie ich bezwzględna lojalność wobec klanu. Liczyli się żywi, złączeni wspólnym losem, symbolem rodziny, przeżyciami. Więzy krwi nie miały dla nich wielkiego znaczenia – chociaż były chwile, kiedy przeklinała ich za to. To w końcu ta pokrętna logika nakazała im ją ze sobą zabrać, zasymilować i uczynić jedną ze swoich.
Wszystkie jej myśli wracały do przykrych wydarzeń z Concord Dawn. Ciepło jakim buchało płonące ognisko przypominało jej żar letniego słońca feralnego dnia, kiedy Wataha Śmierci wkroczyła w progi ich domu. Niczym mityczne demony, wyłaniające się z ciemności i chłodu, by pochwycić śmiertelnych w swe ramiona i zabrać wszystko – życie, bliskich, marzenia...
Przelotnie zastanawiała się, czy ktokolwiek pochował jej rodziców. A może ich zwłoki zalegały w upale i gniły, rozkładały się, by tylko białe kości świadczyły o dawnym mordzie? Wątpiła, by Jango wrócił na zgliszcza starego domu.
Od Vizsli wiedziała, że jej brat żyje, szkolony na najemnika pośród Prawdziwych Mandalorian, jak to zwali się towarzysze Jastera Mereela. Człowieka, od którego wszystko się zaczęło – waśń i nienawiść Tora, śmierć jej rodziców, nowe życie Jango. Zastanawiała się, czy jej brat w ogóle o niej myślał. Szukał jej, czy uznał, że nie żyje?
Zastanawiała się, co by powiedział, gdyby wiedział, że nosi zbroje Watahy Śmierci. Mandalorian, którzy zniszczyli ich dom, pozostawiając tylko zgliszcza i trupy za sobą. Pewnie by ją nienawidził. Ale on sam nosił zbroję człowieka, który sprowadził śmierć na ich rodzinę. Arla nie była już pewna, kogo bardziej nienawidziła – Vizslę, Mereela, czy siebie.
Ale przecież żyła. Pośród Watahy, która ją przygarnęła wbrew jej woli. Przy boku Meshy i nawet Tora Vizsli. Wytrwała. I nie zamierzała umierać. Nie dziś, nie jutro.
Z ukosa spojrzała na lidera klanu. Siedziała po jego lewej stronie, już nawet nie krzywiąc się na widok jego rozległych szram. Blizny przestały ją straszyć, od kiedy weszła w rytm życia obozowiska. Tutaj niemal każdy nosił blizny, niczym trofea. Znak, że walczyli i przeżyli.
Te szramy także pochodziły z Concord Dawn. Tor niezbyt był chętny do rozmów o tamtym dniu. Mesha twierdziła, że nadal jest zły, bo Mereel wywinął się mu przez palce. Ale na rodzimej planecie dziewczyny stracił także brata, razem z częścią oddziału. Tego dnia każdy z nich stracił kogoś bliskiego. Arla już nawet nie miała woli, aby źle komukolwiek życzyć, czy odczuwać ponurą satysfakcję. Nie dziś, kiedy śmierć była tak blisko. Pachniało nią w powietrzu.
- Nienawidzisz Jango? – zapytała, kiedy jako jedyni siedzieli przy płomieniu ogniska. Arla podejrzewała, że Mandalorianie naturalnie lubili ogień. Cholerni piromani, z zapędem do palenia i wzniecania pożarów. Nosili miotacze ognia, jako podstawowe wyposażenie.
Normalna istota powinna lękać się płomieni, zwłaszcza, gdy połowę jej twarzy pokrywały rozległe blizny po oparzeniach. Ale nie, Tor Vizsla, jak większość Mandalorian, był daleki od pojęcia normalności. Zawsze wpatrywał się w płomienie ogniska z jakiś niezwykłym zainteresowaniem.
- Hm?
- Pytam się, czy nienawidzisz mojego brata?
- A powinienem?
Fett chwilę grzebała patykiem w ognisku. Żar buchnął w zimne powietrze.
- Zabił twojego brata? – uprzejmie przypomniała, mając nadzieje, że Vizsla nie trzaśnie ją po głowie. Stary pryk miał cholernie mocny cios.
Zaskoczył ją jego krótki śmiech. Był zbyt wesoły, jak na jej gust.
- Mój brat był idiotą – Tor przyznał bez żadnego wstydu, że śmieje się z martwego. – Pożytecznym, ale nadal idiotą. Dał się zabić dzieciakowi. Co mam powiedzieć? Że nie cierpię Jango? Może wyrośnie z niego prawdziwy Fett, na miarę dawnych wojowników.
Dziewczyna się zirytowała.
- Czy ty w ogóle masz uczucia dla swojej rodziny? Dla kogokolwiek?
Tor długą chwilę milczał, patrząc jak płomienie liżą i pochłaniają zachłannie drewno. Arla zerwała się na równe nogi, czując, że jej tolerancja dla wojownika wyparowała bez śladu.
- Nie powiedziałem, że nie tęsknię za nim – zatrzymała się, jednakże nie odwróciła się do mężczyzny. – Ale opłakiwanie martwych nie zwróci nikomu życia.
Arla bez słowa wróciła do swego namiotu. Opatulona w ciepły śpiwór śniła o zabitej rodzinie. Pierwszy raz od tak dawna, nie uroniła żadnej łzy.
[10]
Nim obejrzała się, miesiące zamieniły się w lata. Vizsla trzymał ją blisko siebie i nawet zabierał ze sobą na krótkie wypady, poza planetę. Kręcili się po sektorze Bothan, szukając informacji o Jasterze Mereelu.
Ukrywali swoje zbroje pod długimi, szarozielonymi płaszczami. Nie nosili hełmów, by nie wzbudzać niczyjego zainteresowania.
Największe miasto, jakie Fett widziała, to stolica Concord Dawn. Brudne, szare ulice pełne starych budynków jeszcze z czasów kolonizacji. Metropolia jednej z licznych kolonii w tym sektorze, wcale nie było lepsza. Ulice wypełniały gangi, dziwki, sprzedawcy igiełek śmierci i błyszczostymu.
Wewnątrz obskurnego budynku, Mandalorianie spotkali się z informatorem. Arla została na zewnątrz, na czujce.
- Ej, laleczko – zaczepił ją oprych w towarzystwie kolegów. – Co tu robisz samiutka? Może chcesz się zabawić?
- Może kopa w dupę? – prychnęła. Leniwie obserwowała jak szedł ku niej krokiem macho. Daleko mu było do Garlaha.
Osiem punktów: gardło, kręgosłup, płuca, wątroba, żyła szyjna, tętnicza, podobojczykowa, nerki. W myślach powtarzała słowa niedawnej nauki Tora. Uderzaj celnie.
Jednym ciosem w twarz powaliła oprycha. Bez zastanowienia złamała mu rękę. Kiedy nie mógł sięgnąć po broń, zadała kolejny cios, tym razem w niechronione plecy, by uderzyć w nerki. Ponoć, gdyby wbić nóż w to miejsce, ból byłby tak silny, że nie pozwoliłby człowiekowi nawet na krzyk. Vizsla jej to mówił, zastanawiała się czy to prawda. Nie miała czasu tego sprawdzać, gdy reszta przeciwników zbliżała się ku niej z paskudnymi uśmiechami na krzywych ryjach. Z drugim nie miała tyle szczęścia. Jego cios ściął ją z nóg.
Ze skupienia wyrwały ją ciche, leniwe oklaski Tora. Mandalorianie właśnie wyszli z budynku i tylko obojętnie patrzyli na całe zajście. Arlę ogarnęła furia, bo Vizsla nie ruszył jej na pomoc, chociaż mógł. Wojownicy szczerzyli się, jakby bawiły ich jej daremne wysiłki. Arlę zżerała złość, bo wiedziała, że sama sobie nie poradzi.
- Mówiłeś, że jestem jedną z was! – krzyknęła mniej wściekła na Vizslę, niż na swoje głupie zaufanie do słów mordercy.
Vizsla tylko zmrużył zimne oczy z rozbawieniem.
- A ty ciągle powtarzasz, że nie jesteś jak my. To jak w końcu jest? – wyciągnął ku niej dłoń w ciemnej rękawicy. Arla patrzyła na nią przez chwilę, potem przeniosła wzrok na człowieka, którego nienawidziła i bała się, który odebrał jej życie i życie bliskich, jednocześnie proponując nowe.
Przyjęła dłoń, a wraz z nim przyjęła swoje dziedzictwo. Poczuła pewny uścisk palców, które potrafiły rozerwać czyjąś krtań i zabić. Wiedziała, że już nie będzie mogła wrócić do przeszłości. Właściwie i tak nie miała do czego.
Mandalorianie ignorowali bandziorów, ale ci nie odeszli. Vizsla bez słowa strzelił w pierwszego zbira, prosto w czoło. Smród spalonego ozonu i skóry był łatwo wyczuwalny. Niektórzy próbowali uciec, niektórzy walczyć. Żadnemu się nie udało. Kilkanaście miesięcy temu Arla zapiszczałaby z przerażenia, oblała łzami i szlochała w przerażeniu. Teraz nawet nie drgnęła, całkowicie obojętna. Arla Fett stała się Mandalorianką, taką, jakimi byli jej przodkowie.
Na Concord Dawn wierzono, że piekło to mroźne, bezkresne pustkowie. W piekle błądziły słabe, zagubione dusze i potężne demony. Ona zaś upadła na samo dno ostatniego, dziesiątego kręgu. By móc tam żyć, trzeba było być silnym. Więc Arla Fett stała się demonem, by przetrwać.
Hashhana |
|
|
|
|
|
|
|