Cisza po Burzy
 
Odległe Rubieże, kolonia Ark’hahh

Zadanie będzie proste.
Zawsze tak mówią.
Kad Badar, dowódca drugiego plutonu Kompanii Łowców Głów zmiął w ustach doraźne przekleństwo, gdy zagubiona błyskawica z blastera ledwo minęła jego twarz. Gdyby nie hełm, ciepło pocisku osmaliłoby mu skórę. W życiu nie istniały proste zadania. A nawet i jeśli, te zawsze okazywały się najtrudniejsze. Albo skomplikowane.
Bo jak inaczej wyjaśnić, że on, żołnierz Jastera Mereela właśnie utknął w środku wojny domowej na totalnym zadupiu galaktyki, mając za sprzymierzeńca tylko jedną osobę, a mianowicie Tracyn Ge’shehn. Problem nie tkwił w ich liczebności. Ani w przewadze wroga, choć to była kłopotliwa sprawa. Ciężko walczyło się ramię w ramię z kimś, kto w każdym innym dniu by cię najchętniej zabił. Tak, Tracyn należała do Watahy Śmierci.
Szerokokątne pole widzenia jego hełmu pozwalało mu obserwować skupienie kobiety, gdy z precyzją oddawała strzał po strzale. Jej niebieskie oczy skrywały w sobie nienawiść, furię, zimną zaciętość. Kad dobrze wiedział, że kobieta jest zbyt blisko swego celu, by poddać się.
Razem polowali na chaakara. On, by wypełnić powierzoną mu misję i dla nagrody. Tracyn – dla zemsty.
Cel misji był prosty. Miał zneutralizować przywódcę tutejszej mafii, noszącego zbroję Watahy Śmierci, z którą obecnie Komandosi Mereela toczyli potyczki. To właśnie przez tą zbroję Kad został wysłany ze swoim oddziałem, by pochwycić Mandalorianina, w nadziei na pożyteczne informacje o położeniu wroga. Jednak na miejscu wszystko okazało się tylko mistyfikacją. Chaakar, tchórz, podszywał się pod mandaloriańskiego wojownika, żerując na grozie, jaką beskar’gam wzbudzał wśród cywili. A oni nie zamierzali wracać z pustymi rękoma, ani pozwolić komukolwiek z obcych kalać dobre imię mandaloriańskich najemników.
Prosta misja, taa. Jasne. Kad oddał celny strzał, z satysfakcją obserwując jak martwy wróg spada z drugiego piętra na durabetonowe podłoże. Biel śniegu nabrała czerwonego koloru.
Jego towarzysze zginęli w zasadzce, a on uciekając dosłownie wpadł na członkinię Watahy. W tamtej chwili nie było czasu na walkę z nią – na ogonie miał pogoń, dookoła tylko ruiny, zgliszcza i śmierć. Zanim się obejrzał, już biegł przed siebie, a Tracyn wiodła ich wzdłuż zrujnowanych uliczek miasta. Nienawiść nienawiścią, ale pragmatyzm miał pierwszeństwo. Tak samo jak przetrwanie. W myśl zasady, wróg mego wroga nadal jest wrogiem, ale łatwiej walczyć dwoje przeciw wszystkim, niż samemu.
Właściwie, pomyślał z jakąś otuchą, wcale nie było tak źle przez ostatnie dni.

+++
Pierwszy dzień przeczekali w mokrych podziemiach. Nawet tutaj powietrze wydawało się być przesiąknięte smrodem trupów, choć filtr hełmu Kada niwelował w większości wszelkie zapachy miasta. Badar siedział spokojnie na zwalonych gruzach, uzupełniając magazynek broni i sprawdzając jej ogniwa. Widok chodzącej w tą i z powrotem członkini Watahy wcale nie napawał go optymizmem. Wyglądała na rozeźloną, lub zdenerwowaną, Kad nie potrafił ocenić.
W końcu nieprzyjemna cisza zmęczyła go. Zdjął hełm, mając nadzieje, że drugi wojownik postąpi tak samo, szanując niepisane prawa. Od niechcenia, zwrócił się do obcej kobiety.
- Tracyn Ge’shehn, tak? – zapytał, spod zmrużonych powiek obserwując jej reakcje. Czarny wizjer hełmu zwrócił się ku niemu. Widział jak pod ciemnozielonym kombinezonem tężeją mięśnie, jak się prostuje w gniewie.
- A ty to pewnie Kad Badar?
Po jego szerokiej twarzy przemknął cień uśmiechu. Ostatnia bitwa między kompanią Łowców Głów, a oddziałem Watahy Śmierci, zwanym Ósemkami od ich symbolu wywiniętego, zjadającego własny ogon węża, była długą i krwawą potyczką. Nim Wataha wycofała się ze swoich pozycji, spędzili żmudne tygodnie o głodzie, we krwi towarzyszy i chłodzie zimy. Gdy się tak długo z kimś walczy, prędzej czy później poznaje się swego przeciwnika. Parjir’verd Ge’shehn był dowódcą Ósemek, których większość żołnierzy pochodziła ze wspólnego klanu.
Skinął jej głową. Właśnie z tych walk wyniósł blizny na twarzy. Cienkie, dobrze zagojone przecinały jego prawą brew i łukiem omijały oko. Miał wtedy dużo szczęścia, że odłamki go nie oślepiły.
Tracyn poruszyła się, niezdecydowana. Po chwili wahania jednak ściągnęła hełm.
Kad uważnie przyjrzał się jej chudej, szczupłej twarzy, wodząc spojrzeniem po widocznej linii cienkich blizn, jakie zdobiły jej policzek. Miała krótkie, ciemne włosy, które od wcześniejszego biegu przylgnęły do czoła. Jej ciemnoniebieskie oczy pełne były nienawiści, a gniew wykrzywiał jej usta w brzydki grymas.
- Przybyłaś do Ark’hahh wspomóc Parjir’verda? – zapytał z uśmiechem ostrym jak ostrze.
- Parjir’verd nie żyje – rzekła kobieta zjadliwie. – Ale to już wiesz.
Kad wstrzymał jej lodowate, pełne nienawiści spojrzenie. Przynajmniej jego informacje się potwierdziły. Ktoś podszywał się pod mandaloriańskiego wojownika.
- Skąd mam wiedzieć? – rzucił z przekąsem, ciekaw jej reakcji.
Musiał przyznać, że była szybka, gdy znienacka doskoczyła ku niemu jak prawdziwy wąż. Chciała go uderzyć z pięści, ale zablokował jej cios, zrywając się na nogi. Pod okutymi buciorami zachlupotało błoto. Kad nie cierpiał tej lepkiej, śmierdzącej breji, która towarzyszyła mu od kilku tygodni.
- Bo sam go zabiłeś – warknęła Tracyn, ani na chwilę nie przestając wyprowadzać ciosów. Jeden trafił go w szczękę, ale zdążył oddać, rozbijając jej nos. Krew nie ostudziła temperamentu wojowniczki.
Bili się zawzięcie. Kad czuł pulsującą w żyłach krew, czuł gorzko-metaliczny smak w ustach. Krew miał na rękach, na twarzy, na zbroi, a Tracyn nie ustępowała mu w niczym. W końcu obaj runęli w zimne błoto i dopiero ono wyrwało ich z transu. Leżeli w ciszy, tylko patrząc na zdewastowane, brudne ściany.
- Zabiłeś Parjir’verda – rzekła kobieta i pierwszy raz jej głos był pozbawiony nienawiści. A on wiedział to. Bo przecież osobiście go zabił. Kiwnął tylko głową.
Kobieta chwilę zajmowała się swoimi włosami, jakby ich stan ją naprawdę bardzo ciekawił, choć kątem oka Mandalorianin widział jej drżące od emocji palce.
- To był mój mąż – powiedziała cicho, zrezygnowana. Badar nawet nie drgnął, tylko dalej leżał w zimnym błocie. Taka była wojna – po obu stronach ginęli wojownicy, którzy byli czyimiś żonami, mężami, braćmi, siostrami. Czyimiś dziećmi, czyimiś rodzicami. Oboje to wiedzieli.
- Zginął w walce – to nie było pytanie, ale Kad i tak przytaknął. Pewnie Tracyn była tuż obok swego męża podczas walki. Może widziała jak ten pada martwy, zakrwawiony w czysty śnieg. Może nie. Może tylko dowiedziała się tego z relacji swoich towarzyszy.
- Zginął jak wojownik – kontynuowała, a Kad dalej tylko niemo potakiwał. Choć dla niego nie istniała śmierć wojownika, tchórza, najemnika, Mando, człowieka, czy Obcego. Śmierć była jedna, dla wszystkich. Ale nie widział sensu, by psuć ten cichy moment, gdy na chwilę przestali być wrogami, jakby błoto i zmęczenie było ich specjalną więzią towarzyszy trudów.
Przymknął oczy.
- Chcesz zemsty – bardziej stwierdził niż zapytał. Chwilę leżeli w ciszy, w końcu Tracyn ciężko westchnęła
- Nie wiem – przyznała szczerze. – Jeszcze dwa dni, dzień temu pewnie tak. Ale to jest wojna, ludzie giną. Miałeś takie samo prawo walczyć o życie, jak mój Parjir’verd...
- Tyle, że to ja przeżyłem.
- Właśnie...
Kad wyszperał w jednej z licznych kieszeni metalową papierośnicę. Wyciągnął ją ku kobiecie, a ta przyjęła skręta. Wygrzebał staromodną zapalniczkę i pozwolił by nikły płomień zapalił się migotliwie. Tracyn odpaliła swojego papierosa, on poszedł w jej ślady.
- Zamierzałem dorwać tego gnojka – wyznał jej bez cienia żalu, że zdradza cel swej misji. Już się domyślił, czemu kobieta ruszyła na łowy. Może i Mandalorianie nie dbali jakoś szczególnie o pochówek, ale nie znaczy to, że nie chowali swych zmarłych. Albo, że dobrze znosili, gdy bezczeszczono szczątki ich towarzyszy, czy ukochanych.
Tamtego dnia, gdy trwała zażarta walka między oddziałami Vizsli, a Mereela, Wataha była w odwrocie. Tracyn nie miała czasu lub możliwości zabrać swego poległego męża. Oni zaś nie trudzili się z pochowaniem swych wrogów. Jednak ten, kto przywłaszczył sobie zbroję poległych Mandalorian popełnił błąd. Straszliwy błąd.
Tracyn przybyła na planetę w tym samym celu co on – wyeliminować oszusta podszywającego się pod mandaloriańskiego wojownika. Zabawne, że wcale nie musiał jej proponować współpracy. Już przecież byli wspólnikami.
- Wiesz przynajmniej kim on jest? – zapytał gasząc niedopałek.
- Nie – Tracyn wzruszyła obojętnie ramionami. – Zapytam, jak go dorwę.
Na to Kad nie potrafił nie uśmiechnąć się. Mandalorianie nie grożą, oni tylko składają obietnice. A jej oczy przypominające wieczorne niebo Mandalory były pełne obietnic.
Nagle wybuchła śmiechem.
- Ale nie zamierzasz zostać moim mężem? – zapytała zalotnie, śmiejąc się jak wariatka, choć Kadowi wydawało się, że łza zakręciła się w jej oku. Może to od zbyt długiego patrzenia bez mrugania, może od wspomnień. Cokolwiek to było i tak straciło na ważności, gdy dotarł do niego absurd pytania. Skrzywił się wyraźnie, zwłaszcza widząc jej triumfalny, kpiący uśmiech.
- Też nie znałeś tej tradycji, prawda? – zapytała tylko z rozbawieniem potrząsając głową. Zaschnięte błoto splotło jej włosy w brzydkie strączki. Krew jeszcze wolno sączyła się z jej rozkwaszonego nosa, niechlujnie rozmazana ze szlamem, gdy kobieta próbowała ją zetrzeć z twarzy. Kad przelotnie rozważał jak okropnie on musi wyglądać, gdy tak zwana płeć piękna wydawała się być szpetna jak ostatni demon.
Chwilę zastanawiał się nad jej pytaniem. Pochodził z rodziny Mandalorian, ale nie kojarzył żadnego zwyczaju, który uczyniłby z jego wroga małżonka. Pokręcił głową, a na spękane wargi Tracyn wypełzł nieśmiały uśmiech. Jej oczy zaś rozjaśniły się na moment ciepłem przeznaczonym nie dla niego.
- Parjir’verd tak został moim mężem – wyznała, choć sądząc po jej zmarszczonych brwiach, wcale nie była zadowolona własną otwartością. Spojrzała na niego. – Kiedy go poznałam, akurat zabił mojego męża.
- Dobry początek – przyznał Kad, nie wiedząc, czy jego sarkazm jest na miejscu. Ge’shehn parsknęła śmiechem, a on mimowolnie zaczął się zastanawiać nad jej historią. Walczyła dla Watahy, była żoną jednego z nich. Wariatka, ciesząca się ze śmierci swego pierwszego męża. Zanotował sobie w pamięci, by nigdy nie oświadczać się żadnej kobiecie spod znaku Watahy Śmierci. Nigdy, ale to nigdy.
- Jeśli Mandalorianin zabije małżonka swego krewniaka, a mój brat był jak brat dla Parjir’verda, to prawo jego klanu nakazuje zająć miejsce poległego.
Kad uniósł pokiereszowaną, prawą brew, czując jak cienka blizna piecze go.
- Żeby...?
- Żeby w szeregi klanu nie wkroczyła nienawiść.
- Ma to jakąś praktyczność – przyznał Mandalorianin, dziwnie spokojny w towarzystwie wroga zamienionego w sojusznika. – Ale nie skorzystam.
Tracyn zachichotała.
- Wcale nie chciałam być jego żoną – stwierdziła, choć uśmiech nie zniknął z jej twardych oczu. – Tak wyszło, życie.
- Ale jednak przyszłaś po jego zbroję – skwitował Kad, wiedząc, że zbroja jest bardzo ważną pamiątką po zmarłych. Często takie dostają się dzieciom poległych. Zastanawiał się, czy jego celny strzał osierocił kogoś. Ale nie czuł potrzeby wiedzieć tego na pewno.
- A ty byś nie przyszedł po zbroję żony?
- Nie mam żony – odparł Kad, a widząc, że Tracyn otwiera usta do kolejnego pytania, szybko ją uprzedził. – Męża też nie.
Patrzyli chwilę po sobie, aż wojownik westchnął. Pomyślał o swoim zabrackim bracie, Pyro, o najbliższych towarzyszach z oddziału. Gdyby ktoś zbezcześciłby ich pamięć, ich zbroję, nie wahałby się ani chwilę. Zabiłby drani. A gdyby miał kogoś, komu by ufał bardziej i, może, kochał? Zabiłby drani zanim by zdążył trzeźwo o tym pomyśleć. Tracyn miała racje, ale nie widział powodu, by się z nią werbalnie zgadzać.
Wypuścił z płuc szary dym, który w wirujących smugach uleciał ku niebu. Nim nadszedł poranek dwoje Mandalorian ruszyło w dalszą drogę.

+++
Pierwszego dnia wspólnej wyprawy czas mijał w ciszy. Żadne z nich nie zamierzało się odzywać do siebie. Kad był z tego rad. Tracyn wydawała się nie dbać o to. Pierwszy dzień, jak był, tak minął.
Drugiego dnia atmosfera między nimi nie była lepsza. Znaleźli schronienie pomiędzy opuszczonymi zaułkami. Śnieg zaczął prószyć, ale żadne z nich nie skarżyło się na chłód. Zbroje pozwalały im utrzymać wystarczająco ciepłą temperaturę ciała, by móc nie obawiać się nadchodzących przymrozków.
Dwa księżyce świeciły jasno, zbliżając się ku pełni. To był zły czas na działanie w terenia. Siedzieli więc ukryci od niepożądanych oczu i porównywali swoje informacje o Ark’hahh i osobniku podszywającym się pod Mandalorianina. Podręczny holoprojektor Kada wyświetlał mapę okolicy, niebieską poświatą mieniąc się na ich zbrojach.
- Wiem tylko, że ich kryjówka musi znajdować się gdzieś tu – Kad wskazał palcem punkt na wyświetlającym się planie okolicy. – W północno-zachodniej części miasta.
Tracyn uważnie śledziła każdy jego ruch. W dłoni trzymała podręczny miotacz nabooańskiej produkcji, z którym nie rozstawała się ani na krok.
- Trochę ciężko będzie tam dotrzeć – stwierdziła na głos. – A to co?
- Magazyny prawdopodobnie – wyjaśnij Kad. – A przynajmniej to co z nich zostało. Jest ich wiele w okolicy. Większość budynków jest jednak zrujnowana. Centrum miasta to główne miejsce walk, choć kto wygrywa ciężko ocenić. Jak na tubylców, mają całkiem zgrabny arsenał.
- O co w ogóle poszła ta wojna?
Badar wzruszył tylko ramionami.
- O przyprawę. Kredyty. Gangi. Kto wie. Czy to coś zmienia?
Ge’shehn zbyła pytanie milczeniem. Wyznaczyła na holomapie najkrótszą trasę przez centrum miasta. Kad wyraźnie się zirytował. Nie zamierzał popełniać tego samego błędu, który kosztował życie jego towarzyszy z oddziału.
- Głupia wariatko! Tam roi się od zagrożeń, nie ma bata byśmy tamtędy się prześlizgnęli. Musimy iść obrzeżem, minąć rzekę – pokazywał trasę palcem – może nawet wyjść z miasta i wtedy iść od strony wschodu. Tam jest najmniejszy opór.
To sama pójdę – warknęła Tracyn, a jej pociągła twarz w gniewie wykrzywiła się brzydko.
- A jesteś w stanie sama się tam przebić? – Kad zakpił z niej. Był całkowicie pewien, że sam tego nie dokona, ona tym bardziej. Ale idąc razem mieli większe szanse. A przynajmniej on miał większe szanse nie oberwać z blastera. Im więcej celów do strzelania, tym jego przeżycie wzrastało. Widać Tracyn myślała podobnie, bo niechętnie skinęła mu głową.
- Co ci się tak śpieszy? – zapytał mimochodem. – Martwa nie dokonasz zemsty.
Kobieta prychnęła.
- Mam tydzień – niechętnie przyznała. – Jeśli za siedem dni nie zamelduję się swoim przełożonym, przylecą po mnie. Chciałabym do tego czasu już wypruć mu flaki. Sama.
Badar potarł palcem swój policzek. Przez rękawice nie mógł czuć szorstkiego zarostu.
Zabawne, pomyślał z przekąsem, nawet po tylu latach rozdzielenia się grup, nadal funkcjonowali w podobnych systemach. On także miał tydzień na bieżący meldunek, a brak odpowiedzi oznaczał, że dowództwo wyśle nowy oddział na jego poszukiwanie.
Siedem dni – dla dwóch Mandalorian? Badar nie był pewien, czy mają szanse. Ale nie zamierzał się poddawać. Jego honor zależał od powodzenia tej misji. I zapłata.
- Chcę jego głowy.
Tracyn oderwała wzrok od holomapy. Niebieska poświata rzucała na nią groteskowy półcień.
- Zanim mu wypruję flaki, czy po?
- Może być po – przyznał wojownik. – Bylebym miał dowód, by żądać swej zapłaty.

+++
Kilka następnych standardowych godzin skradali się trasą wyznaczoną przez żołnierza Mereela. Mocno sypiący śnieg przysłaniał wizję, choć dla mandaloriańskich hełmów nie była to żadna przeszkoda. Bardziej drażniła Badara niekończąca się breja mułu, którą nagle ścięło zimno. Szli wolno, starając się omijać śliską, nierówną powierzchnię i zbyt mocno naświetlone jasnymi księżycami tereny.
Wokół panowała cisza. Szerokokątne pole widzenia hełmu pozwalało im monitorować okolicę, ale Kad czuł w kościach, że coś jest nie tak. Widział na wewnętrznym ekranie hełmu, jak Tracyn ostrożnie skrada się za nim, trzymając mocno swój miotacz w dłoniach. Pocieszał się, że nie celuje w jego plecy. Nawiązali prywatną łączność między hełmami, ale żadne z nich nie ufało drugiemu na tyle, by odblokować kanał na wizualną skalę, chroniąc zawartość pamięci hełmu przed nieproszonym przeciekiem informacji. Na tą chwilę musiało im to wystarczyć.
Kad czuł dziwne poczucie powtórki. Parę miesięcy temu także przemierzał takie zaśnieżone ruiny miasta. Zimno ścinało krew w żyłach, gdy przez długie tygodnie prowadzili natarcie na pozycje Watahy Śmierci. Zastanawiał się, czy i kobieta za jego plecami odnosiła to samo wrażenie.
Podczas jednego ze zwiadów ze swoim zabrackim bratem, Pyro Badarem, wpadli w pułapkę. Cały teren wrodzy żołnierze zaminowali, a cienkie, ledwo widoczne linki uruchamiały mechanizm materiałów wybuchowych. Tamtego dnia uratował go brat, rzucając się ku niemu, nim pierwsza bomba wybuchła. Siła wybuchu rozorała mu hełm, stąd odłamki pozostawiły blizny na jego szerokiej twarzy.
W tej chwili czuł się podobnie. Niedobre uczucie ogarnęło całe jego ciało, gdy wizja hełmu nagle została zakłócona. Podświadomie czuł, że weszli w pułapkę pola zakłócającego. Ale to nie miało znaczenia, gdy w końcu odzyskał słabą widoczność wizjera pozbawionego zasilania, a ku Mandalorianom posypał się grad błyskawic z blasterów wroga.
Tracyn oberwała w bok hełmu, ale wiązka energii na jej szczęście okazała się za słaba, by przebić twardy metal. Odtoczyła się w bezpieczne miejsce, nie przerywając szybkich strzałów. Kad nie miał czasu martwić się o nią – zapomniał, że należą do dwóch wrogich frakcji, zapomniał po co szli, zapomniał kogo chciał zabić. Liczył się tylko ten moment, podobny do wielu chwil, które przeżył w swoim dwudziestoletnim życiu. Strzelał przed siebie, tam gdzie mógł czaić się wróg, choć jego wizja była ograniczona i słaba. Tylko poświata dwóch księżyców dawała jakieś nikłe rozpoznanie w ciemności.
Ledwo usłyszał jak ktoś zwalił się na ziemię z głuchym jękiem upadającego ciała. Do jego uszu nie docierało nic – słyszał tylko własną pulsującą, wzburzoną krew i jakieś niewyraźne przekleństwa, które wykrzykiwała Tracyn.
Kobieta wyrwała do przodu, ale Kad doskoczył do niej i pchnął ją za bezpieczny załom, gdy kątem oka spostrzegł wychodzących z boku ludzi.
Bardziej poczuł, niż zobaczył jak rykoszet przedziera się przez materiał jego szarego kombinezonu, ostrym ciepłem raniąc jego bok. Gorzki, metaliczny zapach wypełnił mu nozdrza, a ból bez ostrzeżenia wdarł się w świadomość. Upadł z jękiem, ale lata praktyki zmusiły go, by przetoczył się po wilgotnej ziemi, pod zgliszcza muru.
Nad nim przemknęły zbłąkane, śmiertelne blasterowe błyskawice, a towarzyszył im głuchy odgłos upadających ciał. Zaraz po tym pojawiła się Tracyn, która bez słowa przeciągnęła go w stronę budynku. Na śniegu zostały nierównomierne plamy krwi, a Badar – tą jeszcze świadomą cząstką siebie, dziękował wszelkim bogom za chłód, spowolniający krwotok.
Tracyn dociągnęła go do zakrytej przestrzeni, gdzie zostawiła go, wracając ku wiekowym drzwiom. Bez namysłu strzeliła w starą konsolę kontroli, a odrzwia z głośnym sykiem zaczęły się wolno zamykać. Kad zaciskał zęby z bólu, z całych sił uciskając ranę swą okutą dłonią, gdy Mandalorianka przeszukiwała wnętrze pomieszczenia. Wojownik mimowolnie notował szczegóły. Niemal wszystko skrywała zatęchła ciemność, przerywana tylko nikłym światłem dwóch księżyców, które dostawały się do wewnątrz przez smukłe świetliki. Brak okien, drzwi, czy podziału na mniejsze pomieszczenia, a także rzędy wysokich i długich regałów nasuwały na myśl opuszczony magazyn. Zapewne zrabowany na początku rozrób, w którym zostały tylko walające się śmieci. To musiała być składnica produktów spożywczych, bo smrodem pleśni przesiąkło wszystko.
Kobieta w końcu pochyliła się nad nim, ściągając swe ciemne rękawice. Zębami odkorkowała butelkę i ostry zapach alkoholu zmieszał się z odorem pomieszczenia. Wibronożem wyjętym z cholewy buta, rozcięła lepki, zakrwawiony materiał. Jej dłonie były szorstkie w dotyku, skostniałe od chłodu. Badar zagryzł mocniej zęby, by nie jęknąć, gdy na szybko czyściła ranę z brudów.
- To będzie bolało – rzekła, ale nim Kad zdążył zrozumieć sens jej słów, ta wylała piekącą ciecz na ranę. Gardłowy jęk wyrwał się z zaciśniętych mocno ust wojownika. Wyciągnął drżącą rękę po butelkę i upił sążnie łyk. Skrzywił się z niesmakiem.
- Szczyny by lepiej smakowały – poskarżył się, ale Tracyn nawet nie spojrzała na niego.
- To naszczaj sobie – warknęła – ale nie przeszkadzaj!
Chwyciła podręczny blaster i odbezpieczyła go. Kad obserwował ją, jak wystrzeliwuje z broni długą serię, aż lufa zagrzała się z cichym sykiem. A potem przyłożyła rozgrzany metal do krwawiącej rany. Kad łomotał okutą pięścią w durabeton podłoża, wił się i krzyczał z bólu. Gdyby nie fakt, że Tracyn właśnie ratowała mu życie, chętnie by ją udusił gołymi rękoma. Kiedy już rana została wypalona sposobem znanym od tysiącleci, a Tracyn nakładała prowizoryczny opatrunek, jednym duszkiem wypił zawartość zakurzonej butelki. Nie zamierzał się dzielić jej zawartością z Mandalorianką, zwłaszcza, że ta wcale nie siliła się na delikatność. Bez ostrzeżenia zaaplikowała mu środek medyczny z jego własnego zapasu medykamentów i w końcu usiadła plecami do niego, uważnie obserwując otoczenie. Blaster spoczywał w jej ramionach, jak dziecko w objęciach matki.
- Czemu mnie odepchnąłeś? – zapytała, nie kryjąc swego zdziwienia. Kad nie był sam pewien, czemu. Przed wojną przywykł walczyć z Mandalorianami ramię w ramię, przeciw wszystkim i wszystkiemu. Podczas walki nie czuł podziału na zwolennika Mereela, czy Vizsli. Niektórych nawyków ciężko było się pozbyć. Więc wzruszył tylko ramionami, błogosławiąc w myślach gorzki smak alkoholu, uśmierzającego ból.
- Nawyk – rzekł z trudem ocierając twarz dłonią. Tracyn nic nie odpowiedziała.

+++
Kiedy odzyskał siły, ruszyli dalej. Szli wolniej, spowolnieni przez jego ranę i śnieżycę.
Gdy zamieć wzmogła się, uznali, że czas odpocząć w jednym z opustoszałych budynków. Wybrali na wpół zniszczoną szarą kamienicę, pozbawioną transpalowych okien. Wdrapali się po rumowisku na najwyższej położoną przestrzeń.
Rozłożyli się w kącie przy ścianie, jak najdalej od pozbawionych szkła okiennic, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Niezręczna cisza wisiała między nimi, jakby nie pozwalając im zapomnieć, że choć walczą ramię w ramię, nadal są wrogami.
Tracyn gniewnym ruchem wyrwała całe okablowanie z wnętrza swego uszkodzonego hełmu. Osmolona zewnętrzna kontrolka okazała się całkowicie zniszczona, a wszystkie podzespoły usmażone. Była zdana tylko na własne siły i beskar’gam, teraz, gdy technika zawiodła. Mimo wszystko Kad nie mógł się nie uśmiechnąć, gdy ostrożnie przeczołgała się z hełmem do dziury w ścianie i garściami zgarniała do niego śnieg.
- No co? – hardo wysunęła podbródek do przodu, wyzywając go. – W końcu to kubeł.
Kad pokręcił tylko głową, wibroostrzem grzebiąc przy rozklekotanej, małej zapalarce, którą znalazł pomiędzy poniszczonymi rzeczami. Gdy nikły płomień zapłonął w prowizorycznym palenisku, Tracyn zawiesiła swój kubeł nad słabym ogniem. Przynajmniej ciepła woda pozwoliła im się ogrzać, po godzinach spędzonych na przejmującym chłodzie.
Zapowiadała się kolejna noc nieprzyjemnej ciszy, gdy nagle rozległ się szmer, od którego obaj wojownicy poderwali się. Instynkt i wyuczone nawyki powróciły do ich świadomość i niczym jedno ciało sunęli do przodu, z odbezpieczoną bronią w rękach. Kad dał znać swej towarzyszce, a ta bez słowa odepchnęła kawał transpastalowej płyty, spod której wydobył się hałas. Był gotów strzelić w każdej chwili, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, jakiś cień rzucił się do ataku. Złapał go, czując spazm bólu w lewym boku. Nie spodziewał się w tym wszystkim zastać zabrackiego dziecka, wyrywającego się z uścisku, kopiącego i gryzącego jego okutą rękawicę.
- Osik – dosłyszał jak Tracyn klnie cicho i pierwszy raz od bójki musiał się z nią zgodzić.

+++
Kad Badar czuł, że z dnia na dzień jest coraz gorzej. Nie pomny już na swoją chwilową współpracę z członkinią Watahy, w kilkanaście godzin zdążył dość paskudnie oberwać, a teraz jeszcze trafił mu się dzieciak, z którym totalnie nie wiedział co zrobić.
Zabracki szczeniak był jeszcze młody. Istniało wiele grup tej rasy, ale pomimo różnic w szczegółach, dzieci nie posiadały rogów, a jedynie małe kościane wyrostki wokół głowy. Sądząc po główce pomarańczowoskórego znajdy, ten nie mógł mieć więcej niż pięć, może sześć lat. Kad westchnął ciężko. Tyle nauczył się od swego zabrackiego brata i towarzysza walk, Pyro. Jednego z nielicznych nie-ludzi wśród żołnierzy Mereela. I właśnie przez wzgląd na niego, miał wyrzuty sumienia. Dzieciak zagrażał ich misji. Nawet gdyby go wypuścili, istniało duże prawdopodobieństwo, że ten wygadałby o nich swoim pobratymcom. Zabić go nie mógł – nie miałby sumienia zabić niewinnego dzieciaka, choć to było najprostsze i najlepsze rozwiązanie.
- Moglibyśmy go wziąć ze sobą – zaproponował po dłuższej debacie z Tracyn, czując jak jakaś część jego jestestwa chętnie by przystanęła na ten pomysł, ale kpiący ton Ge’shehn ostudził jego zapał.
- My? – potrząsnęła krótkimi kłakami. – Myślałam, że dostałeś w bok, nie w łeb. Wziąć go? Do walki? Będzie nam tylko przeszkadzać.
Kad gniewnie skrzyżował ramiona na piersi.
- To tylko dziecko. Chyba nie chcesz zostawić go na śmierć?
- Jak dał sobie radę do teraz – prychnęła Tracyn – to i potem da sobie radę sam.
- Tym bardziej powinien być Mando! – oponował Kad, zaskakując samego siebie. Wojowniczka rzuciła swym krótkim wibronożem, który z łoskotem wbił się w drewno parę centymetrów od twarzy Kada. Ten nawet nie drgnął. Za to zabracki chłopiec podskoczył z zaskoczenia. Jego purpurowe oczy nie przestały podejrzliwie śledzić obcych postaci. Siedział między nimi, skulony przy nikłym płomyku ognia. Chudymi ramionami oplótł podkurczone nogi. Kad uśmiechnął się ku niemu pokrzepiająco, ale napotkał tylko złowrogie spojrzenie chłopca. Tracyn zaś nie kryła swojej złości.
- Mando-srajto... Chcesz go adoptować? Proszę bardzo! Ale ja nie zamierzam nawet palcem kiwnąć. Sam sobie się nim zajmuj! Ja chcę tylko dostać tego skurczybyka.
Nachyliła się ku niemu, pełna gniewu, wzburzenia i niechęci. Słaba poświata światła przemknęła po jej ubrudzonej twarzy, nadając jej złowrogiego wyglądu.
- Ale jeśli ty, albo ten bachor wejdziecie mi w drogę, nie ręczę za siebie.
Badar źle znosił, gdy mu grożono, ale przez wzgląd na znajdę, postanowił nie odpowiadać na pogróżki kobiety. Ta, widząc, że dyskusja dobiegła końca, wyrwała ze ściany swój wibronóż i schowała go w cholewę buta. Poczym wróciła na swoje miejsce, ostentacyjnie zachowując dystans. Zamknęła oczy, szykując się do krótkiego odpoczynku. Mandalorianin wyciągnął z kieszeni suchą racje żywności. Otworzył sprasowane opakowanie, a te pod wpływem kontaktu z wilgocią powietrza uformowało się w podłużny baton energetyczny. Wyciągnął rękę ku chłopcu, który nie przestał patrzeć na niego z nieskrywaną nieufnością.
- Jedz – rzekł ku malcowi. Ugryzł kawałek i przeżuł, ponownie wyciągając ku niemu pożywienie. Zabrak ani drgnął.
- Food – tym razem Kad spróbował basica, bez skutku. Spróbował także w każdym znanym sobie języku, na przemian mówiąc w mando’a. Tracyn w końcu nie wytrzymała i posławszy mu mordercze spojrzenie, wyciągnęła własny baton energetyczny i po prostu rzuciła nim w chłopca. Ten bez najmniejszego szmeru złapał baton w locie i szybko otworzył. Kiedy pożywienie się zmaterializowało, pochłonął je prędko i łapczywie, ani na chwilę nie spuszczając Mandalorian z oczu.
Kad uśmiechnął się szeroko, a jego młodzieńcza twarz nabrała wyrazu łagodności.
- Mówiłaś, że...
- Och, zamknij się wreszcie! – Tracyn ucięła mu w pół słowa. Poczym odwróciła się na drugi bok, dając mu znać, że chce w końcu przespać chociaż chwilę.

+++
Następne godziny zlały się w jedno. Wędrowali, kiedy mogli, kryli się, gdy coś zakłócało martwą ciszę zrujnowanego miasta. Mieli za mało amunicji, by rozpoczynać jakiekolwiek zbędne akcje zbrojne. Szczeniak, który podążał za nimi wcale nie pomagał.
Schronili się na kolejnym poddaszu opuszczonego domostwa. Z bezpiecznej kryjówki obserwowali, jak uzbrojeni ‘żołdacy’ wpadają do budynku naprzeciw, wypędzając skrywające się tam istoty. Dorosłych rozstrzelali od razu. Każdemu strzałowi towarzyszył szloch młodych Twi’lekanek. Jedną z nich ktoś uderzył w twarz.
Krzyki i strzelanina. Oni tylko patrzyli.
Zabracki chłopiec zakrył uszy i skulił się w kącie, z daleka od Mandalorian. W końcu wszystko umilkło, dowodząc, że gangsterzy odjechali, zabierając ze sobą swoje łupy wojenne. Młode Twi’lekanki pewnie skończą jako niewolnice lub dziwki. To był już czwarty taki rozbój, którego byli niemymi świadkami. Kadowi to się nie podobało.
Nie powinni za długo zostawać w jednym miejscu. Niebawem mogą nadejść nowe bandy tubylców. Dotknął swego lewego boku, czując dotkliwy, ostry ból.
- Czego znowu wierzgasz? – zapytała Tracyn, a w jej głosie nie uświadczył żadnych emocji. Jeszcze chwilę patrzyła na trupy zalegające na ulicy.
- Ruszamy – Kad rzekł, a ona posłuchała, choć z ociąganiem.
Kad skinął na chłopca, który nie rozumiał ani macierzystego języka Mandalorian, ani nawet basica. Pozostały tylko gesty, ale i tak sierota wpierw spojrzał na kobietę. Zawsze szukał u niej aprobaty. Szedł za nią, jak jakiś zagubiony szczeniak akk, choć Tracyn wydawała się go nie widzieć. Kad czuł ukłucie zazdrości, że pomimo swoich starań, chłopiec okazywał mu nieufność, choć to on go karmił i bronił. Otrząsnął się ze zbędnych myśli. Podpierając się o ścianę, wstał. Rana piekła go nadal, ale czuł, że da radę iść.
Znowu przedzierali się po ruinach budynków. Niektóre były jeszcze zbudowane z jasno-kolorowego drewna tutejszych lasów. Większość zaś stanowiły durabetonowe konstrukcje, obecnie pozbawione ścian i okien. Kroczyli cieniem, unikając ostrego, porannego słońca.
Jednak czas pomału uciekał... mieli raptem kilka dni, nim ktoś z Watahy, albo Komandosów Mereela zawita na tą zaśnieżoną planetę. Do tego czasu winni sami odnaleźć podszywającego się pod Mandalorianina zbrodniarza. Inaczej albo on, albo Tracyn może być martwy. Miał nadzieje, że jednak nie on.

+++
Byli w połowie drogi do celu. Nie planowali tego. Jednak, gdy w piątą noc natknęli się na lidera gangu, Tracyn po prostu rzuciła się w wir walki. A Mandalorianin nie miał innej możliwości, jak dołączyć.
Wszystko działo się szybko, ale Kad przez napływ adrenaliny nie odczuł upływu czasu. Wśród trupów, wrzasku bezbronnych i wystraszonych mieszkańców i odgłosu strzelaniny, Tracyn dopadła chaakara w mandaloriańskiej zbroi. Próbował uciec, ale Mandalorianka nie miała dla niego litości. Badar zaś rzucił się ku opancerzonemu pojazdowi. Kierowca nie zdążył zareagować, gdy Kad wyrżnął mu kolbą w sam środek twarzy. Krew bryzgnęła na niego, ale wizjer hełmu zaraz został automatycznie oczyszczony. Wyrzucił bezwładne ciało z kabiny kierowcy. Nowo wyrobiony odruch, nakazał mu sięgnąć po małego Zabraka, który zamiast zostać w bezpiecznej kryjówce, pobiegł za nim. Złapał go za chabety i wrzucił do wnętrza kabiny, nim sam zasiadł za stery. Usłyszał ciężkie stęknięcie, gdy chaakar wylądował na tylnych siedzeniach, bezwładny jak wór durabetonu. Tracyn poprawiła mu z łokcia, uderzając w krtań.
- Jedź! – krzyknęła ku najemnikowi, choć silniki już pracowały na pełnej mocy, a opancerzony wóz rozpędzał się. Kad nie cackał się. Taranował wszystko i wszystkich na swej drodze, sprawnie manewrując między ruinami ulic. Czuł drżenie pojazdu, gdy ostatnie serie z blasterów odbijały się od metalu opancerzenia, ale szybko zostawili je za sobą. Jechali, przed siebie, byleby opuścić to przeklęte miasto. Zostawić wszelkie gangi, tubylców i konflikty za sobą.
Szerokokątna wizja hełmu uwieczniła zwycięski uśmiech Tracyn. On sam uśmiechał się jak wariat.

+++
Słuchał jak kości bitego trzeszczały. Był pewien, że Tracyn złamała mu już dwa żebra, sądząc po głuchym trzasku i jękach. Ale ta nie wahała się ani na chwilę, tylko uderzała i uderzała, z wściekłością wyraźną w jej wilczym spojrzeniu.
Kad zmiął bibułkę z suszonymi liśćmi, robiąc skręta. Choć na dworze panował chłód, niebo było ładne, kobaltowe. To była dobra pogoda, żeby móc siedzieć na świeżym powietrzu i po prostu patrzeć na świat. Dzieciak siedział w cieniu, za drzewem. Nie wzdrygał się, nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Zdawał się być obojętny na wrzaski jeńca, którego krwią Tracyn była umorusana. Szkarłat wydawał się tylko pobudzić jej agresję. Badar zapalił skręta, wdychając drapiący nozdrza zapach.
Może nie tak powinien się czuć, ale było mu dobrze, z dzieckiem na wyciągnięcie dłoni, z Tracyn zatraconej w swej furii. Obserwował ją, gdy jej dłonie wybijały na obcym ciele szlak zemsty i nienawiści. Gdy kolejna kropla krwi zmieniła się w czerwoną smugę na jej policzku i, jak niedorzeczna łza, spłynęła w dół, ku szczęce. Jej krótkie, ciemne włosy falowały z każdym podmuchem wiatru, a Kad uznał, że jest ładna, na swój brzydki sposób. Z tą myślą zasnął. I spał spokojnym snem, choć krzyk torturowanego niósł się głośnym echem wśród drzew.
Obudził się jakiś czas później, gdy zrobiło się chłodniej na dworze, a cienie zaczęły wypełniać okolicę, zwiastując nadchodzącą noc.
Tracyn była milcząca. On nic nie mówił, ani o jej wybuchu gniewu, ani o stygnących, skatowanych zwłokach. Dzieciak tylko spojrzał na nią, tymi wielkimi, nie rozumiejącymi nic oczyma. Kad spodziewał się, że wpadnie w histerię, albo ucieknie od kobiety. Lepiej by malec szybko nauczył się, kim są Mandalorianie. Co go zaskoczyło, to nie zachowanie dziecka, a Tracyn. Kobieta wzięła chłopca na ręce, tuląc go jakby od tego zależało jej życie, albo nawet i cały świat. Dzieciak otulił ją swymi chudymi, krzywymi ramionami najmocniej jak mógł, a członkini Watahy zapadła się w tym uścisku. Kad odwrócił wzrok dziwnie zawstydzony, pozwalając, by ta chwila trwała niezakłócona. To było dziwaczne i niewłaściwe, ale dobre, by to dziecięce ramiona chroniły dorosłego.
Tracyn spała, z wtulonym w nią chłopcem. Dzieciak otwierał oczy co jakiś czas, jakby obserwując okolicę, gotów bronić kobiety. I Kad zauważył, że on sam już nie jest obcym w przestrzeni chłopca, bo ten nie patrzył na niego z podejrzliwością. To był dobry znak. No i kurcze, Kad pomyślał, dzieciakowi przydałoby się jakieś imię. Może Tracyn coś wymyśli.
I złapał się na myśli, że są jak holopuzzle, które dopiero teraz zaczynają pasować do siebie i tworzyć coś na kształt ładnego, ale dziwnego obrazka. To była głupia myśl. On był żołnierzem Mereela, ona wariatką z Watahy, a dzieciak, był tylko dzieckiem, które samo nie przetrwa w tym paskudnym wszechświecie. Ale w tamtej chwili... wszystko wydawało się być na swoim właściwym miejscu.

+++
Odkąd opuścili miasto parę dni temu i zaszyli się w dziewiczej głuszy, relacje Mandalorian wydawały się być stabilne. Odnieśli sukces, tam gdzie drużyna Kada zawiodła. Myślenie o poległych bolało, więc Badar starał się nie wspominać swoich vode. Braci i kompanów, przez całą wojnę między Mereelem, a Vizslą stracił już wystarczająco wielu.
Rok temu burzliwy spór między dwoma liderami mandaloriańskich klanów ze słownej potyczki przerodził się w krwawe walki, a od tamtej chwili Vizsla zawzięcie pragnął głowy Jastera. Niby liderzy walczyli o serce manda’yaim. Czym Mandalorianie winni być – najemnikami syto opłacanymi, czy panami samych siebie i całego sektora. W sumie dla Kada to nie miało znaczenia.
On sam przystał do Nawróconego Mordercy z Concord Dawn, jak szyderczo nazywano Jastera Mereela. Nie z ideologii, czy podziwu. Kad uważał, że dawne dni chwały minęły bezpowrotnie. Nie było, do czego wracać, a Mereel zapewniał swoim podwładnym stały dochód kredytów, które łatwiej do niego przemawiały, niż abstrakcyjne pojęcia. W dzisiejszym świecie, tylko one miały znaczenie. I honor, ale tym się człowiek nie wykarmi.
Liczyło się głównie to, że nikt nie zażegnał sporu. Starszyzna wiekowych klanów jedynie wyraźnie dała obu stronom do zrozumienia, że na Mandalorze nie ma dla nich miejsca. Więc zarówno Komandosi Mereela, jak i Wataha Śmierci zostali zesłani na wygnanie, by rozstrzygnęli swój spór poza macierzystymi ziemiami.
Właściwie powinien się spodziewać, że ten moment nadejdzie. Być może byli kawałkami tego samego obrazka, ale nie był to wizerunek sielanki, czy szczęśliwego życia. Ich obrazem był konflikt, a każdy z nich należał do przeciwnej strony. Tego dnia przyszła burza. I jak każda, zaczęła się niewinnie. Od pytania.
- Czemu przyłączyłaś się do Watahy? – Kad zapytał znad pieczonej nogi jakiegoś tutejszego zwierzaka. Mały Zabrak upolował go własnoręcznie, choć przecież nie mógł mieć więcej niż pięć, sześć lat. Tracyn żartobliwie nazwała go Szczurkiem, a chłopiec podłapał słówko i chętnie je używał. Jakby czując, że to ważne słowo.
Tracyn spojrzała na niego zaskoczona. Od śmierci chaakara wydawała się być w dobrym nastroju.
- Czemu ty walczysz dla Nawróconego Mordercy?
Najemnik wzruszył ramionami, niezrażony kpiącym określeniem na jego przywódcę, Jastera Mereela.
- Kredyty łatwiej do mnie przemawiają, niż miniona chwała – wyznał szczerze.
- Zabiłbyś innego Mandalorianina, gdyby obcy ci za to zapłacił?
- Tak – przyznał uczciwe.
- Właśnie dlatego galaktyka traktuje nas jak wygłodzone psy – kobieta splunęła. – Na sprzedaż.
Badar obserwował ją spod zmrużonych powiek. Stężał, gotów do obrony swoich kompanów, swoich .vode
- Mereel sam wybiera, komu zechce się nająć.
Śmiech Ge’shehn brzmiał dziwnie ostro pośród ciszy leśnej głuszy.
- Jak szlachetnie z jego strony. Wielki, wspaniały Mandalor z tego Mereela.
- Pewnie uważasz, że Vizsla jest lepszy, co?
- Pewnie – przyznała. – Jest cholernie cwanym cynikiem, ale przynajmniej nie walczy za obcych, a dla swoich.
Tym razem to Badar parsknął śmiechem.
- Terroryzując okolicę, walcząc i zabijając dla samej idei walki?
- Prawo silniejszego – odpowiedziała mu z niezwykłą nonszalancją. – Ze świata masz tylko tyle, ile samemu sobie weźmiesz.
Najemnik zmiął w ustach drwinę. Nazwa Wataha Śmierci idealnie odzwierciedlała sposób ich działania. Według Badara, grupa Vizsli jawiła się właśnie jak głodna, dzika wataha drapieżników, niebezpieczna i śmiercionośna. Jednak w przeciwieństwie do zwierząt, byli ludźmi. I jako ludzie byli o wiele bardziej nieobliczalni. Atakowali dla zabawy, dla samej walki. By zabijać, przywłaszczać sobie to, co zechcą, nie licząc się z życiem innych. Kad wolał zwierzęta, te przynajmniej atakowały tylko z konieczności, nie dla przestarzałych, destruktywnych pobudek.
- Co masz do zarzucenia Jasterowi? – Kad zapytał bez ogródek.
- A to, kurwa, że sprzedałby nas bez żadnych wyrzutów każdemu aruetii, który by mu za to zapłacił! Tak jak zdradził Tora, na Concord Dawn! Jest bez honoru! – Tracyn warknęła rozłoszczona.
- Honoru? – najemnik rozgniewał się. – Mój ojciec wierzył w honor i siłę. W tradycję wojowników. I wiesz co? Martwemu nic po tym. Vizsla jest niebezpiecznym człowiekiem, a Mereel zrobił co uznał za słuszne, by go powstrzymać, nim jego ambicje zniszczą nas całkowicie. To on wywołał wojnę! Przelewa naszą krew za nic. I po co? By podbijać sektory? Galaktykę? Dla chwały przodków? Jaką wojnę z Republiką wygraliśmy? I niby mamy się szczycić, że wielcy, wspaniali przodkowie dali dupy i przegrali?
Oboje poderwali się na równe nogi. Tym razem nie było żadnego błota, które mogłoby ich uspokoić, połączyć wspólną więzią brudu, zmęczenia i niechęci. Był tylko śnieg, czysty, zimny i obojętny na ich spór.
- To lepsze niż być czyimś kundlem! – kobieta warknęła, marszcząc nos. Sieć cienkich blizn w blasku słabego ognia, brzydko odcięła się na jej skórze.
- Jeszcze słowo kobieto, a ci przypierdolę w pysk!
Tracyn uderzyła swymi okutymi w rękawice pięściami o siebie. Dała mu jasno do zrozumienia, że nie pozostanie mu dłużna w niczym. Jednak nim którekolwiek z nich zaatakowało, znienacka dzieciak wpadł między nich, stając z rozpostartymi ramionami przed kobietą. Wyglądał żałośnie krucho, ze swoimi patykowatymi, chudymi ramionami, które byłoby łatwo złamać. Tracyn była tak samo zaskoczona, co Mandalorianin. A kiedy Kad postąpił krok do przodu, chłopaczek rzucił się ku niemu, z warknięciem i czystą nienawiścią w oczach, obkładając go swoimi piąstkami, bardziej raniąc samego siebie, niż dorosłego mężczyznę. Ale furia i gniew, jakimi niemal emanował zaskoczył Kada, zmuszając go, by się cofnął. Z dwojga Mandalorian, Tracyn szybciej doszła do siebie i otuliła chłopca ramionami, przytrzymując go w miejscu. Dzieciak się wyrywał, miotał wściekle, by zaraz zapaść się w oferowanym cieple. Mówił coś w swoim dialekcie, na przemian łkając i pociągając nosem. Tracyn szeptała coś wprost do ucha dziecka. Badar nic nie był wstanie usłyszeć, ale przynajmniej wydawała się panować nad sytuacją.
Szczurek się uspokoił, ale zajęło to trochę czasu, tak, że nie warto było ruszać dalej. Zaszyli się więc w jednej z suchych grot, zamaskowani gałęziami i śniegiem. Chłopiec zasnął w ramionach Tracyn, z którą Kad stykał się plecami. Siedzieli tyłem do siebie, ona i dziecko wewnątrz, on pilnując wejścia do kryjówki. Nie ustalali tego, tylko tak samo z siebie, naturalnie to wyszło.
- Czemu tak spanikował? – zapytał cicho, czując jak ponownie ciężka cisza zapada między nimi. Poczuł jak Tracyn wzrusza ramionami.
- Po za tym, że jest sierotą niewiadomo jak długo, w zrujnowanym mieście, w środku obcego konfliktu, gdzie niewiadomo co go spotkało przez te wszystkie dni, cóż, nie mam zielonego pojęcia.
Kad by chętnie grzmotnął ją w pysk, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, kobieta mówiła dalej, tym razem porzucając drwinę.
- Biorąc pod uwagę jak nadal bardzo boi się ciebie, to być może ma dobry powód, by nie ufać żadnemu z facetów.
Mandalorianin stężał. Postanowił na razie nie drążyć tematu, czemu wojowniczka tak myśli.
- Mnie? – Kad potrząsnął głową. – Karmię go, pilnuję go, kurcze! Nawet uratowałem mu tyłek. A ty ledwo co kiwnęłaś palcem przez te wszystkie dni. Czemu to się mnie boi, a ciebie nie?
- To instynkt – wyjaśniła mu Tracyn, ciężko wzdychając. – Nigdy nie zauważyłeś, że w większości kultur i ras to kobiety najczęściej zajmują się małymi dziećmi? Że są nauczycielkami młodszych klas? Przedszkolankami? Opiekunkami? Pediatrami? To nie tylko sprawa instynktu macierzyńskiego. To zaufanie. Dzieci instynktownie ufają kobietom.
- Tracyn?
- Hm?
- Skąd tak dużo wiesz o dzieciach?
- Z holoksiążek! – warknęła mu, a Kad czuł, że tylko próbuje zakończyć temat. Niestety, ciekawość zawsze była jego wadą. Wykręcił szyję na tyle, by móc choć kątem oka zobaczyć jej wyraz. Blada, spowita mrokiem twarz, z oblepionymi od potu ciemnymi włosami wyglądała nadmiernie brzydko.
- Co się stało z twoim dzieckiem?
Poczuł jak kobieta stężała i wiedział, że właśnie wszedł na słowne pole minowe. Musiał teraz uważać, bo takie trudne rozmowy bardzo łatwo kończyły się rękoczynami. A on na dziś miał dość wrażeń. Myślał, że Tracyn już mu nie odpowie, gdy cichy głos wypełnił przestrzeń.
- Jest martwy.
Chwilę siedzieli w ciszy, którą na powrót przerwała Tracyn.
- Mój pierwszy mąż – splunęła z nienawiścią – zabił go. Miałam synka, Chiiryu. Nie skończył nawet trzech lat.
- Nie nadałaś mu mandaloriańskiego imienia – Kad nie spojrzał na nią.
- Ponoć moi przodkowie byli wojownikami. Ale osiedlili się w końcu i stali się farmerami. Tak żyłam, wiesz? – potrząsnęła głową, świadoma, że Kad nie mógł tego wiedzieć.
- Ale jednak dołączyłaś do Watahy – zauważył Kad, zaciekawiony. Tracyn zignorowała go.
- Moja rodzina nie była bogata, ale ojciec cieszył się szacunkiem wśród innych. Kiedyś przegonił cały gang bandziorów, który terroryzował okolice. Byliśmy biedni, ale... szanowani. Może trochę ze strachu przed naszym pochodzeniem – Tracyn westchnęła smutno. – Któregoś dnia poznałam syna miejscowego bogacza. Był cudny, silny, cholerny ideał. Oświadczył mi się jakiś czas później.
Kobieta zamilkła na chwilę, a Badar, pomimo ciekawości nie miał sumienia ją ponaglać.
- Byłam szczęśliwa, jak nigdy dotąd. Młody, przystojny, bogaty. Co dziewczyna mogłaby chcieć więcej? Na początku było dobrze. Prawie w ogóle się nie rozstawaliśmy, byliśmy... idealnym wizerunkiem szczęśliwej młodej pary. Potem urodziłam ślicznego synka. Byłam poważanym członkiem naszej społeczności. Tak to wyglądało, ale coś się... zmieniło – chwilę milczała, zatopiona w przykrych wspomnieniach. – W tamtym czasie wybuchały, co jakiś czas zamieszki w naszym sektorze. O wszystko oskarżano Mandalorian. Pewnego dnia wściekł się, że nie jestem jak inne panienki; że jestem zbyt niezależna. A może chodziło mu tylko o moją, mandaloriańską, obcą krew? Nie wiem. Uderzył mnie. Zignorowałam to. Badar spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nie spodziewał się, że ta narwana kobieta pokornie zaakceptowałaby przemoc wobec niej.
- Następnym razem pobił mojego synka - Tracyn spojrzała mu prosto w oczy. – A ja złamałam mu rękę. Obie. I wypierdoliłam go z domu. W końcu też zdobyłam się na odwagę, by poprosić brata, by nas stamtąd zabrał.
- Aruetii nie odpuścił?
- Jego męska duma poczuła się urażona – Tracyn przyznała z kpiną. – Przyszedł, z przyjaciółmi, wyrównać rachunki. Mój synek był dzielnym chłopcem, chciał mnie ochronić, a ten gnój go zastrzelił. Tyle, że akurat mój brat i Parjir’verd przylecieli po mnie.
- Czemu nie odeszłaś wcześniej?
- Byłam młoda, naiwna i miałam pstro we łbie – wzruszyła ramionami. – Czego oczekiwałeś od prostej dziewuchy, której śniło się życie z bajki?
- Mówiłaś, że urodziłaś się w mandaloriańskiej rodzinie...
Tracyn parsknęła śmiechem.
- O tak, urodziłam się, ale nikt mnie nie szkolił. Żyłam i pracowałam na polu, jak moja matka i ojciec. Nie chciałam być nikim innym. Mój brat uciekł z domu, gdy skończył czternaście lat i zaciągnął się do Watahy. Potem Vizsla i Mereel wzięli się za łby. A ja sobie żyłam i rosłam w płonnych marzeniach o szczęśliwym małżeństwie.
Między nimi zawisła cisza. Kad pogrzebał kijem w ognisku, aż żar buchnął radośnie.
- Czemu wcześniej nie uciekłaś do swego brata?
Tracyn patrzyła w niespokojne płomienie przed sobą. Wydawała się ich nie widzieć.
- Byłam głupia – rzekła po chwili ciszy. – Może zbyt dumna. Nie wiem. Pytałeś czemu dołączyłam do Watahy.
- Pytałem – przyznał najemnik, mając nadzieje, że tym razem nie rzucą się sobie do gardeł.
- Jako jedyni dali mi bezpieczeństwo... dumę, z tego, kim jestem – kobieta nieświadomie potarła swoje cienkie blizny na policzku. – Żyjemy w świecie, gdzie Mandalorianie nigdzie nie mogą czuć się bezpiecznie. Galaktyka nas nienawidzi, oskarżając o wszystkie dostępne zbrodnie i wynaturzenia, gardzi nami, albo nas wykorzystuje, do własnych celów. A większość się zgadza na to.
- Nieprawda. To, że pracujemy dla obcych kredytów, nie znaczy, że ulegamy władzy innych. Mereel...
Tracyn pokręciła głową zniechęcona. Machnęła dłonią, by uciszyć swego towarzysza. Oboje wiedzieli, że jedno nie przekona drugiego do swoich racji. Gdyby tak było, konflikt między Torem, a Jasterem już dawno temu by wygasł. Nie było sensu kontynuować tej dyskusji, bo żadne z nich nie chciało już walczyć. Nie dziś.
- Co sądzisz, o Komandosach Mereela? – Tracyn zapytała. – O jego bezpośrednich podwładnych?
Badar parsknął.
- Najlepsi z najlepszych. Najlepiej płatni. Każdy z nas chce być jak oni.
- My, zwykli żołnierze Watahy, na Tora i jego najbliższe otoczenie, mówimy, że to Straceńcy.
Kad spojrzał na nią nie kryjąc zdziwienia.
- Że co proszę?
- Straceńcy – powtórzyła odwracając głowę. Badar był pewien, że rozmyśliła się i nie zamierzała mu już nic więcej wyjawić. Zdziwił się, gdy usłyszał jej ciche słowa.
- My nie marzymy, by być jak oni – wyjaśniła. – Wokół Vizsli zebrali się wojownicy, którzy nie mają już nic do stracenia. Tylko walka czyni ich jeszcze żywymi. A wierz mi, oni nie chcą być dar’manda.
Do rana siedzieli w zupełnej ciszy.

+++
Odległe Rubieże, kolonia Ark’hahh, obecnie.
Okazało się, że Wataha przybyła pierwsza na planetę. Byli już w mieście. Tracyn zgodziła się asystować najemnikowi w zdobyciu statku, by on i chłopiec mogli odlecieć, nim jej pobratymcy ją odnajdą.
Póki, co wszystko szło gładko.
Przed nimi rysował się zdewastowany kosmoport. Szczęśliwie dla niego, na ciemnych płytach lądowiska stały stare frachtowce. Wyglądały na zdatne do lotu, co potwierdzały zhakowane informacje z konsol informacyjnych. Wystarczyło, by któryś dał radę powieźć ich do najbliższej planety. Kad był dobrej myśli. To było proste zadanie.
A potem rozpętało się piekło.
Błyskawice z blasterów śmigały im nad głową, ale twardo parli naprzód. Jeśli mieli stąd odlecieć, to teraz, albo nigdy.
Kad Badar zaklął cicho, gdy ikona poziomu amunicji zaświeciła się ostrzegającą czerwienią na wizjerze hełmu. Szerokokątne pole widzenia notowało jak Tracyn z precyzją oddawała strzał po strzale, eliminując wrogów. On sam zabił już pięciu strażników kosmoportu, trzech nadal ukrywało się za załomem muru.
Wrzaski, przekleństwa, świst strzałów z blastera, wszystko mieszało się ze sobą, tworząc znaną dla Badara wojenną pieśń. Poruszanie się w jej rytmie, było dla niego tak samo proste, jak oddychanie. Znał jej takt i melodie od dziecka.
A potem nagle hałas zamarł. Cisza wypełniła przestrzeń między pobliskimi budynkami z okiennicami pozbawionymi transpastalowych szyb. Przywodziły na myśl pokaleczone, bezokie ofiary wojny. Kad Badar widywał takie istoty zdecydowanie za często... tym bardziej pragnął opuścić to przeklęte miejsce i zabrać ze sobą Szczurka.
Śnieg skrzypiał pod jego okutym obuwiem, gdy zmierzał w stronę frachtowców. Statek do wolności był na wyciągnięcie ręki. Jednak zabracki szczeniak nie czekał na żaden gest ze strony Mandalorian. Biegł ku nim z bezpiecznej kryjówki. Purpurowe oczy iskrzyły się, podekscytowane i pełne nadziei. I pełne obaw, że wojownicy mogą o nim zapomnieć.
Tak właśnie miało być, Kad myślał z jakimś dziwnie zrodzonym ciepłem w sercu. W domu będzie czekać na niego sowita zapłata za misje, jego zabracki brat i kompani. A teraz będzie miał też syna, któremu przekaże swe dziedzictwo.
Życie w tej jednej chwili wydało mu się być dobre. I proste.
A potem mozolnie zbudowany domek z holokart rozpadł się, gdy zagubiona błyskawica przecięła powietrze, ugadzając młodą pierś.
Przeraźliwie przytomny umysł Mandalorianina notował wszystkie szczegóły.
W szybie odbijające się niebieskie oczy Tracyn, rozszerzone i przerażone z głęboką tonią cierpienia, które wypłynęło spod zimnego opanowania.
Wolny lot bezwolnego ciała, które zamarło z otwartymi ustami, nie nabrawszy powietrza w płuca. Nienaturalnie nagle zeszklone i puste oczy wpatrywały się w bure chmury, już obojętne na zgiełk i konflikt wokół nich.
Kad z głuchym łoskotem upadł na kolana, czując jak zimny śnieg oblepia jego spodnie, buty i opancerzenie. Ale nawet ten chłód nie był w stanie wywołać w nim żadnego uczucia. Jedyne co mógł, to klęczeć i patrzeć na bezwolne zwłoki kogoś, kogo nazwał w końcu swoim synem.
Słyszał milknące strzały walki, ale nie zwracał na nie uwagi. Tulił kruche ciało, które tak łatwo było złamać.
Drżąca, kobieca ręka spłynęła na umorusaną twarz dziecka. Smukłe palce delikatnie uczyniły to, co on sam powinien zrobić. Zamknęły puste oczy, by już nie mogły wpatrywać się w szare, ponure niebo niewidzącym wzrokiem. I Kad miał świadomość, że to nie pierwsze dziecięce powieki, które Tracyn musi zamknąć. Było w tym tak wiele niewłaściwości, że Mandalorianin nie potrafił tego znieść. To dzieci winny opłakiwać swoich rodziców, nie na odwrót.
Ta sama dłoń spoczęła na jego ramieniu. Kad czuł jej ciężar, choć metal zbroi nie pozwalał, by Tracyn mogła w geście otuchy ścisnąć jego ramię.
- To nie martwi są tymi, co umierają – szept kobiety nieznośnie brzęczał w jego uszach, choć wcale nie chciał tego słyszeć. – Lecz żywi, którzy pozostali bez nich...
Nagle ciężar z jego ramienia zniknął. Jego rozum notował kroki nadchodzących żołnierzy. Powinien zareagować, zanim któryś z nowoprzybyłego oddziału Watahy wpakuje mu kulę w plecy, ale nie miał siły na nic więcej, niż na wpatrywanie się w zamknięte oczy, ze złudną nadzieją, że może się zaraz otworzą.
W jego duszy nie było żadnych emocji, ani konfliktu. Nowoprzybyli żołnierze Watahy wydawali się nie istnieć. Ostre słońce, biały śnieg, czerwone plamy. Nic nie istniało dla niego. Tylko pustka, martwe ciało i wszechobecna cisza.

+++
Klęczał tak jeszcze długo po odejściu Watahy, obejmując zimne ciało chłopca.
Jego ojciec zawsze mu powtarzał, że po każdym konflikcie przychodzi spokój. Po każdej burzy, nieważne jak strasznej i śmiertelnej, nadchodzi cisza, kojąca strach i poczucie straty. Jednak Kad był pewien, że już nigdy więcej nie zazna spokojnego snu w tak dziwnej ciszy jak ta, nawet gdy wojenna burza umilknie na dobre.

Hashhana


 

Komentarze
 
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
 

Dodaj komentarz
 
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
 
 

Społeczność
  *Newsy
*Nadchodzące wydarzenia
*Ostatnie komentarze
O nas
About us
Über uns
*Członkowie
*Struktura
*M`Y w akcji
*Historia Organizacji *Regulamin
*Rekrutacja
*Logowanie
M`y naInstagramie
M`y na Facebooku
Kontakt: kontakt@mandayaim.com
Copyright © 2009-2023




Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3. 21,946,113 unikalne wizyty