|
Nadzieje |
|
|
|
Nadzieje
Kiedy pomysł zrodził się w głowie Skiraty, był tylko nieuporządkowanym ciągiem marzeń i planów. Naiwne nadzieje przesiąkały rzeczywistość, pobudzając go do działania. Później przyszli ludzie, gotowi podjąć karkołomne wyzwanie, rzucić rękawicą w twarz świata i mieć odwagę żądać dla klonów lepszej rzeczywistości. Nim Kal się obejrzał, wrogowie zamieniali się w sojuszników; czy to bezduszny Walon Vau, z którym toczył boje od pierwszej minuty znajomości, czy to Jedi, którymi pogardzał. Pojawiły się sposobności, o jakich nigdy nie śnił. Zrabowane pieniądze zgnuśniałych arystokratów z Mygeeto, wyłuskane informacje o genetyce, planach Republiki. Wszystko to nagle zaczęło się układać w logiczną całość, nabierać kształtów, które lotny umysł Skiraty pieczołowicie kreślił i korygował.
I nagle nadzieje stały się czymś więcej. Ambicją. Życiową misją. Ratunkiem dla setek istnień.
Ścigał się z czasem, który umykał mu przez palce i nieważne jak mocno zaciskał je, codziennie ktoś, kogo powinien uratować, ginął. Stawał w szranki z własną nienawiścią i uprzedzeniem, gdy Jedi otaczali go zewsząd i wcale nie okazywali się tacy źli i podli, jak lubił ich widzieć. Przyjął pod swój klanowy dach Jusika i brzemienną Etain. Być może winien okazać jej więcej troski i miłości, gdy potrzebowała go najbardziej. Ale czasami uprzedzenia wygrywały bój, a dla niego klony zawsze stały wyżej, niż jakakolwiek inna, inteligentna istota. Miał nadzieje, że kiedy wojna wygaśnie, zbuduje bezpieczny dom, bastion dla wykorzystanych klonów, zagubionych Jedi i mandaloriańskich weteranów. Wtedy, obiecywał sobie solennie, wynagrodzi każdą krzywdę i złe słowo, jakie wyrządził swym synom i Etain. Odpokutuje wszelkie zło i zbrodnie popełnione jego dłońmi, ustami i myślą.
Miał wielkie nadzieje... ale jak zawsze nadzieje okazały się przereklamowane.
+++
W bezpiecznej twierdzy zbudowanej z myślą o wielu osobach, mieszkała raptem mała garstka. Cisza nieznośnie głośno wypełniała sobą nieużywaną przestrzeń domu, drwiąc z nadziei Skiraty. Ale nie zamierzał się poddawać, nie teraz, gdy na zgliszczach Republiki budowało się Imperium, zagrażające wszystkim dookoła, zwłaszcza wrażliwym na Moc istotom, takim jak jego osierocony wnuk i adoptowany syn, Jusik.
Pomimo jego starań, nadal wielu z szkolonych przez niego żołnierzy-klonów tkwiło w szeregach niewolniczej służby rządowi, któremu nic nie byli winny. Skirata, choć widział, jak jedne marzenia legły w gruzach, był gotów zacząć pracę od nowa.
Nie zdziwił się, gdy kopiąc w zamarzniętej ziemi dziurę pod pomnik upamiętniający tych wszystkich żołnierzy, których nie ocalił, znikąd pojawił się Vau. Razem pracowali w ciszy przez długie godziny. Choć cały dom ogarnęła żałoba po śmierci Etain, żaden z nich nie zamierzał się poddawać.
Następnego dnia Vau wyleciał na Kashyyyk, szukać Seva, pozostawionego za liniami wroga.
Życie każdego klona było dla nich cenniejsze niż wszystko inne. Ani Republika, ani nowe Imperium nie mogły tego zrozumieć. Tu chodziło o coś więcej, niż życiową misję, fanaberię starych, samotnych ludzi.
Tu chodziło o rodzinę.
+++
Vau nie zgadzał się ze Skiratą, by narażać życie ich synów dla Jedi. Nie chodziło o zadawnione blizny i wspomnienia Galidraanu, choć te także odgrywały ważną rolę w kształtowaniu światopoglądu Mandalorian. Chodziło o priorytety i wiążące się z tymi niebezpieczeństwa. Klony-dezerterzy nosili na sobie wyrok śmierci, ale nikt jakoś specjalnie ich nie szukał. Ukrywanie Jedi, na których nałożono nagrody, nie tylko mogły ściągnąć im na głowę Imperium, ale także łowców głów, łasych na kredyty. Niemal cała Mandalora była nimi przepełniona, a Vau rzadko kiedy ufał obcym, nawet jeśli ci byli ziomkami.
Ale Walona tu nie było, a Kal nie potrafił przymknąć oczu i udawać, że Jedi nie zostali zaszczuci i to ci, co nikomu nie uczynili krzywdy. Dzieci nie znające innego świata, niż mury ich świątyni, za bardzo przypominały mu klony. Za bardzo przypominały Etain, dla której był szorstki i nieczuły. Etain oskarżonej przez niego o bycie samolubną egoistką, kiedy zaszła w ciążę z jej synem. I nie potrafił się nadziwić, jak mógł być taki ślepy i okrutny, dla zagubionej, kruchej Jedi.
A Darman tkwił gdzieś tam w galaktyce, sam ze swoją rozpaczą i żałobą, choć Skirata miał nadzieje, że Niner czuwał nad nim, gdy on nie mógł.
+++
Niektórzy musieli umrzeć, by być żywymi. Tak było w przypadku Fi, który oficjalnie został martwym, jeszcze zanim wojna dobiegła końca. Jednak nikt nie mówił, że śmierć to przyjemna rzecz. A może była przyjemna, to tylko umieranie było ponad siły klona.
Fi nie pamiętał za wiele z tego okresu. Nie pamiętał jak Besany stanęła w szranki z niebezpieczeństwem, bezdusznymi robotami i prawami Republiki, by tylko ocalić nieświadomego klona. Jusik mu o tym opowiedział.
Powinien jej podziękować, ale jakaś część jego umysłu przeklinała ją za dobroć i oddanie. Bo to nie ona leżała bezwładna i bezbronna jak on. Obrazy zlewały się w jedno; jego bracia, którzy polegli na Kamino i na Geonosis, twarze jego towarzyszy z drużyny Omeg, Kal, Zera, krajobrazy planet, zalane słońcem, wodą, bólem, życie, którego nie doświadczył nigdy, mieszały się, dławiły go i pochłaniały.
Chciał krzyczeć. Z gardła wyrywał się tylko żałosny charkot, a strużka śliny brudziła mu brodę.
Chciał kopać, wierzgać, bić głową o ścianę. Ledwo mógł drgnąć, poruszyć swym ciałem. Nienawidził tej nieporadności i bezwoli. Jeszcze bardziej nienawidził, gdy wszyscy patrzyli na niego ze współczuciem. Albo odwracali wzrok, bliscy płaczu.
Jusik, były generał Wielkiej Armii Republiki i niegdysiejszy Jedi, stawał codziennie do boju z ludzkimi granicami, by tylko poskładać Fi z powrotem w jedną, stabilną całość. Trud wyrywał z niego ostatki sił, a bruzdy tworzyły się i pogłębiały na jego młodej twarzy. Ale nie poddawał się.
Fi chciał, by przestał. By pozwolono mu położyć się na ciepłej, zielonej trawie, która rosła przed domem. By zostawiono go w spokoju. Ale nikt nie słuchał, a on nie miał jak protestować.
Z czasem odzyskał władzę w palcach, potem w całej dłoni, ramieniu. Potem przyszła ulga, gdy ciało, choć topornie i bez gracji, ale jednak toczyło się na przód, pozwalając mu iść przed siebie. Język ciągle plątał mu się i mijały długie minuty, nim wykrztusił z siebie jakieś słowo. O ile pamiętał, że chciał coś powiedzieć.
Czasami dni zlewały się w jedno, a on w ogóle nie odczuwał, że minęły. Za każdym razem gdy widział pełne współczucia spojrzenia innych domowników, palił go wstyd, że nie potrafi pamiętać tego, co mówili mu chwilę wcześniej.
Bywały dni, gdy nie rozumiał, czemu nie ma Etain, która przecież jeszcze niedawno temu prowadziła go za rękę, na spacer wokół domu. Gdzie się podział sierżant Vau, Darman, Niner, Delty?
Etain nie żyła, powtarzali mu. I za każdym razem to bolało tak samo. Darman był komandosem Imperium, tak jak Niner i Delty. Vau wybył na Kashyyyk, odnaleźć Seva.
Pięć minut później Fi nie pamiętał. A Jusik walczył dalej, by poskładać w jedną całość umysł kalekiego komandosa.
+++
Życie Skiraty toczyło się między potrzebami rodziny, a zagrożeniami, jakie na nią czyhały.
Chociaż brzmiało to niebywale prosto, wcale nie było to takie łatwe, by lawirować między zainteresowaniem Shysy, zapędami Imperium, wyłapywaniem i przygarnianiem nowych klonów-dezerterów, przemycaniem Jedi, unikaniem łowców głów i chowaniem kilkunastomiesięcznego berbecia, gdy jego ojciec nadal tkwił w szeregach wrogiego wojska.
Fenn Shysa nie byłby tak wielkim problemem, gdyby sobie nie ubzdurał, że zrobienie z jakiegoś klona –dokładniej z jednego z synów Skiraty – nowego Mandalora to dobry ruch marketingowy. Sprzedać go jako syna poległego Jango, który powiedzie ich ku nowej chwale i wyrwie z marazmu. Wszystko pięknie, ale każdy taki pretendent byłby pierwszy do odstrzału, a Kal wolałby, by oczy wszystkich Mandalorian, Imperium i łowców głów skupiły się gdzieś daleko od jego klanu, najlepiej po drugiej stronie galaktyki, a nawet dalej.
Proponował Fennowi, by sam stanął na czele, jako przywódca, ale Shysa był na to zbyt mądry. Łatwiej działa się zza czyichś pleców, po cichu. Ostatnimi wiekami rola Mandalorów musiała być przeklęta, czy coś, bo ci ciągle dawali się zabić. Tym bardziej Skirata nie chciał mieć nic wspólnego z rolą przywódcy.
Niestety, sytuacja się komplikowała z każdym dniem. Może i Mandalorianie nie wydaliby swych własnych ziomków, lecz ci nie uważali Jedi za takowych. Kal obawiał się, że nawet Jusik, jego chłopiec, może stać się celem mandaloriańskich łowców głów, chętnych upolować Jedi. Nie wspominając o całej gromadzie innych wrażliwych na Moc istot, które przewijały się przez jego dom. Być może Vau miał racje, by trzymać sprawy klanu z daleka od spraw Jedi, ale Kal zaszedł za daleko, by teraz podkulić ogon i zatrzasnąć tym wszystkim zaszczutym istotom w potrzebie drzwi przed nosem. Był draniem, rabusiem, mordercą, ale na pewno nie był tchórzem.
Jego ukochani synowie, zaawansowani zwiadowcy serii Zero dwoili się i troili, by zebrać pożyteczne informacje o poczynaniach Imperium. Jednak to inna wzmianka przykuła uwagę Kala. I cóż, przeraziła.
Na Mandalore powróciła Wataha Śmierci, czy raczej jej odłam, który podczas niedawnych Wojen Klonów, zwał siebie Strażą. Próbowali oni przejąć władzę w głównym mieście Nowomandalorian, pragnących całkowicie usunąć tradycję wojowników z dziedzictwa manda’yaim.
Co więcej wyglądało na to, że niektórzy niegdysiejsi szkoleniowcy powrócili do życia i to w całkiem nowej formie. Jako członkowie Straży Śmierci.
Wiadomość o Prieście i Reau nie zdziwiły go za bardzo. Ta dwójka dawnych Cuy’val Dar zawsze była pokręcona, ale skoro Jango Fett zechciał ich zwerbować, nikt nie miał nic do gadania. Kal podejrzewał, że Mija Gilamara krew zaleje z wściekłości, gdy się o tym dowie.
Mij, jak i Vau byli o wiele bardziej zaangażowani w dawny spór między Mereelem, a Vizslą, niż on sam. Między prawdą, a Mocą, Skirata nie miał zbyt wiele do powiedzenia o Watadze Śmierci. Walczył przeciw nimi, ale w gruncie rzeczy to też byli Mandalorianie, a Kal był już zmęczony ciągłymi bratobójczymi walkami. Zwłaszcza teraz, gdy nadciągało nowe zagrożenie, o wiele straszniejsze, niż banda wojowników, którzy chcieli wojować dla samego wojowania. Imperium rzucało z każdym dniem mocniejszy cień na przyszłość Mandalorian. Na przyszłość jego klanu. Nic innego się nie liczyło.
Walon na pewno nie ucieszy się na wieść, że Wataha Śmierci ma się dobrze na Mandalorze. Że zaciągnęła się na usługi Imperium.
Ale Vau od tygodnia nie dał znaku życia. Kiedyś Skirata przywitałby tą myśl ze spokojem, jeśli nie z pewną dozą zadowolenia. Jednak dziś, po trzech latach wojny, po czystce Jedi, w którym zginęła Etain, miał nadzieje, że stary di’kut wróci z Kashyyyku żywy. Lista zmarłych, jaką Kal codziennie powtarzał w myślach była już wystarczająco długa, by dodawać jeszcze nowe imię.
Jego ojciec mówił: nadzieja matką głupich, ale lepiej być głupcem, niż sierotą. Więc Skirata trzymał się kurczowo tejże nadziei, która tak łatwo zdradzała.
+++
Walon wrócił na Mandalore po miesiącu. Kal nie wiedział, czy się cieszyć, czy rąbnąć mu w pysk za brak oznak życia przez ten cały czas. Skirata niechętnie przyznawał sam przed sobą, że naprawdę martwił się o tego di’kuta.
Co więcej Stary Psychol, jak go niegdyś nazywał, przywiózł ze sobą zagubionego na Kashyyyku klona. Sev wyglądał okropnie; zmasakrowany, wychudzony i ledwo przytomny. Jego brązowe oczy były rozszerzone i nie reagowały w ogóle na światło. Kal wolał nie wiedzieć, skąd Vau dał radę wytrzasnąć tyle środków przeciwbólowych, by naszprycować swego podopiecznego taką dawką. Miał tylko nadzieje, że nie ściągnie im wszystkim na głowy jakieś katastrofy.
- Katastrofy to twoja specjalność, ner vod – rzekł mu Vau, gdy doprowadzili klona do jego tymczasowej kwatery. Sev bez słowa zaległ na ciepłym łóżku, a ciche westchnięcie umknęło mu z ust. Fi, ledwo powłócząc nogami, dotarł do pokoju i tylko patrzył na nich zza framug grodzi. Mij Gilamar, ich zaufany kompan i lekarz przybył pół godziny później i pomógł zająć się zmaltretowanym klonem.
Vau nie chciał powiedzieć co się działo na Kashyyyku, a Kal nie naciskał. Widział to w oczach drugiego mężczyzny, że łatwo nie było. I wcale nie będzie łatwiej teraz.
- Nie ma co liczyć na Wookieech – Vau powiedział z pewnym niesmakiem, pocierając niezabliźnioną jeszcze szramę na twarzy. – Nienawidzą Imperium, to prawda, ale równie mocno nie lubią klonów, którzy zabili ich przyjaciół Jedi. Szczęśliwie Enacca była wstanie przetłumaczyć swoim ziomkom, że nie jesteśmy wrogami.
Kal czuł jak znowu umyka mu grunt spod nóg. I masz ci nagrodę, za ratowanie shebsów Jedi!
- Mogłeś dać mi znać – wyrzucił Vau, przypominając sobie długie dni zmartwień i notoryczne pytania Fi, czy Mandalorianin wrócił. O ile Fi pamiętał. Czasem pytał tylko, czy Walon już wyszedł na spacer i czy będzie mógł dołączyć, albo czy Delty też zamieszkają z nimi w ich małym domu. Fi czasem nie pamiętał nawet, że wojna dobiegła końca, a prochy Etain rozdmuchał wiatr. Żal ściskał serce Skiraty, ilekroć Fi zadawał pytanie, gdzie młoda Jedi jest.
- Ech – Vau machnął mu ręką w bezradnym geście. – Nie chciałem ryzykować. Zresztą nie przebiłbyś się przez blokadę Imperium. A nawet i jeśli, wiele byś nie pomógł. Skakaliśmy w tę i z powrotem, by wystudzić ślad naszej trasy, przez zapomniane światy, po ruchliwe szlaki handlowe, by cząsteczki jonowe rozłożyły się, albo zmyły z innymi. Nikt nie powinien nas wykryć.
Skirata miał taką nadzieje. Nie stać ich było na żaden błąd.
+++
Sev po powrocie z Kashyyyku zmienił się. Nie były to zmiany diametralne, widoczne i oczywiste. Ukrywały się w spiętej linii mięśni, ilekroć Vau znikał z jego pola widzenia. Przezornością, z jaką przechodził z pokoju do pokoju, gdy ciemność wypełniała pomieszczenia, a za oknem las milczał złowrogą ciszą. Sev mało mówił – mniej niż zwykle, mniej jadł, jeszcze bardziej izolował się od innych, którzy nie byli częścią jego drużyny.
Wszyscy domownicy próbowali zaakceptować te zmiany. Dostosować się do jego złowrogiego spojrzenia wypełnionego ostrożnością i przerażeniem, ilekroć ktoś stanął zbyt blisko, lub zbyt szybko zamachnął się ręką. Do głuchego warknięcia podobnemu warknięciom strilla, ilekroć ktoś zapytał, czy wszystko z nim w porządku, albo czy nie chce porozmawiać o czymś.
Wszyscy starali się nie widzieć, jak Sev, niezależny, brutalny klon zaprawiony trzyletnią, wojenną zawieruchą, staje się nerwowy i bliski paniki, ilekroć jego sierżant-szkoleniowiec nie był na wyciągnięcie ręki, na odległość słuchu, czy wzroku. Oddech zmieniał się w spazm strachu i komandos drużyny Delta czmychał przed wszystkimi spojrzeniami, nerwowo krążąc od pokoju do pokoju, dopóki Vau się nie odnalazł. Najgorsze w tym było jego milczenie – nie krzyczał, nie nawoływał, nie mówił, tylko bez słowa krążył, dopóty nie poczuł się bezpieczny przy boku Walona. Mandalorianin znosił te napady paniki z niezwykłą jak na siebie cierpliwością, tylko czasem zgrzytając zębami na tak jawny pokaz załamania swego podopiecznego. Ale nie skarżył się, ani nie karcił klona. Dla nich obu była to nowa sytuacja, w której ciężko było się im odnaleźć bez poczucia zażenowania.
Reszta domowników odwracała wzrok od niepewności odnalezionego klona, przełykając wszelkie komentarze. Sev nie chciał ich słów pocieszenia, nie chciał ich litości, uwagi, towarzystwa. Nie krył się z tym, że do życia potrzebuje tylko swoich braci z drużyny, swego sierżanta-szkoleniowca, śmierdzącego strilla, a dopiero potem tlenu, wody i pożywienia.
Tylko Fi, uchodzący za martwego członka Omegi, kaleki Fi przylgnął do niego i nie odstępował ani na krok.
I siedzieli obaj, to przed domem w cieniu pobliskich drzew, to w kuchni, cisi, milczący i samotni w swym nieszczęściu.
Szybko stało się jasne, że nic nie rozdzieli tych dwóch żołnierzy, złączonych przeżyciami, których inni nie doświadczyli, a przeto nie rozumieli.
+++
Skirata widział narastające niezadowolenie Vau, choć nie przejawiało się niczym szczególnym. Po prostu znał drugiego Mandalorianina, wiedział, że nowo powstałe kółko wspólnego użalania się, jakie Fi i Sev stworzyli, działało mu na nerwy. I niebawem, kiedy cierpliwość i nieistniejąca wyrozumiałość wyczerpią się, Vau będzie gotowy ich okrzyczeć, obić, sponiewierać, niezależnie od ich stanu psychicznego. Walon Vau, człowiek, który nie miał wyrzutów sumienia, by na twarzy załamanego śmiercią braci Atina zostawić długą bliznę, nie cofnie się przed niczym.
Tępił on każdy objaw słabości, każdą najmniejszą oznakę użalania się nad sobą. W jego słowniku nie istniało takie słowo. Należało się zmierzyć z przeszłością, stanąć twarzą w twarz z każdym wyrzutem sumienia i litością i skopać im shebs, zetrzeć na proch, a potem ruszyć do przodu, dalej, przed siebie.
Kal zaś, bardziej niż hardość ducha, chciał by jego synowie – ci adoptowani, przywłaszczeni czy nie; byli szczęśliwi i bezpieczni. Był gotów stanąć w szranki z Vau w każdej chwili, by bronić ofiar wojny, jednocześnie przerażony, że Mandalorianin nie zawaha się przed wytknięciem mu jego własnego żalu, jaki czuł po śmierci Etain.
Bo tak jak Sev obwiniał siebie o bycie pozostawionym na Kashyyyku, jak Fi czuł się rozżalony swoim nowym stanem, tak Skirata czuł się winny śmierci Etain. Ilekroć brał na ręce swego wnuka, jej syna, żal potęgował się i niemal fizycznie go dławił. A Darman pozostawał po za jego zasięgiem. Razem z Ninerem, Bossem, Scorchem, Fixerem i całym innym tuzinem chłopców, których obiecał uratować przed śmiercią.
I tylko srogie spojrzenie Vau przypominało mu, że poczucie winy niczego nie zmieni.
+++
Tak jak Kal się spodziewał, w końcu Vau miał dość kółka użalania się nad sobą, jaki stworzyli kaleki Fi i Sev po niewoli u Trandoshan. Ale obyło się bez przemocy. Właściwie Kal nie był pewien co się stało.
Pewnego ranka Fi zniknął. Ot tak, po prostu nie było go w domu, zniknęły jego buty i kurtka. Wszyscy wpadli w panikę, nawet zimny i obojętny Vau przejął się tym niecodziennym obrotem sprawy. Besany i Laseema pozostały w domu, na wypadek gdyby Fi wrócił, a Zera, komandosi i starzy Mandalorianie szybko zmobilizowali się, by ruszyć w teren i znaleźć zgubę, nim ten potknie się i złamie sobie kark, albo utopi się w pobliskim jeziorze. Nikt nie miał pojęcia, co Fi planował, lub co chciał udowodnić.
Spędzili cały pochmurny, chłodny dzień przemykając między drzewami. Nawoływując go, przeczesując każdy dostępny kawałek okolicy. Nadchodziła burza i wszyscy chcieli znaleźć Fi, nim oberwanie chmury im w tym przeszkodzi.
Mird nie mógł złapać tropu, gdy wiatr rozgonił zapach. Z irytacją stworzenie uderzało swoim długim ogonem, powarkując i charcząc, jakby rzucając bluzgami na swój strilli sposób.
Skirata się niepokoił, a jego zmartwienie tylko się spotęgowało, gdy Vau przesłał mu prywatną wiadomość, że Sev jest niedysponowany i że obaj odłączają się od poszukiwań. Stan klona nie był żadną nowością, nawet po tylu tygodniach członek drużyny Delt wpadał w obezwładniającą panikę, ilekroć miał przebłyski niedawnej niewoli u Trandoshan.
Walon tylko sucho zarysował sytuacje, w jakiej klon się znalazł na Kashyyyku, Mij podał opis fizycznych ran, a Kal sam złożył wszystkie informacje w przykre wyjaśnienia.
+++
Vau słynął z wielu rzeczy, ale uczuciowość na pewno nie była jedną z nich.
Potrafił być bezduszny i okrutny do granic możliwości, złośliwy i socjopatyczny, z niezwykłą elokwencją i inteligencją. W żargonie półświatka bezprawia był Omegą, przestępcą z wyższym wykształceniem, czym chętnie drażnił Kala.
Ale co mu po ładnych, mądrych słówkach, jeśli nigdy nie potrafił ich ujarzmić i wykorzystać, gdy chodziło o emocje? Nie lubił emocji, a już tym bardziej nie lubił się z nimi obnosić.
Szczęśliwie pozostawał mu instynkt.
To on zadziałał, gdy w jego hełmie rozległ się głęboki głos Seva. I nim ten coś powiedział, Vau instynktownie przełączył ich z ogólnej częstotliwości na prywatną. Zachrypnięty głos klona brzmiał spazmatycznie, wyzierał z niego nie zamaskowany niczym strach.
- Gdzie jesteś? – Walon zapytał tylko, ale Sev nie umiał odpowiedzieć. Lasy Mandalory były zgoła odmienne od dżungli Kashyyyku – tam panowała duchota i wilgoć, gdy wśród drzew veshoku mieszkał chłód i ciemność, ale torturowane umysły nie zwracały uwagi na takie szczegóły. Dla Seva wszystko wyglądało jak Kashyyyk i Walon musiał go odnaleźć, nim klon załamię się na dobrze. Choć zrobił ogromne postępy w tak krótkim czasie, żaden ze starych sierżantów nie oszukiwał się. Takie doświadczenia na zawsze pozostawiały rysy na psychice.
Po ikonie wizualnego połączenia z przerażonym żołnierzem, Vau zlokalizował jego położenie. Walon zawsze był pewien, że Fi to ten typ człowieka, który miał więcej szczęścia niż rozumu, więc miał nadzieje, że i tym razem inni odnajdą go nim ten coś sobie zrobi. A on i Sev wrócili do domu.
+++
Fi się znalazł, bo wcale się nie zagubił. Nikomu nie przyszło do głowy, by spojrzeć na niegdyś zieloną łąkę, którą obecnie pokryły kolorowe liście. Fi zasnął tam i spał spokojnie, gdy wszyscy wokół siali panikę.
Kiedy Skirata się o tym dowiedział – bo akurat Vau i Sev tamtędy wracali do domu, poczuł jak strach opuścił go, zabierając ze sobą pulsującą siłę adrenaliny. Starość i zmęczenie dały o sobie znać.
Bał się, że Vau w końcu obije obu żołnierzom mordy, za bezmyślność, samo użalanie się, napady paniki. Ogólnie za wszelki objaw słabości.
Nie zdziwił się, że Sev wyglądał na przygaszonego. Zawsze po niespodziewanej panice, czy po nocnym koszmarze, nieszczęsny młodzieniec zapadał się w sobie, cichnął, niemal znikał na oczach. Fi wtedy lgnął do niego, nieporadnie klepał po szerokich plecach, dukał z trudem słówka, niekiedy jeszcze opluwając się własną śliną. Czasami silił się na żarty, które rzadko kiedy brzmiały tak śmiesznie jak chciał. Ale Sev się uśmiechał, choć w brązowych oczach czaił się wstyd i zawód.
Ale Vau był jakiś nad wyraz spokojny.
Na wieczór, gdy ulewa przeszła, jak zawsze szykował się na spacer z Mirdem. Tyle, że dziś towarzyszył mu Sev. I obaj znikli na długie godziny, nie dzieląc się z nikim swoją rozmową. Fi tylko patrzył tym nieruchomym spojrzeniem na drzwi, za którymi zniknął Mandalorianin, zdewastowany klon i strill.
O dziwo, kiedy wrócili, Sev był w jednym kawałku, bez żadnych urazów. Wydawał się być jakiś spokojniejszy. I Skirata zastanawiał się, czy Vau w końcu opanował słowa i nauczył się nimi wyrażać swoje emocje. Albo przynajmniej nie krzywdzić innych swoim ciętym językiem.
+++
Następnego wieczoru Sev także towarzyszył swemu sierżantowi na spacerze. Fi, siedząc w kuchni tylko obserwował, jak ci dwaj wychodzą i znikają za bezpiecznymi drzwiami. Nie powiedział nic, choć jego samotna postać malowała się smutno pośród szarości pokoju. Jak porzucony i niechciany szczeniak.
Besany upiekła mu słodkie ciastko, a Atin grał z nim w sabacca.
- Fi, ad’ika – Kal zwrócił się ku niemu z czułością. – Wiesz, że możesz z nimi iść następnym razem.
Ale Fi niezdarnie tylko pokręcił głową. Nie po raz pierwszy Skirata poczuł dumę, że jego chłopiec, chociaż nieporadny i zagubiony, potrafił dostrzec, że wieczorne przechadzki to szansa Seva, by zrobić kolejny krok z granic traumy.
Nie było tajemnicą, że komandos drużyny Delta nie kwapi się dzielić z obcymi swoimi rozterkami, a Vau był dla niego wszystkim, oprócz obcym.
I nawet Fi, starający się ze wszystkich sił, nie mógł zastąpić Sevowi braci z drużyny.
+++
Jusik codziennie poświęcał wiele czasu na sesję z okaleczonym umysłem Fi. Był też gotów uleczyć Mocą drugiego klona, jednak uparty Sev odmawiał. Bardan podejrzewał, że idea bycia obnażonym ze swych lęków i przeżyć, które mógłby wyczytać z jego umysłu odstraszyły go na dobre. Zamiast leczyć komandosa, zaintrygował się stanem Arly Fett, wyciągniętą z coruscańskiego psychiatryka. Bardan nie był pewien, czemu zależało mu, by uratować tą obcą kobietę, ale pozwolił by go wiodła Moc.
Początkowo tylko ledwo muskał jej umysł, by ją uspokoić i zapewnić jej bezpieczeństwo. Nie wiedział, do czego była zdolna, jednak wydawała się być uległa wobec jego zabiegów. Z dnia na dzień natężał swoją Mocą na nią i choć napotykał szczelność wspomnień, nie okazywała żadnych emocji. Myślał, że okiełznał jej szaleństwo.
Aż do czasu, gdy znienacka wyrżnęła mu z pięści prosto w twarz, łamiąc nos. Jej umysł przepełniała prosta chęć ucieczki – całkowicie świadoma i ludzka, bez skazy choroby psychicznej. Jusik musiał przyznać, że jak na tak kruchą istotę, miała niezwykłą siłę. Obezwładniła go szybkimi ruchami i skręciłaby mu kark, gdyby nie natychmiastowa reakcja ze strony Zer. Ordo i Prudii doskoczyli do niej, siłując się z wierzgającą, wściekłą kobietą. Starała się wyrwać z ich silnego chwytu, przeklinając, gryząc, kopiąc.
Sev i Atin, jak wyczulone bestie murem stanęli, zasłaniając sobie bezbronnego Fi. Kal był gotów zastrzelić kobietę, ceniąc bardziej bezpieczeństwo swej rodziny, niż jakąkolwiek lojalność do rodziny zmarłego Fetta.
Jusik zdał się na Moc i pozbawił świadomości szamoczącą się kobietę. Zwiotczała bezwiednie w ramionach Zer i tylko ostatnie echo jej przerażenia w Mocy jeszcze długo dźwięczało w uszach byłego Jedi.
+++
Arla Fett należała do Watahy Śmierci. Ten fakt wcale nie pomagał. Jusik krążył między nią, a Fi, zmęczony i bezsilny. Jego nadludzki wysiłek odciskał się na młodej twarzy, pogłębiał bruzdy, oczy same się zapadały. Kal musiał siłą oderwać byłego Jedi od grzebania Mocą w zawiłych, roztrzaskanych umysłach, nim jego własny umysł się zagubi.
Kal musiał siłą odrywać Zera od desperackich poszukiwań, które mogłyby sprowadzić z powrotem do domu Ninera i Darmana, Delty i tuzin innych chłopców. Imperium było bardziej ostrożne i podejrzliwe. O wiele ciężej było dostać się w jego szeregi, wydrzeć jego tajemnice. Zera, choć genialni i super inteligentni, nadal byli tylko ludźmi. Kal starał się o tym pamiętać.
Starał się też pamiętać, że pod jego dachem ukrywają się Jedi i klony-dezerterzy, którzy pojawiali się i znikali, a za ich tropem podążały całe chmary łowców głów.
Ale przede wszystkim musiał dbać o dobro swego klanu, tych wszystkich synów, których adoptował, lub zapożyczył od Vau. Dobro dwuletniego wnuka Kad’ikę i o kolejną pociechę, która była w drodze. Besany oznajmiła mu dobrą nowinę dzisiejszego poranka. Czuł się szczęśliwy i dumny. A podły głosik wyrzutu sumienia przypominał mu, jak potraktował Etain, gdy ta podzieliła się z nim swą radością i nadziejami. Ale nie mógł cofnąć czasu.
+++
Kad’ika był pod stałą opieką domowników. Mird, dorosły, zaprawiony w bojach strill, nie odstępował go na krok, przytrzymywał zębiskami za kołnierzyk ubranka gdy miał upaść, to szturchał go nosem, gdy chłopiec uczył się chodzić.
Besany i Laseema chętnie sprawowały pieczę nad osieroconych wnukiem Skiraty, ale żadna nie mogła pozbyć się wyrzutów sumienia, że to Etain powinna nosić go na rękach i czytać bajki i tulić. Takie było życie, niesprawiedliwe.
Nawet komandosi wykazywali się niezwykłym zainteresowaniem, ilekroć ich bratanek był w pobliżu. Jusik, poprzez zabawę, szkolił chłopca w podstawach używania Mocy.
Jednak to Skiracie przypadała najgorsza rola.
Brązowe oczy chłopca wpatrywały się w mały hologram z twarzą Etain.
- To twoja mamusia – Kal mówił czule, gładząc go po ciemnych włosach.
- Mamusia nie wróci – stwierdzał Kad’ika, a Skirata miał ochotę zaprzeczyć. Jednak dojrzałe ponad wiek oczy wnuka, nie pozwalały mu skłamać.
- Gdzie tatuś? – chłopiec pytał nieustannie. Ale Kal nie wiedział, gdzie Darman obecnie przebywa. Nie wiedział nawet, czy nadal żyje.
+++
Besany wyraźnie kontrastowała z ponurą naturą Mandalory. Była elegancka w swej prostocie klasycznych rysów twarzy. I w przeciwieństwie do zaprawionych żołnierzy-klonów, szkolonych od dziecka do walki, była wykształconą osobą, o szerokich zainteresowaniach.
Kochała Orda i znosiła dla niego bez skargi wszelkie niewygody mieszkania na zacofanej planecie, na odludziu pośród głuszy. Nie skarżyła się na brak muzeów, które uwielbiała zwiedzać na Coruscant, ani na ograniczoną możliwość rozmowy o sztuce, muzyce, wydarzeniach kulturowych. Ordo starał się nadrabiać swoją wiedzę o innych aspektach życia, nie związanych z zabijaniem, ale szło mu to topornie i wolno. Besany zawsze czule całowała go w czoło i przytulała, doceniając jego zaangażowanie, nawet jeśli nie było owocne.
Sama wybrała swój żywot, na wygnaniu i tułaczce. Gdyby miała możliwość jeszcze raz wybrać, postąpiłaby tak samo. Nawet jeśli tęsknota za cywilizacją sączyła się w jej serce, potrafiła nie patrzeć za siebie, za dawnym życiem na Coruscant.
+++
Laseema, w przeciwieństwie do Etain i Besany, wyszła za Atina bardziej z rozsądku, niż z miłości. Nikt nie miał jej tego za złe, zważywszy, że była to częsta praktyka wśród Mando’ade. Czasem miłość nie wystarczyła by ocalić kogoś, ale każdy pożądał chociaż pierwiastka poczucia bezpieczeństwa, czułości i wsparcia. Ciężko byłoby też obwiniać młodą Twi’lekankę, że chciała lepszego życia, niż to, które by na nią czekało na Coruscant. Twi’lekanki były pożądanym towarem, a Laseema nie chciała być czyjąś własnością.
Atin obdarzył ją zaufaniem i opieką, ona dała mu namiastkę normalnego życia. Tworzyli dobraną parę, z umiarkowaną miłością i silną potrzebą posiadania kogoś bliskiego.
+++
Kala ogarniała frustracja. Kolejny ślepy zaułek, jeśli chodziło o cudowny lek na przyśpieszony proces starzenia się klonów. Mij Gilamar i Zera robili co mogli, by ruszyć z martwego punktu, ale nawet najwięksi naukowcy galaktyki nie potrafili dogonić geniuszu kaminoańskiej badaczki. A odkąd Imperium zabroniło klonowania, zawłaszczając wszelkie firmy i laboratoria, ich szanse na powodzenie zaczęły szybko maleć.
Gdyby Kal mógł wskrzesić Ko Sai zrobiłby to. Jeśli nie dla samego wyniku jej pracy, to tylko po to, by móc rozbić jej łeb, rozszarpać, wypruć flaki i dać ogólny upust swej furii. Przeklęta Ko Sai wolała sama się zabić, niż dać satysfakcję komukolwiek.
Kal z furią rzucił datapadem o najbliższą ścianę.
+++
Kiedy wszyscy krzątali się po domu, wątpliwości i frustracja wyparowały z Kala.
Besany, obecnie brzemienna została oficjalnie wyłączona z obowiązków domowych. Vau w końcu się przyznał –niechętnie, ale jednak- że potrafi gotować i ku ogólnemu niedowierzaniu, potrafił to robić nad wyraz dobrze. Wszystkim jakoś przyszło łatwo zbyć jego narzekanie, że nie zamierza być niczyim kukiem. Tym łatwiej, że pomimo narzekania gotował niemal codziennie. Sev i Fi wylansowali się jako kuchenna pomoc.
Laseema chętnie pomagała we wszystkim, w czym tylko mogła. Atin uczył ją bycia Mando’ad, posługiwania się nożem i samoobrony, ale Twi’lekanka nie porzuciła swego wesołego i towarzyskiego uosobienia. I choć Atin nadal nie rozmawiał z Vau, ona nie miała żadnych obaw przed okutym w czarną zbroję mężczyzną. Tylko czasem, gdy patrzyła na Kad’ikę, lub brzemienną Besany, widać było, że sama pragnęła mieć własne dziecko. Ale Twi’lekanie nie mogli mieć potomstwa z ludźmi.
Zera hałasowali i dogryzali sobie w braterski sposób. Mereel i Ordo zawsze ze sobą rywalizowali, bawiąc wszystkich swoimi wygłupami. Jaing był tym spokojnym, Prudii odpowiedzialnym, a Komr’k i A’denn żyli w cieniu swych braci.
Corr tylko obserwował wszystko z nieśmiałym uśmiechem.
+++
Kal był pewien, że Jusik kiedyś źle skończy przez swój niewyparzony jęzor. Kiedy ostatnio wypaplał tajemnicę, Vau dowiedział się, że Etain jest w ciąży, a Skirata i Jedi nie raczyli o tym powiedzieć Darmanowi. Nie omieszkał okazać swojego niezadowolenia na taki obrót sprawy, ale nie wtrącał się w nie swoje interesy.
Jusik się wypaplał, ale to był Walon. Człowiek obojętny i mało zainteresowany czymkolwiek po za swoim strillem i byłymi podwładnymi. Co innego cała zbieranina Mandalorian, którzy ich otaczali zewsząd.
Wszystko zaczęło się od niewinnego pytania, na którym zawsze najłatwiej się wyłożyć.
- Jak tam Fi? Jakieś postępy? – zapytała Bravol, kiedy spotkali się wszyscy w względnie pobliskiej knajpie. Rav wiedziała, że Jusik jest Jedi, ale tak samo jak Kal i Mij, przełknęła tą wiedzę dość łatwo.
Nie było tajemnicą, że Bardan należy do klanu Skiraty. Nikt nie kwestionował jego praw do zbroi, którą nosił po zmarłym ojcu Kala. Tyle, że ciężko było nie zauważyć, jak karkołomny wysiłek odciska się na jego ciele. Niebieskie oczy człowieka wydawały się nagle postarzeć.
- Uleczyłem go, tyle ile mogłem, ale to ciężki przypadek. Ciężko mi wpłynąć na jego umysł, by uzdrowić go całkowicie – przyznał, zdając sobie sprawę, że Kal posłał mu piorunujące spojrzenie. Wtedy uświadomił sobie, że przecież siedzieli wokół nich obcy Mandalorianie.
- Co ty, jakiś kriffing Jedi jesteś? – zapytał rosły wojownik, a nagle cała speluna zaciekawiła się ich rozmową.
- Gdybym był Jedi – Jusik rzekł niedbale – już bym nie żył.
Gawędź huknęła ze śmiechu, choć nic zabawnego w tym nie było dla Bardana.
- Ale potrafisz leczyć? – starsza kobieta z okropną blizną na twarzy zmierzyła go uważnym spojrzeniem. Może nie dała się zwieść jego słowom, szukając nowej zdobyczy... a może była tylko ciekawa. Jusik nie umiał odczytać jej intencji.
- Moja matka była Kiffarką, ponoć – wzruszył ramionami. – Nie miałem okazji jej poznać.
- Ale poznałeś Mandalorian – skwitowała. Jusik nie wiedział, czy to pułapka, czy zwykłe stwierdzenie. Spojrzał na Skiratę, ale widząc, że mężczyzna jest spokojny, postanowił zaryzykować.
- Kal mnie uratował, gdy moją siostrę zabili Jedi – wzdrygnął się i uchylił się od ciekawskich spojrzeń zebranych Mandalorian, ale nie oderwał wzroku od oszpeconej kobiety. W myślach przeprosił Etain, że tak zagrał jej postacią. Być może powinien czuć wstyd, że ze swych byłych pobratymców uczynił kozły ofiarne, ale jednak to było prawdą... z pewnego punktu widzenia. To miecz świetlny zabił Etain, dziewczynę, którą mógłby spokojnie nazwać swoją małą siostrzyczką. Gdyby kodeks Jedi pozwalał im mieć przywiązanie i rodzinę.
- Jak się nazywasz ad’ika? – ta sama kobieta kontynuowała swoje małe przesłuchanie. Kal zachowywał się jak gdyby nigdy nic, ale był gotów w każdej chwili interweniować.
- Gotab – rzekł były Jedi, a kłamstwo przyszło mu nad wyraz łatwo.
Kal klepnął go w ramię. Emanował dumą i miłością, do których odczytania nikt nie potrzebował Mocy.
- To mój syn – rzekł, a Mandalorianie wznieśli toast za Gotaba. Tylko kobieta z blizną nie przestała uważnie patrzeć na młodego chłopaka.
+++
- Idziesz, czy nie – Walon zapytał Fi, gdy ten siedział na ławie w kuchni. Zbliżała się pora, gdy Mandalorianin wychodził ze strillem na spacer, często zabierając ze sobą także Seva. Fi wtedy pozostawał samotny w kuchni, nieskory do rozmów, czy żartów. Vau do tej pory nigdy nie wykazał się żadnym zainteresowaniem, by ten dołączył do nich.
Fi zerwał się, o włos nie zabijając się o własne nieporadne nogi, gdy starał się w tempie ekspresowym dotrzeć do swych butów. Kal posłał Walonowi karcące spojrzenie, jakby ten próbował zabić jego syna. Vau uniósł tylko brew w wystudiowanej manierze, a Skirata prychnął. Ostatnimi czasy nie potrzebowali słów, by się zrozumieć. Wystarczyły gesty.
- Czekam na zewnątrz – oznajmił były szkoleniowiec, nawet nie racząc spojrzeniem ubierających się młodzieńców.
Sev był już gotowy, w zimowej kurtce i ciężkich wojskowych butach. Fi z upartością staczał boje z niesfornymi sznurówkami, zbyt dumny, by przyjąć jakąkolwiek pomoc. Potem Sev zawinął go w ciepły płaszcz, obwiązał szalikiem, który dla niego zrobiła Laseema i zapakował w puchatą czapkę. Dopiero wtedy wyszli na przejmujący chłód nadchodzącej zimy.
- Sev się wczuł w rolę niańki – skomentował po fakcie Corr. Uśmiechał się od ucha do ucha, bo na Coruscant, gdy pierwszy raz poznał klony z drużyny Delt, opiekuńczość była ostatnią rzeczą, o którą by ich posądził. Atin tylko ściągnął brwi i odszedł bez słowa.
Kal poczuł naglące uczucie, że muszą szybko sprowadzić do domu resztę chłopców.
+++
Wieczorno-nocne spacery Walona ze strillem były codziennością. Z czasem Sev stał się stałym spacerowiczem, a teraz z nimi wybierał się Fi. I dziwna odmiana od porządku stała się rutyną.
- Fi ma się coraz lepiej – zauważył pewnego wieczoru Jusik, spoglądając przez okno na spacerujących ludzi.
- A Vau dorobił się większego stadka strilli – mruknął A’denn z niejakim rozbawieniem, a Komr’k szturchnął go łokciem w bok.
- Mówisz, że zamieniliśmy Fi na Atina?
To miał być żart, ale wcale nie brzmiał tak śmiesznie.
Tyle, że Kal musiał przyznać przed sobą, że tak właśnie było. On przywłaszczył sobie Atina, bezwiednie zagarniając go, a teraz Vau – świadomie lub nie, przygarnął Fi pod swoją opiekę. Ale czy to miało jeszcze jakieś znaczenie? Od przeszło kilku miesięcy granica, który klon jest czyi zatarła się, zmatowiała, odeszła w niepamięć. Byli teraz jednym klanem.
I kryło się w tym jakieś pocieszenie, że tam, gdzie dobre serce Kala nie wystarczało, można było polegać na chłodnej kalkulacji Vau. A gdzie socjopatyczne zachowanie drugiego Mandalorianina nie dawało żadnych efektów, Skirata wkraczał ze swą absolutną miłością. I jakoś wszystko się trzymało, opierało na sobie, uzupełniało.
+++
Skirata stał się mistrzem zbywania. Zbywał Shysę, ilekroć temu przychodziła ochota na poważne rozmowy o przyszłości Mandalory. Zbywał Imperialnych, którzy z niewiadomych przyczyn zapuścili się za blisko jego okolic. Zbywał wszelkie oskarżenia i podejrzenia, jakie pojawiały się wokół jego osoby i klanu. Był mistrzem i nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Zbywał nawet wzmianki o Watadze Śmierci – dziś zwanej Strażą. Jednak nawet on nie dał rady przejść obojętnie przy szeroko uśmiechniętej Reau i leniwie opartego o ścianę Priesta, kiedy znienacka go zdybali.
Mij Gilamar pewnie wyrżnąłby z pięści Dreadowi, nie bacząc na jego szaloną dziewczynę. Ci dwaj nienawidzili się i Kal był wdzięczny w duchu, że jednak go tu nie ma. Niestety, był z nim Vau. Walon normalnie nie okazałby ani grama emocji, ale niebieski znak Straży Śmierci, na pancerzach Mandalorian źle na niego zadziałał. Koścista twarz Mandalorianina wyglądała jak twarz doświadczonego zabójcy.
Ale Skirata nie był ani Vau ani Mijim. Konflikt ideologiczny dawnego pokolenia zupełnie go nie interesował, od kiedy miał własnych synów do wyprawienia w bezpieczną przyszłość.
Isabet knykciem uderzyła go w przód hełmu.
- Chyba mamy coś, co należy do was – rzekła z tą swoją irytującą nonszalancję. Dread rzucił im mały czytnik danych, który Skirata złapał bez trudu. Miał ochotę połamać urządzenie, ale czuł, że popełniłby wielki błąd.
- Kilka dni temu oddział komandosów Imperium próbował przedrzeć się do jednej z baz Mando’ade – wyjaśnił Priest. – Oczywiście, zawalili, a my ich złapaliśmy.
Każdy z byłych szkoleniowców wiedział, co to znaczy. Nawet na Kamino tak toczyły się szkolenia; kto był za słaby, za wolny, czy nieuważny i dał się złapać, kończył na przesłuchaniu. Vau potrafił złamać niemal każdego, a wielu klonów przekonało się o tym na własnej skórze.
- To dość nowatorska taktyka – zauważył Walon z dozą jadowitości w głosie. – Atakować swoich własnych sojuszników. Bo przecież Straż służy Imperium, czyż nie?
- To jedyny sposób, by zdobywać jakieś pożyteczne informacje – odpowiedziała im Mandalorianka, opryskliwie dodając – przynajmniej idzie nam lepiej, niż waszym zaawansowanym zwiadowcom klasy Zero...
Skirata zbył jej słowa.
- Czego chcecie?
Dopiero teraz Priest i Reau zdradzili niepewność, jeśli w ogóle odczuwali taką emocje.
- Trafiła nam się nadspodziewanie uparta drużyna – wyjaśnił Dread, okrążając Mandalorian powolnym krokiem. – Uparta i trudna do złamania. Cóż, nie widziałem ich, ale jeszcze nie dali się złamać. A to już o czymś świadczy, że znają metody prawdziwych Mando’ade.
Vau spiął mięśnie ramion. Wyglądał jakby był gotów zabić Priesta gołymi rękoma, a Mij niewątpliwie byłby dumny z tej jego nowej postawy.
Kal zapobiegawczo zatarasował mu drogę, zbyt zdeterminowany, by odzyskać złapanych komandosów.
- Jeśli jesteście zainteresowani, bądźcie we wskazanym miejscu – rzuciła im na pożegnanie Mandalorianka i oboje znikli, tak jak się pojawili znienacka.
+++
Byli. Nie mieli wyjścia.
Oczywiście, każdy z nich liczył się z możliwością, że to tylko ładnie ustawiona pułapka, w którą weszli jak potulne nerfy.
Jednak żaden członek Straży Śmieci nie zażądał ich broni. Nawet nie próbowali zawiązywać im oczu, ani pętać. Okazało się, że bazą odłamu Watahy był stary bunkier, specjalnie ustawiony na widoku. Nie na tyle by wzbudzić podejrzeń, ale wystarczająco by zainteresować obcy wywiad jako potencjalny obiekt do infiltracji. Mało osób w galaktyce zdawało sobie sprawę, że w ten sposób Mando’ade wyłapywali wrogich komandosów. Zachęcali do ataku, by mieć kogo przesłuchiwać.
Skirata obserwował uważnie ściany bunkra. Do tej pory był pewien, że to protektorzy Shysy zajmują to miejsce. Być może nowy lider potrafił wznieść się ponad uprzedzenia i złączyć każdą frakcję Mandalorian w jeden, spójny organizm. I obiecał sobie uciąć ze sprytnym Shysą pogawędkę, kiedy tylko stąd wróci.
Wbrew słowom Priesta, nie złapali jednej drużyny. Kal i Vau stali na górnym moście, patrząc jak w dole pod strażą trzymano komandosów. Mocno związane dłonie unieruchomione na plecach były już wystarczająco przykrym widokiem dla Skiraty, a co dopiero pełne zadrapania i sińców twarze i torsy. Pomimo tego żołnierze klęczący na zimnej posadzce dumnie i hardo milczeli, próbując swą pogardą zakryć własny strach. Przynajmniej ci, szkoleni przez mandaloriańskich szkoleniowców na Kamino.
- Są nieźli – przyznał jakiś obcy Mandalorianin, z wymalowanym na hełmie znakiem Straży Śmierci.
Palce Vau zacisnęły się na blasterze, który spoczywał w kaburze, koło uda. Jeszcze parę lat temu, rok, nawet mniej, nie wahałby się. Pociągnąłby za spust i nawet ucieszył się z zapachu spalonego ozonu i wypalonej skóry. Nienawidził Watahy Śmierci, bo ta odebrała mu wszystkich, które jego ponure serce mogło kochać.
Ale teraz nie chodziło o zadawnione waśnie, o stare blizny. Chodziło o przyszłość. O jego synów i synów Skiraty i może nawet synów Priesta i Reau.
Bo nawet oni poczuwali się do rodzicielstwa – nie przez krew i geny, ale przez bycie Mandalorianami, złączonymi wspólnym trudem, treningami i wierzeniami. Nie dzielili krwi przodków, ale wspólną krew wojowników.
Wysilił się na zadziorny uśmiech.
- To moi ad’ika – wyjaśnił. – Sam ich szkoliłem.
Mandalorianin skinął mu głową, w niejakim uznaniu.
- Normalnie nie wypuszczamy więźniów – rzekła Reau. – Ale jesteśmy skłonni oddać wam waszych chłopców, jeśli nigdy więcej nie będą zagrożeniem dla Mandalory.
- Nie będą – Skirata i Vau zapewnili jednym głosem. Byli gotowi zapewnić to własnym życiem. Tak zaczęła się ich mała współpraca z dawnymi wrogami; pomost między reliktami przeszłości, a niepewną przyszłością klonów.
+++
Vau nie był człowiekiem, który pozwalał swym uczuciom za często przemawiać. Ale nie mógł nie czuć dumy, widząc jak jego Delty hardo trwają w dyskomforcie i poniżeniu. Sam im zademonstrował jak działają przesłuchania, czego się wystrzegać i jak nie dać się złamać.
- Delty – zwrócił się ku nim, a oni jak na zawołanie spojrzeli na niego. Przykucnął przed nimi. – Powinienem zapytać was, czy chcecie dołączyć do mnie, zostawić służbę Imperium za sobą i w ogóle... ale daję słowo, jak nie zdecydujecie się iść teraz ze mną, spiorę was jak nigdy dotąd i wytargam stąd, z waszą zgodą, lub bez niej.
Cóż, Vau nigdy nie okłamywał się, że jest dobry w okazywaniu uczuć.
Spojrzenie trzech par brązowych oczu przeszyło go na wylot.
- Czy... czy sierżant odnalazł Seva? – wydukał z siebie obity i opuchnięty Scorch, emanując winą równie intensywnie, jak strille swoim zapachem.
- Tak Scorch. Znalazłem go – przytaknął. – A teraz czas na nas. Idziecie?
Delty nie musiały mu odpowiadać.
+++
Oprócz Delt, Skirata odzyskał Darmana i Ninera. Kal byłby gotów ucałować Reau, gdyby nie fakt, że ta złamałaby mu nos, a Priest kark, za naskakiwanie jego dziewczynie.
Wśród złapanych komandosów znaleźli się podwładni Bravol i Priesta i jeden klon z najnowszego pokolenia.
Stało się jasne, że dwaj byli Cuy’val Dar stanęli na głowie, by tylko wyrwać swych podwładnych z niewoli własnych ziomków. I kto by pomyślał, że Straż Śmierci mogła się przydać na cokolwiek?
Jednak wcale nie było tak sielankowo, jak chciałby Kal.
- Tylko mando’ade – zawyrokował obcy głos okutej postaci – albo nikt.
Powinien protestować, krzyczeć, wykłócać się. Ale jednak nie zrobił nic.
Widok pozostawionego samemu sobie klona, nim grodzia zatrzasnęły się za wychodzącymi Mandalorianami prześladował Kala do końca jego dni.
+++
Powrót do domu powinien być szczęśliwym wydarzeniem, jednak mocno przeplatał się z gorzką rzeczywistością. Darman chciał zobaczyć swego syna, po za tym milczał. Niner spoglądał to na swego brata, to na Kala, bezradny i zmęczony tą całą sytuacją, w jakiej trwał od przeszło kilkunastu miesięcy.
Fi na ich widok rzucił się pędem do każdego z braci. Tuląc, klepiąc po ramionach, chwytając za dłonie, jakby w obawie, że zaraz ci uciekną, znikną, niczym senna mara.
Delty napotkały Seva, który nie drgnął na ich widok. Tylko chwilę się mierzyli czujnymi spojrzeniami, jakby oceniając zmiany w wyglądzie, szukając słabości, dobrych słów.
Potem Scorch rzucił się na szyję brata, za nim ruszył Boss, na koniec dołączył Fixer. Sev mimowolnie wzdrygnął się na niespodziewany kontakt, ale odwzajemnił uścisk, z tą samą desperacją, co Fi przytulał swych odnalezionych braci.
- Sev, pokaż swoim braciom wasz pokój – rzekł sierżant Vau, nie kryjąc swego zmęczenia. Delty bez słowa znikły w korytarzu, tupocząc po schodach i kryjąc się za bezpiecznymi ścianami pokoju. Nie minęła minuta, odkąd zatrzasnęli drzwi, by stłumione krzyki i hałas dźwięczał w przestrzeni domu.
+++
- Jest sierżant pewien, że to dobry pomysł? – Niner wyraził swoje zwątpienie najdelikatniej jak potrafił. Nigdy nie lubił się z Bossem, nawet sam mu czynił wyrzuty, że zostawił brata na pastwę losu. Ale rozumiał też, tą doświadczoną częścią siebie, że on sam lękałby się o resztę braci, gdyby jeden zaginął i być może też nie ruszyłby na ratunek od razu. W nieznane.
- To Delty – odpowiedział sierżant, jakby to miało wyjaśnić wszystko. I nikt już więcej nie poruszył tematu, choć stłumione głosy i zgrzyty dobiegały zza ścian, dowodząc, że byli komandosi Republiki i Imperium nie tracą czasu na czułości, tylko dają upust swej frustracji, strachu i przeżyć ostatnich trudnych miesięcy.
Vau wiedział, że w pełnej prywatności komandosi drużyny Delta nie będą się kryć za swymi maskami codzienności. Że wykrzyczą sobie wszystko, te dobre, jak i złe rzeczy, nie pomni na innych. Tylko między sobą Delty potrafiły być całkowicie szczerzy.
Po kolejnym trzasku i huku, dało się słyszeć głęboki głos Seva, stłumiony i gniewny.
Vau domyślał się, że Sev wyrzuca z siebie wszystkie zdławione słowa, podszyte żalem, oskarżeniem i przeżytym strachem, jakby pruł z szybkostrzelnego karabinu, póki może. Bo w każdej chwili ta ciężka seria zatnie się, załamie i pozostanie bezbronny, taki jakim go zastał na Kashyyyku. Ale tym razem to nie Walon miał do niego dotrzeć, a jego bracia. Emanujący winą Scorch, rozdarty uczuciami Boss, milczący Fixer.
Miał nadzieje, że będą wstanie poskładać potrzaskane zaufanie z powrotem w jedną, stabilną całość, a traumatyczne przeżycia tylko bardziej zacisną ich więzy. Chciał by sami to zbudowali, bez jego pomocy. Nigdy nie był dobry w okazywaniu emocji.
I naszła go przykra myśl, że Etain potrafiłaby im pomóc. Mówiła by miękko i ciepło, okazując im swe współczucie, na które Vau nigdy sobie nie pozwolił. Jakaś część jego serca odczuwała brak młodej, niedoświadczonej życiem Jedi. Odruchowo spojrzał za siebie, na malutką, osieroconą istotkę w bezpiecznym kącie. Kad’ika odwzajemnił spojrzenie, zbyt świadome jak na kilkuletniego brzdąca. Jego ciemne oczy podszyte były słodko-gorzkim zrozumieniem. Chłopiec był wdzięczny za ciepłe myśli o zmarłej matce, której nigdy nie będzie miał szansy już poznać, a gorzkość tej świadomości przyprawiała starszego mężczyznę o nieznośny ból. Chłopiec wyciągnął ku Darmanowi kruche dłonie, w niemej prośbie, by wziąć go na ramiona, nie pozwolić mu być samemu, nie teraz.
I Vau obserwował w ciszy, jak Darman desperacko tulił swego synka.
+++
Rano Delty zeszły na śniadanie, jakby nic złego się między nimi nie wydarzyło. Ani miesiące rozłąki, ani nieszczęsny Kashyyyk. Od nowa byli pełną, czteroosobową drużyną, z jedną duszą, sercem i umysłem.
Kal powinien cieszyć się ich szczęściem, jednak obawa, że Fi zostanie wyłączony z braterskiej więzi z Sevem, strwożyła jego serce. Fi nie mógł zastąpić Sevowi braci, a teraz, kiedy ci się odnaleźli w jednym kawałku, kaleki klon mógł pójść w odstawkę.
Jednak Delty wydawały się wchłonąć obecność Fi, jakby był naturalną częścią ich nowej rzeczywistości. Być może to niecodzienne zachowanie Delt było wynikiem poczucia winy wobec ich brata porzuconego na Kashyyyku.
Darman zaś się zmienił. Był niespokojny, małomówny i zamknięty w sobie. Krążył wokół Kad’iki, jakby podejrzewając każdego o niecne plany wobec jego synka.
Niner był jawnie zmęczony. Wyzierała z niego rezygnacja. Siedział w ciszy i tylko patrzył po znajomych twarzach.
+++
Arla Fett, gdy w końcu nabrała spokoju ducha, oznajmiła Jusikowi, że chce wrócić do swych braci z Watahy Śmierci.
Mandalorianie nie mieli nic przeciw temu. O jedną, kłopotliwą domowniczkę mniej.
Nadal pozostawało paru Jedi w obrębie ich opieki.
Nadal żyli w zagrożeniu.
+++
Besany bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby śledziła w holonecie rubrykę o sztuce.
- Sprzedali obraz Trikkta za dwa miliony kredytów – rzekła do siedzącego naprzeciw Walona, który pił poranną porcje kaffu. Tylko on jeden wydawał się obeznany z malarstwem, czy szeroko pojętą sztuką, dzięki swemu arystokratycznemu wykształceniu. A Irmenu, oprócz Marynarki Wojennej mogło się szczycić dużą ilością artystów.
- Widać, morskie krajobrazy są teraz w modzie – skwitował były sierżant, a Skirata niespodziewanie dołączył się do dyskusji.
- Ale nigdy jego prace nie osiągnęły tak wysokiej ceny. „Sztorm” raptem sprzedali za niecałe półtora miliona, a krytycy sztuki uważają ten obraz za szczyt jego możliwości.
Wszyscy w pokoju spojrzeli na niskiego mężczyznę, jakby ten ogłosił, że jest Imperatorem Palpatinem we własnej osobie.
-Ha! – triumf emanował z oczu Kala. – Zaskoczyło, co? Może nie jestem wykształconym di’kutem jak Vau, ale też znam się na sztuce.
- Tak – przyznał Walon jak zawsze spokojnie – trzeba wiedzieć, co się kradnie.
+++
Pewnego wieczoru Darman wrócił do domu z ogromnym siniakiem na twarzy i rozciętą wargą, z której jeszcze sączyła się krew. Kal nie wiedział, czy ma wpaść w furię na potencjalne zagrożenie czyhające na jego synów, czy się zmartwić. Jednak Darman minął go bez słowa. Wydawał się być zamyślony i... dawnym, spokojnym sobą.
Pierwsze podejrzenie padło na Walona Vau, który nie stronił od przemocy wobec swoich i nie tylko podwładnych. Jednakże szkoleniowiec uniósł tylko brew w geście zdziwienia, wzruszył ramionami na pomówienie Skiraty i wybył na spacer w towarzystwie Mirda, Delt i ciągnącego się w ogonie Fi.
Później przyszedł Niner, z wymalowaną winą w oczach.
- Nie wytrzymałem - zwierzył się swemu ojcu ze skruchą i zawstydzeniem. - Próbowałem opiekować się nim przez te wszystkie miesiące służby Imperium. Przemówić mu do rozsądku. Ale nie potrafiłem tego zrobić.
Kal pokrzepiająco poklepał swego syna po plecach. Czasami bójki między braćmi były lepsze niż zawiłe dyskusje i grzeczności.
- Co mu powiedziałeś?
- Że nie jest jedynym, któremu brak Etain - przyznał Niner. – I, że to Kad'ika ma najgorzej z nas wszystkich.
+++
Atina przepełniał niezrozumiały gniew.
Ilekroć widział Seva blisko Vau, narastała w nim nienawiść. Nie był pewien czy do drugiego klona, czy do byłego szkoleniowca. Nienawiść do Seva wydawała mu się niewłaściwa i nie na miejscu. Komandos drużyny Delta przeszedł przez istnie piekło i to nie było jego winą, że stał się o wiele nieznośniejszy, niż Atin pamiętał. Ani to, że Fi, w tym swoim braterskim, naiwnym odruchu, przyczepił się do niego, pełen zrozumienia i wsparcia, jakie tylko kaleka był wstanie z siebie wykrzesać. Kal i Walon zgadzali się ze sobą, że jeden działa pozytywnie na drugiego, łagodząc ich własne traumy. Atin nie lubił, gdy Vau miał racje. W ogóle nie lubił Vau. Nienawidził go za brak zrozumienia dla ludzkich słabości, za brak uczuć, za nieokazywanie nikomu swej miłości, z wyjątkiem śmierdzącego strilla. Nienawidził go też za słowa, które powiedział im pierwszego dnia na Kamino, gdy dopiero go poznali. Stali w zupełnym przerażeniu i dziwnej ekscytacji, gdy przechadzał się przed nimi rosły, okuty w zbroję mężczyzna. Człowiek zapewniający, że zrobi wszystko, by umieli przetrwać w każdej sytuacji – nawet jeśli będzie go to kosztować życie. Jego słowa zapadły Atinowi w pamięć, wyryły się na zawsze. Jak każdemu klonowi.
Nienawidził go za te słowa, bo wierzył w nie, kiedy był zasmarkanym szczeniakiem. Kiedy dostawał tęgie lanie na szkoleniu. Kiedy się bał, gdy dawano mu przedsmak tortur przesłuchania, gdy był samotny, zmarznięty i przerażony. Powtarzał te słowa, jak mantrę, jak modlitwę do boga. Wierzył w nie ślepo i całkowicie i nienawidził go za to. Nienawidził Vau za nie tym bardziej, gdy okazały się prawdą. Bo Vau ruszył na ogarnięty wojną Kashyyyk, przedzierał się przez parną, niebezpieczną dżunglę, ścigany przez Trandoshan i Wookieech, gotów odnaleźć zagubionego, samotnego klona, lub zginąć próbując.
I złe uczucie piętrzyło się w sercu Atina, dławiąc go, niszcząc, kiedy wracał wspomnieniami na Geonosis, kiedy jego bracia zginęli, a jego zżerała pustka i wyrzuty sumienia. Ale kiedy on potrzebował wsparcia swego sierżanta otrzymał tylko ból i jeszcze gorsze słowa... Blizna piekła go nieznośnie, gdy uświadomił sobie, że jest zazdrosny.
Sev przetrwał trandoszańską niewolę, kashyyykańską dżunglę, a razem z nim przetrwali jego bracia, jeszcze mocniej związani ze sobą, niż kiedykolwiek wcześniej. Sierżant Vau spędzał z nimi dni i noce, a oni stali się czymś więcej niż byli – nie podopiecznymi, uczniami z tuzina innych. Należeli do Vau, tak jak on należał do nich. Stworzyli dziwną karykaturę rodziny z nieczułym ojcem, dzikimi synami i strillem, który przy nich wszystkich wydawał się być najbardziej ludzki.
Atin, choć wywodził się z ich grona, nie był jego częścią.
+++
Upili się. Całkowicie, bez zahamowań, tak jak nie robili tego od pierwszej wzmianki o Galidraanie, ani nawet na przestrzeni lat, gdy kaminoański świat przytłoczył ich i niemal złamał.
Pili tylko we dwoje, Skirata i Vau.
Na datapadzie przekazanym przez Reau wyświetlała się lista, krótkie słowa, numery, nic po za tym. Ich synowie zginęli. Jedni w ostatnich atakach niedobitków Jedi, uparcie walczących za starą, nieistniejącą Republikę, inni z odniesionych ran, z głupich wypadków. Z przeszło dwóch setek klonów, jakie mieli pod własnymi skrzydłami przez tyle lat, nagle została tylko garść.
+++
Podjęli decyzje dość łatwo, choć nie tak powinno to wyglądać. Nie po tylu ciężkich i niepewnych miesiącach wspólnego bytowania. Każdy przywykł do znajomych korytarzy i pokoi, do szumu drzew veshoku. Do tego, co nazywali domem. Jednak Imperium otaczało ich zewsząd, kryło się i czaiło i napierało na opustoszone ziemie Mandalory. Nikt nie był tu bezpieczny, a już na pewno nie mały Kad’ika i Jusik, dwaj obdarzenie Mocą, przeklęci w czasach wielkiej czystki.
Byli jak wataha cudem ocalałych drapieżników, zbyt duża, by chciwi myśliwi mogli ich nie zauważyć. Więc podział był wymagany. Musieli zniknąć z pola widzenia łowców i Imperium.
Tak samo Wataha Śmierci, komandosi Shysy i Mandalorianie miłujący swą wolność ponad życie. Wycofywali się coraz dalej, w głąb ponurych gąszczy veshoku. W pniach tych ogromnych drzewsk niegdyś Taungowie, a potem ich dziedzice, wybudowali cały bezlik bezpiecznych domów-kryjówek, gdyby nadeszły złe czasy. Każdy mógł tam zamieszkać, zająć dom, jeśli go odnalazł. A oni, potomkowie dumnych wojowników, właśnie podkulali ogony, spuszczali po sobie swe uszy i umykali w bezpieczną ciemność lasu. Bo tylko tam byli jeszcze bezpieczni.
Mandalorianie z dawnych dni splunęliby na nich z pogardą. Nazwali tchórzami. Ale tu nie chodziło o chwałę, a zwykłe przetrwanie.
Koniec końców byli nomadami, jeśli musieli, ruszali dalej. Bo tylko w ruchu nie stanowili zbyt łatwego celu.
Nie znaczy to, że zerwali ze sobą kontakt. Mieli ustalone dni i godziny, kiedy komlik ożywał, a rozmowy toczyły się maniąc ich wszystkich namiastką normalności. Mieli kody i umówione sygnały, na każdą ewentualność.
Kal ze swoimi chłopcami i Jusikiem wędrował od miejsca do miejsca, przecinając kosmiczne szlaki statkiem Aay’han, by w końcu dotrzeć na swą rodzimą planetę, Kuat. Besany znalazła pracę w rachunkowości, a Ordo był jej mężem, z Concord Dawn. Nikt nie zadawał pytań, bo wszyscy mieszkańcy tej mało-gościnnej planety byli do siebie podobni. Mieli ciemne, sztywne włosy i brązowe oczy, a skórę w ciemniejszym odcieniu. I nawet jego mandaloriańskie pochodzenie nie budziło żadnego zdziwienia, bo Concord Dawn była blisko spokrewniona z Mandalorą. Kal zaś był dziadkiem-weteranem, chowającym z czułością swe wnuki.
Walon Vau, widząc jak Skirata wrócił na macierzyste ziemie, uznał, że on sam jest gotów powrócić do domu. Ale nie do bogato zdobionych, kolorowych i równie niebezpiecznych miast Irmenu. Obrał kurs na jeden z ponurych księżyców, tak samo zalanych wodami mórz, jak sama planeta. Osiedlił się tu, pośród surowych brzegów i kamienistych klifów, gdzie wiatr swym chłodem chłostał twarz, a ostre słońce lśniło nieubłaganie. Tu, gdzie sztormy były codziennością, a morze ścierało się z ziemią w bezlitosnej wojnie żywiołów.
Zamieszkał tu, gdzie woda lśniła czystą zielenią, lazurem, indygo i szafirem za dnia, a w nocy zagubiona poświata przytłaczającego wielkością drugiego księżyca wydawała mienić ją srebrem, jak żywą rtęcią.
Wraz z nim osiedlili się jego synowie, niegdysiejsi komandosi Republiki z drużyny Delta i ukochany Mird. Nic więcej im nie było potrzeba do szczęścia.
Może tylko nadziei, że los się od nich nie odwróci.
Hashhana |
|
|
|
|
|
|
|