DRAMATIS PERSONAE:
Boba Fett; Mand'alor i łowca nagród (ludzki mężczyzna)
Briika Jeban; Mandaloriańska łowczyni nagród i najemniczka (ludzka kobieta)
Cham Detta; Mandaloriański łowca nagród i najemnik (ludzki mężczyzna)
Dinua Jeban; Mandaloriańska łowczyni nagród i najemniczka (ludzka kobieta)
Goran Beviin; Mandaloriański łowca nagród i najemnik (ludzki mężczyzna)
Kubariet; Rycerz Jedi (mężczyzna nieznanej rasy)
Nom Anor; egzekutor i szpieg (mężczyzna rasy Yuuzhan Vong)
Suvar Detta; Mandaloriański łowca nagród i najemnik (ludzki mężczyzna)
Tiroc Vhon; Mandaloriański łowca nagród i najemnik (ludzki mężczyzna)
Myślimy zbyt często przez pryzmat dualizmu, Mistrzu Wojenny: Jedi lub Sith, światłość lub ciemność, słuszność lub niesłuszność... Ale to ostrze nie jest obosieczne, lecz zaopatrzone w trzy tnące krawędzie, równocześnie przeciwne sobie i tożsame. Tą trzecią krawędzią są Mandalorianie. Wszystkich trzech krawędzi nie interesują kwestie kasty czy rasy, a jedynie przynależność do kodeksu, który jednoczy. Mandalorianie pozostają wciąż najbardziej groźnym wrogiem Jedi, ale Sith nie zawsze są ich sojusznikami. Mandalorianie czcili nawet wojnę samą w sobie, a potem po prostu obrócili się plecami do swego bóstwa. Pewnego dnia może zaczniesz ich rozumieć...
----Vergere, wyjaśniając Yuuzhan Vongom politykę galaktyczną tuż przed ich inwazją w 25 roku po Bitwie o Yavin.
Coruscant. 24 lata po Bitwie o Yavin. Najniższy z poziomów, w kwaterze, gdzie nikt o zdrowych zmysłach w nocy się nie zapuści...
Boba Fett uniósł lufę blastera i wycelował.
- Możesz uciekać – powiedział. – Ale dzięki temu jedynie umrzesz zmęczony.
Jego głos zachrypiał przez wzmacniacz w hełmie. Nigdy nie musiał krzyczeć; zawsze był dobrze słyszany. Jego cel – rodiański fałszerz o imieniu Wac Bur, dość opasły jak na swą rasę, zapewnił Fettowi pościg biegając desperacko niemalże w kółko po labiryncie kwatery, ale teraz zapędził się w ślepy zaułek.
Wac znaczy „szczęśliwy” po rodiańsku. Wac Bur nie był jakimś szczególnym przykładem szczęściarza. W sumie, nie był nim ani trochę.
- Żywy lub martwy – przypomniał mu Fett. Cieplny wyświetlacz lunety jego blastera wskazał mimowolnie emitującego ciepło Rodianina pod stosem porzuconych pudeł na towary. – A „martwy” znaczy „łatwiejszy”. Jak pewnie wiesz, jestem człowiekiem zajętym.
Głos, który dobiegł spod pudeł, był stłumiony i żałosny:
- Dlaczego to robisz? Nigdy z tobą nie zadarłem, Fett...
- Wiem – odparł łowca. –Ale opchnąłeś Gebbu fałszywe dzieła sztuki. A Huttowie wykazują sporą drażliwość w tej materii.
Zupełnie, jak za starych czasów. Jego sklonowana noga, dzieło jego byłej kaminoańskiej strażniczki Taun We, wciąż trzymała się nieźle w pogoni. Fett nigdy nie uznawał, że w konkretnej chwili jest w jakimkolwiek nastroju, dobrym lub złym, ale teraz odczuwał coś możliwie najbliższego dobremu nastrojowi, pierwszy raz od... dawna. Nieomal czuł, jakby przyszłość miała kryć przed sobą coś pozytywnego. Nie miał tego poczucia, ogólnie rozumianego jako optymizm, od dzieciństwa.
Alejka była szeroka na piętnaście metrów, a ciągnęła się dwadzieścia metrów w głąb od miejsca, gdzie stał; brakowało jakichkolwiek wyjść, więc formalnie było to po prostu wielkie pudło z trzęsącym się Rodianinem w środku. Szybki skan czujnikami wykrywającymi broń – nigdy nie należało zaniedbywać tej kwestii – wskazywał, że Wac miał przy sobie niewielki miotacz średniej mocy, który nie sprawi najmniejszego kłopotu łowcy podchodzącemu już do szeleszczących i podrygujących pudeł.
- No, rusz się... – powiedział Fett, kątem oka patrząc na aktualną godzinę wyświetlaną wewnątrz hełmu.
- Nie masz w sobie ani krzty moralności! – obelga Waca zabrzmiała wyjątkowo niestosownie z ust przestępcy i fałszerza. – Gebbu to przecież nie ofiara! Czemu nie zajmiesz się prawdziwymi kryminalistami?
- Bo Gebbu docenił cię i uważa, że jesteś specjalny. Idziesz ze mną, czy nie?
Pudła ponownie zadrżały, ale Wac się nie ukazał.
Można to było uznać za formę odpowiedzi.
- Dobra, nic osobistego – stwierdził Fett i uniósł lufę swej broni, by wycelować prosto w sylwetkę podświetlonego ciepłego celu, wstrzymał oddech, jak czynił wiele razy wcześniej, po czym nacisnął spust...
Bar „Jaraniz”, Nar Shaddaa, Przestrzeń Huttów, Ten sam rok
Niewierni nazywają to „przygotowaniami do bitwy”. To skrupulatna, cierpliwa praca przed atakiem, by ułatwić ścieżkę wojny tym, którzy nią podążą. Ja przygotowuję bardzo dobrze. Nie zostawię niczego przypadkowi. Jestem Nom Anor, egzekutor, a moim zadaniem jest infiltracja i destabilizacja.
I w tym brudnym miejscu poszukuję sojuszników.
Czy Yuuzhan Vongowie potrzebują sojuszników w tej nędznej parodii galaktyki? Nie. Wkrótce, prędzej czy później, uczcimy Wielkich oczyszczając te wszystkie światy z ich maszyn i opętanych stworzeń, które dobrowolnie się od nich uzależniają. Ale jestem pragmatykiem. A pragmatycy nie marnują szansy, ani nie pozwalają wrogom rekrutować potężnej armii, gdy sami mogą to zrobić.
Vergere mówi, że grupa wojowników zwana Mandalorianami to najbardziej zacięty wróg, z jakim walczyć musieli Jedi, jeśli nie liczyć Sithów. Więc, będąc pragmatykiem, wolę mieć ich po swojej stronie. A nie za plecami. A Mandalorianie, jak wszystkie plugastwa, sprzedają swą wiarę, czyli uświęconą wojaczkę, za pieniądze. Nie walczą dla bogów – nie wyglądają na bardziej religijnych, niż ja – ale dla zysku.
Co jednak kupują, uznając za ważniejsze od honoru? Dlaczego właściwie narażam się na nieczystość, kontaktując się z nimi?
Bo tak musi być i to kolejny ból, który chętnie zniosę.
Jeśli zdolności Mandalorian można nabyć tak tanio, jakby nie mieli honoru, mogę ich kupić. I użyć.
Więc to jest kawiarnia. Więc to tu udaję, że jestem niewiernym i przemawiam do plugastw z rozumem. Mogę wyglądać jak one, mogę mówić jak one, ale muszę się strzec, by nie stać się taki jak one. Tyle lat ukrywam się pośród nich, że obawiam się, iż mógłbym. Na wszelki wypadek, powierzam swój los Yun-Harli – gdyby okazało się, że jednak istnieje – i proszę, by mnie strzegła tak, by moje oszustwa w końcu nie oszukały mnie samego.
Pod stołem, gdzie wzrok żadnego niewiernego nie zabłądzi, ostrze mojego noża ślizga się po mej dłoni, a ból daje mi siłę i skupienie, zarazem cześć dla bóstwa.
Muszę przetrwać jeszcze tylko jeden rok, nim flota przybędzie.
Nie wierzę w Wielkich, ale może się mylę; jestem też pragmatykiem, więc nigdy nie wykluczam nowych możliwości.
Zamówię... piwo. I będę dalej siedzieć i czekać.
Bar „Jaraniz”, Nar Shaddaa, Noc „Zapłać za jedno, drugie masz gratis!”, piąty miesiąc. 24 lata po Bitwie o Yavin
Tablica nad osmalonymi strzałami z blastera drzwiami informowała, że trunki leją się tu nieustannie i pomimo licznych wojen gangów, strzelanin i kończących się wymachiwaniem bronią nieporozumieniach między partnerami biznesowymi, rzeczywiście wciąż się lały.
Goran Beviin zatrzymał się w drzwiach „Jara`” – z przyczyn znanych tylko właścicielowi zaspawanych w pozycji otwartej – i rzucił okiem na niezwykle gęsty tłum w barze.
- O, tam – barman, zajęty tworzeniem bardzo wymyślnego koktajlu, wskazał podbródkiem w stronę rzędu bardzo źle oświetlonych nisz w odległym kącie pomieszczenia. Jego ręce były pełne kawałków owoców i szpikulców. Trzymały też spiralnie skręconą butlę błękitnego niczym niebo stuprocentowego vosha z tymi paskudnymi bryłkami gerefy podrygującymi w środku. – Przystojny facet w czarnym wdzianku. Szuka pomocy Mando.
Beviin dyskretnie odwrócił głowę w staroświeckim wizualnym potwierdzeniu faktów. Rany, facet był brzydki. Poważnie brzydki: twarz jak śmigacz po wypadku, tylko o połowę mniej zadbana. Beviin zastanowił się nad zaoferowaniem gościowi hełmu kosmicznego dla dobra innych klientów. Ale oni chyba byli równie zajęci, co barman, sądząc po dymku unoszącym się nad ich kuflami piwa, czy bryłkach vosha zmieniających się w parę w dnach kieliszków. Tak, to był ten rodzaj knajpy, gdzie klienci starannie unikali spojrzeń na inne osoby. Głównie dlatego, by nie zostać zadźganym wibroostrzem. Zarządcy tego przybytku byli dumni z tej symbiotycznej etykiety, która się tu wytworzyła. Beviin zacisnął dłoń na butelce piwa, którą miał zamiar opróżnić później. To nie było miejsce na zdejmowanie hełmu.
- Nie mamy w ofercie terapii upiększającej – mruknął, gdy barman zgarnął dwie monety i wcisnął do saszetki noszonej na pasie. – Widziałeś go kiedyś?
- Nie.
- Bo to gęba, której się nie zapomina – urwał myśl, słysząc kilka kobiecych głosów i śmiechów z drugiego końca baru i Beviin zauważył tam ludzką kobietę i młodą dziewczynę, obie w autentycznych beskar`gamach – mandaloriańskich zbrojach – i obie pochylone przez stół tak, jakby opowiadały sobie dowcipną anegdotę. Na stole, obok ich miotaczy, stało wiele pustych szklanek. – Znów babska impreza, widzę – powiedział Goran.
- Słuchaj, nie chcę żadnych kłopotów.
- Nie planuję, żeby były.
- Miałem na myśli te dwie – barman kończył akurat sporządzać swój koktajl. – Wasze kobiety bywają wyjątkowo niegrzeczne.
Beviin nie rozpoznawał ich. Zdawały się dobrze bawić i nie przejmować tym, że były jedynymi dwiema kobietami w lokalu, które nie pracowały. W tym sektorze bywały małe mandaloriańskie społeczności, ale „Jara`” była traktowana przez najemników jako miejsce, gdzie szuka się roboty, więc kobiety mogły być z dowolnego właściwie miejsca. Ich zbroje – obie ciemnoczerwone, z symbolem szabli na czarnym tle umieszczonym na napierśnikach – wskazywały na to, że pochodzą z jednego klanu. Co więcej, wyglądały na matkę i córkę. Ich hełmy stały na podłodze.
- Jest tylko jedna rzecz, która przeraża mężczyznę Mando – mruknął sentencjonalnie Beviin. – I jest nią kobieta Mando. Upewnij się, że przyniesiesz im serwetki.
Obie nadal wyły ze śmiechu, kiedy szedł w stronę nisz poprzez bar. Usłyszał mimochodem słowo verd`goten; oznaczało to, że dziewczyna skończyła właśnie trening na wojownika. Skończyła trzynaście lat i, jako dorosła kobieta według standardów mandaloriańskich, ćwiczyła walkę tak samo, jak chłopiec. Obie świętowały jej dorosłość. Powinien przynajmniej postawić piwo na stole, a w ogóle dołączyć się do oya manda, ale miał nie cierpiący zwłoki interes do ubicia w pierwszej kolejności. Może później.
Dziewczyna – a wyglądała na bardzo młodą, naprawdę młodą, nawet z tym niezidentyfikowanym skalpem wiszącym z naramiennika – sprawiła, że pomyślał, iż najwyższa pora, by mieć syna.
Może później.
Mężczyzna w czarnym odzieniu obserwował przybycie Beviina bez mrugnięcia okiem; tłum rozstąpił się bez słowa czy spojrzenia, by przepuścić mężczyznę w hełmie. Nawet gangsterska klientela wolała nie ryzykować obrażania Mandalorianina. Beviin wślizgnął się do niszy naprzeciw swojego przyszłego klienta, unikając oparcia kabury o porcję łajna tuż obok. Jego czujniki wyczuły obecność krwi. Niedawno musiała być bijatyka.
- Słyszałem, że jesteście bardzo dobrzy w rozwiązywaniu problemów – powiedział mężczyzna. Miał wodniście niebieskie oczy i fizjonomię wyglądającą jak pierwsza próba wyrzeźbienia twarzy z bryły granitu. Nie pokrytą bliznami, lecz surową, brutalną, pozbawioną żywotnego ciepła. Obie dłonie w rękawicach umieścił na blacie, jedną zacisnąwszy na szklance z bezwonną cieczą. – A ja mam problem, który domaga się rozwiązania.
- Jestem Goran Beviin. A ty jesteś...?
- Myślałem, że łowcy nagród są dyskretni.
- Dyskretni, tak. Ale nie głupi – ochrona danych klienta to jedno, ale niewiedza odnośnie rozmówcy to przecież coś zupełnie innego. – Skoro zaryzykowałeś powiedzenie mi czego chcesz, możesz albo zapłacić z góry, albo dać na tyle danych, bym dowiedział się, czy jesteś zdolny zapłacić później.
- Ironicznie brzmią takie słowa z ust człowieka, który ukrywa twarz w hełmie.
- Jestem Mandalorianinem – Beviin zdawał sobie sprawę z ruchu za jego plecami, a czujniki szerokokątne ukazały mu kobietę w czerwonej zbroi przechodzącą obok nisz w stronę odświeżacza. – To zazwyczaj dostatecznie dobre referencje dla klientów.
Łowca nie umiał rozpoznać akcentu mężczyzny. Miał on czterdzieści, może czterdzieści pięć lat i zdawał się być bardzo niezadowolony z faktu iż nie widział oczu Gorana. Ludzie zawsze szukali w wizjerze znaczącego spojrzenia, wodząc instynktownie oczyma w górę i w dół oraz na boki, szukając bezsensownie min, których dojrzeć się nie dało. Czasem ciężko było robić interesy z niektórymi humanoidami, które preferowały widzieć twarz.
Skąd był ten gość? Na pewno nie skądś, gdzie przywykli do Mando.
Shab, ale z niego ponura góra mięsa...
...która popełniła błąd opuszczenia jednej z rąk poniżej blatu.
Beviin poczuł ukłucie adrenaliny wysuszającej jego usta i w twarz mężczyzny błyskawicznie został wymierzony jego miotacz ze wskaźnikiem mocy wskazującym na pełen ładunek. To był czysty refleks, taki, który wyrabia się po latach wojaczki, zabójstw i zwykłych prób pozostania przy życiu. Nawet o tym nie myślał. Po prostu działał.
Mężczyzna zamrugał i spojrzał w bok, nie zdając się specjalnie martwić tym, że blaster Beviina nie był jedyną bronią wymierzoną w jego twarz. Kobieta w czerwonym pancerzu wyciągnęła swój i stała nieruchomo, jakby czekając na rozkaz otwarcia ognia. Cały bar był – jak to zazwyczaj bywało w chwilach takich jak ta – kompletnie cichy i pogrążony w czujnym samozachowawczym niezainteresowaniu.
- Copaani gaan, burc`ya? – spytała kobieta. Potrzebujesz pomocy, kolego?
Po całej radości okazywanej przy jej stoliku nie pozostał nawet ślad. Brązowe włosy zawiązane w ciasny warkocz, piwne oczy pozbawione choćby iskierki ciepła, wyglądały jak zimne ślepia drapieżcy. Knykcie jej prawej ręki były blade, to znaczy, blade były te fragmenty skóry, które nie były pokryte zawiłymi, niebieskimi tatuażami. Jej cel gapił się na nie w dziwny, łakomy sposób, jakby miały jakieś niezwykłe dla niego znaczenie.
Beviin pokręcił głową.
- Naysh a`vor`e, vod.- Dziękuje, siostro, ale nie - Ostatnimi czasy jestem trochę nerwowy.
Odczekała dwa uderzenia serca, nim schowała miotacz i odeszła w swoją stronę. Wsparła brata, mimo że zupełnie go nie znała. Taka była droga Mando. Beviin opuścił broń i oparł się wygodniej o tylną ściankę niszy, czekając na reakcję.
- Nazywam się Udelen – powiedział mężczyzna. Sądząc po głosie, bardziej był zainteresowany kobietą; patrzał na nią tak długo, jak znajdowała się w zasięgu wzroku. Nie, nie dawał się łatwo wystraszyć. Jego spojrzenie ponownie skierowało się na Beviina. – Potrzebuję przykuć czyjąś uwagę.
- Jak bardzo?
- Permanentnie.
- Dług? Może rywalizacja?
- Tego nie musisz wiedzieć.
- Nie wycenię roboty bez kilku szczegółów.
- Zatem, rywalizacja.
- Zechcesz ująć rzecz ściślej...?
- Nie.
- Cena będzie wyższa.
- Czy jesteś zaznajomiony z polityką Ter Abbes?
Beviin uruchomił kilkoma mrugnięciami oka wyświetlacz refleksyjny w hełmie i parę ikonek pojawiło się w pionowej linii wzdłuż jednej z krawędzi pola widzenia.
-Ter Abbes... – powtórzył.
Czujniki dźwiękowe wychwyciły słowa, przetrawiły je i wypluły strumień obrazków od GalaxSat oraz trochę policyjnych informacji, do których nie powinien mieć dostępu. Ponura, przemysłowa planeta na uboczu Parlemiańskiego Szlaku Handlowego: kilku niegrzecznych chłopców przewijało się tam od czasu do czasu, ale w huttyjskiej skali przestępczości dziesięciu punktów by nie dostali.
Więc co interesowało tego faceta? Polityka. A to już nie brzmiało tak atrakcyjnie. Gangsterzy, notoryczni dłużnicy czy inne tego typu hut`uune to stosowna zwierzyna... politycy natomiast to już inne wiadro chagów.
No, ale jak na razie, ten rok był bardzo skąpy w okazje. A Goran musiał przecież jeść. Łowy na nagrody nie należały do zajęć opierających się na pięcioletnim planowaniu. Raczej opierały się na zasadzie „wóz albo przewóz”. I na korzystaniu z nadarzających się okazji.
- Co masz konkretnie na myśli? – spytał w końcu.
- Chciałbym, aby polityk zniknął – odparł Udelen.
- A jest przy władzy, czy nie?
- A ma to znaczenie? Chcę, by był martwy.
Cóż, takie coś stanowiło komplikację, która nie budziła jego sympatii. Beviin lubił aresztować ludzi, a gdy areszt oznaczał śmierć, też nie spędzało mu to snu z powiek. Jednak działalność wywrotowa wobec wybranych rządów mu się nie uśmiechała, przynajmniej dopóki nie zrobiły one czegoś jemu lub Mandalorianom. Taka robota była dla szpiegów. Miał swoje reguły.
Ale miał też farmę na Mandalore i farma ta miała kiepski sezon. Wszystko to, co zebrał, trafiało prosto na talerz. Rok bez profitu.
- A co zrobił? – spytał.
- Łapownik.
- Pytam o szczególne zasługi, nie o to, co robią wszyscy w jego branży.
- Nie wywiązał się z obietnicy – Udelen powolnym ruchem, wskazującym na to, że stosownie odebrał naukę, sięgnął za pazuchę i wyciągnął chip z danymi. Pchnął go po stole w stronę Beviina, rozmazując plamy wilgoci pozostawione najpewniej przez stojącą tu wcześniej szklankę z mocno schłodzonym płynem. – Tutaj są dane na temat tego, z kim chcę skończyć. Niech przestanie funkcjonować jako polityk nim nastąpią przyszłomiesięczne wybory.
Beviin przeciągnął kartą przez czytnik w osłonie przedramienia i dane przeszły prosto na wyświetlacz hełmu. Ciągi liczb, liter i ikonek w jednym-dwóch kolorach łatwo wtapiały w się jego pole widzenia, ale wielobarwne holozdjęcie bardzo mocno odwracało uwagę. Zbyt wiele detali wymagało uwagi i – co było szczególnie ciężkie – trudno było patrzeć na przestrzał przez czyjąś twarz nie odpuszczając sobie nieustannej analizy otoczenia, kiedy jego ludzki mózg domagał się koncentrowania się na szczegółach obrazka. Tak więc gapił się w oczy mężczyzny, który patrzał prosto na niego, ale nie mógł go widzieć.
- Osik... – nie, to nie była twarz, której się spodziewał. To nie był typowy cel, nie jakiś aparatczyk robiący szemrane interesy w przepełnionych dymem kawiarniach. – To lider ich opozycji. Tholote B’Leph? Okej, swego czasu, gdy był u władzy, był całkiem znany z nienaturalnej hojności przy rozdawaniu rządowych kontraktów, ale zabicie go spowoduje falę zamieszek na całej planecie. Nie lepiej by było, gdybym mu połamał palce... lub coś w tym stylu? Zazwyczaj to skutkuje.
Ponury wyraz twarzy Udelena jakby złagodniał.
- Wynik to już sprawa Ter Abbes – wyciągnął rękę po chip z danymi. – Sto tysięcy kredytów. Typowa umowa: jeśli akceptujesz robotę, połowa teraz, połowa po wykonaniu, które nastąpić musi kilka dni przed wyborami.
Wymogi czasowe tego rodzaju świadczyły, że nie o zmarnowane na łapówki pieniądze tu idzie... Ale sto tysięcy... To kupa pieniędzy. Wystarczyłoby, by przestać się martwić o plony i o problemy związane z przyszłymi nagrodami.
Ale było to też mnóstwo potencjalnych kłopotów... Możliwe, że zbyt dużo, by samemu się z nimi uporać. Jego wyważony instynkt samozachowawczy walczył z potrzebą pożywiania się.
- Możliwe, że będę potrzebował wsparcia. Ile mam czasu na podjęcie decyzji?
- Do końca zmiany naszego gospodarza – stwierdził Udelen – Świt. Będę tu tak długo.
- Wrócę do tego czasu.
Verd`goten zdawało się trwać w najlepsze, gdy Beviin wychodził. Skupił spojrzenie na wytatuowanej kobiecie w czerwonym pancerzu dzięki swojemu wizjerowi z trzystusześćdziesięciostopniowym sensorem. Ona również zdawała się go obserwować.
Powinien był się zatrzymać i życzyć dzieciakowi szczęścia... jeśli nadal będą świętować po tym, jak porozmawia z Mand`alorem, zrobi to.
Tak, o tej robocie musiał wiedzieć Boba Fett.
Nom Anor: dzienny raport.
Prawie osiemnaście lat. Byłem z dala od mojego ludu zbyt długo. Lecz potrafimy uczynić domem każde miejsce, gdzie się znajdziemy, bo ojczyzny już nie posiadamy. Słyszałem, że Mandalorianie też bywali wędrowcami i że byli zdobywcami, jak my, a ich bóstwem była wojna. A teraz... Teraz już nie są, a ich kult wojny zniknął, bowiem jeden z ich przywódców chciał, by rzeczy stały się bardziej cywilizowane. Walczą teraz za pieniądze w wojnach innych nacji, jeśli walczą w ogóle.
Gdy ujrzałem tatuaże na ręce tej kobiety, pomyślałem, że może są jeszcze jakieś strzępy prawdziwych wojowników wśród Mandalorian i że może, jak my, uznają wartość bólu i śmierci. Ale nie, to jedynie próżność, dekoracja, nic więcej. Nie mają kast, nie mają władzy, żadnych aspiracji, by ulepszyć bądź ocalić wszechświat. Zależy im tylko na dożyciu do następnego dnia. Ich kultura to pożyczka, nie narzucają jej też innym. Więc wcale w nią nie wierzą.
Jeśli coś ma dla ciebie znaczenie i szanujesz to, musisz skłonić innych, by i oni to szanowali. Ale mniejsza już o to. I tak będą przydatni.
Nar Shaddaa, Beroya, statek szturmowy klasy Gladiator, Parking dla śmigaczy
- Tracisz tupet? – spytał Fett.
Mandalore, przywódca klanów, był migającym, niebieskim hologramem postaci czyszczącej swój blaster, unoszącym się nad konsoletą szturmowego myśliwca Beviina.
- To nie jest zwyczajny kontrakt, zabijanie opozycjonisty – odrzekł.
- Co cię w tym martwi?
- Zamieszanie wśród ludności, które to spowoduje.
- Wśród ludności zawsze jest zamieszanie – odparł Fett. – Dzień, w którym zaczniesz decydować, kto jest bardziej moralny nim przyjmiesz zlecenie może równie dobrze przeistoczyć się w dzień, w którym zaciągniesz się do Armii Nowej Republiki. A tam już nie pozwolą ci wybierać bitew.
Beviin uciszył swój gniew. Fett miał rację: Goran był zbyt wybiórczy przy przyjmowaniu kontraktów i stwarzał zbyt wiele reguł stanowiących o tym, które zabójstwa i egzekucje były w porządku, a które nie. Ale...
- Ale to wciąż zdaje mi się być czymś więcej, niż kara za nie wywiązanie się z obietnicy opłaconej łapówką.
- Mów dalej.
- Za dużo strategii. I jeszcze ograniczenie czasowe.
- Sto tysięcy kredytów. Kiedy ostatni raz widziałeś tyle pieniędzy?
- W porządku, przejdźmy przez to ponownie. – z kokpitu Gladiatora Beviin widział nerwowe spojrzenia przechodniów, którzy, patrząc na słabo oświetlony kadłub maszyny widzieli nie tylko, że to Gladiator, ale i że w środku ktoś jest. Gdy tylko zwrócił w ich stronę głowę, przyspieszyli, by jak najszybciej się oddalić. Nawet w tyglu przestępczości, jakim było Nar Shaddaa, ciężko uzbrojony pojazd szturmowy z mandaloriańskim pilotem na pokładzie był rzadkim widokiem na parkingu. – On nie chce, bym połamał komuś nogi czy posiniaczył trochę. Chce, żebym wyeliminował opozycyjnego polityka tuż przed wyborami. To nie brzmi jak przypomnienie, że jak się bierze za coś łapówkę, to się to robi.
- Więc to polityczna kwestia. Więc to huttyjska kwestia.
- Nie, właśnie wydaje się to być bardzo... nieosobiste. – Beviin, wciąż widząc kątem oka kilku nędzników gapiących się na jego statek, mrugnął światłami nawigacyjnymi, skłaniając patrzących się do ucieczki. – Muszę być ostrożny.
Fett wciąż obracał w dłoni lunetę karabinu EE-3, wyraźnie roztargniony.
- Potrzebujesz tych kredytów.
Beviin zdał sobie sprawę, że mógł zabrzmieć, jakby prosił o pomoc.
- No, nie był to najlepszy mój rok.
- Dostaję więcej ofert, niż mogę wypełnić w moim wieku – holograficzny Fett zaczął przypinać optykę do lufy karabinku. – Czasem możesz zdjąć kilka z moich barków.
- Mand`alor...
- Fett przerywa połączenie.
Gdy Beviin wracał do „Jaraniz” by przypieczętować umowę z Udelenem, rozmyślał nad właściwą Fettowi dziwną mieszanką skrupulatnej bezkompromisowości przerywanej czasem aktami czegoś, co u jakiegokolwiek innego mężczyzny mogło zostać nazwane czystą sentymentalnością. Więcej ofert niż może wypełnić w swoim wieku? Wciąż był najlepszy w branży. Oferowanie roboty Beviinowi nie miało nic wspólnego z faktem, że Fett miał fortunę, a Beviin zazwyczaj ledwo wiązał koniec z końcem, o nie. Fett dokonał już kilku zupełnie bezinteresownych uczynków – i nawet, jeśli tego nie potwierdził, wieści się rozeszły tak, czy inaczej – bo uważał, że tak być powinno.
Bo tak było w porządku. Fett miewał takie chwile. Ale miewał także chwile – następowały one częstokroć ułamek sekundy po tych pierwszych – kiedy rozwalał ci łeb bez ostrzeżenia. Bo taki był interes.
Beviin wszedł ponownie do „Jara`”. Udelen wciąż tam był, zupełnie, jakby nawet się nie poruszył. Beviin rzucił okiem na stoliki po drugiej stronie baru; matka i córka także wciąż tu były.
- Umowa stoi – powiedział do Udelena.
Mężczyzna wciąż miał przed sobą pełną szklankę przejrzystego płynu. Stała dokładnie w tym samym miejscu. Facet sięgnął za pazuchę – powoli i z namysłem – i wyciągnął chip kredytowy.
- Tak, jak ty będziesz wiedział, iż wypełniłeś zadanie, tak i ja będę wiedział, jak ponownie się z tobą spotkać i wypłacić ci resztę. A jeśli spodobają mi się twoje wyniki, będę miał mnóstwo nowej roboty dla ciebie i twoich pobratymców.
Beviinowi spodobała się taka deklaracja. Wziął chip i umieścił go w gnieździe osłony przedramienia, by sprawdzić, czy nie ma do czynienia z fałszywką. Pięćdziesiąt tysięcy kredytów, wystarczająca suma, by odmienić życie jego rodziny na jakiś czas. Rozbłysk niebieskiego światła potwierdził ważność chipu.
- Robić z tobą interesy to przyjemność – powiedział.
Udelen skłonił lekko głowę, po czym wstał i wyszedł z baru z powolnym dostojeństwem przedsiębiorcy pogrzebowego. Jego chód upewnił Beviina, że nie szło jedynie o brutalne porachunki hołoty z hołotą. To było coś więcej.
Przewrót. To musiał być przewrót. To zabawne, swoją drogą, że czasem najprostszy sposób, by zgarnąć władzę był sposobem najmniej bezpośrednim. Udelen nie wyglądał na takiego, co to wierzy w potęgę kartki do głosowania.
Beviin patrzał, jak facet odchodzi, po czym, dając na chwilę zapanować ciekawości, zdjął rękawicę i zanurzył powoli palec w nienapoczętej szklance Udelenowego napoju. W dotyku było jak woda. Spróbował.
To była woda.
Cóż, alkohol i umowy biznesowe i tak nie stanowiły dobrego połączenia. Interes Gorana był jednakże ubity, więc zamówił drinki dla kobiet w czerwonych zbrojach i podszedł do ich stolika, by postawić szklanki przed nimi. To były po prostu dobre maniery. Niektórzy klienci oparci o szynkwas patrzeli na niego, jakby ruszał na podryw, ale byli aruetiise, obcymi, więc nie rozumieli jego powinności.
- Oya, vod`ika – powiedział dziewczynie. Nie-Mandalorianie mogli uznać to za zwykłe powiedzenie „cześć!”, ale to było znacznie więcej: Przeżyj, młoda siostro, ruszaj na łowy, ciesz się życiem, czcij swój lud. – Oya manda.
- Oya – odrzekła dziewczyna. – Jestem Dinua.
- A ja nazywam się Briika – odparła jej matka, patrząc hardo. Jej imię wywodziło się od słowa „uśmiech” i Beviinowi spodobała się ta ironia: kobieta mogła poszatkować człowieka samym swoim spojrzeniem. – Te rękawice są nielegalne. Ale przecież ty to wiesz.
- Po prostu lubię antyki – stwierdził Goran. Poklepał futerał wiszący na pasie, podzwaniając ukrytą w nim antyczną szablą. – Mam też beskad co się zowie... Jesteście w drodze z jakiegoś konkretnego powodu?
- Trzeba za coś żyć po tym, jak mój staruszek umarł.
Żaden Mando nie zostawiał wdowy czy sieroty samopas. Dzielili się profitami, kiedy tylko takie były, ponieważ życie bywało ciężkie i nikt nigdy nie wiedział, kiedy sam znajdzie się w potrzebie.
- Może dam radę pomóc.
Goran miał już na tyle kredytów w kieszeni, by on i Medrit przetrwali następny rok. Jeśli Udelen miał więcej roboty do zaoferowania w najbliższych tygodniach, znalazłoby się i coś dla Briiki i Diniui.
Zupełnie jak Fett, Beviin nie mógł czasami zająć się każdym zleceniem, jakie dostał.
Nom Anor: raport wywiadowczy dla Prefekta Da’Gara, Flota Yuuzhan Vongów, Czas do inwazji: osiem standardowych tygodni, (25 rok po BoY w kalendarzu niewiernych)
Mandalorianie najwyraźniej nadają się do infiltracji, odzyskiwania, zabójstw i sabotażu. W ciągu roku, gdy ich używałem, okazali się być godnymi zaufania. Ich niewielkie liczby sprawiają, że są bezwartościowi jako armia, ale mogą stanowić doskonały oddział niewolników w przyszłości.
Goran Beviin wykonał doskonałą robotę likwidując B’Lepha i wojna domowa wciąż trwa. Do tego rekrutuje równie efektownych towarzyszy: nawet ich dzieci okazują się być nieprzejednanymi wojownikami.
Gdy rozmawiałem z ich liderem, tym, którego nazywają Mandalorem – Bobą Fettem – obawiałem się przez jakiś czas że może chcieć ode mnie więcej odpowiedzi niż mógłbym mu dać. Ale destabilizacja i egzekucje, które są ich specjalnością, są normalnymi wydarzeniami w tej zepsutej galaktyce; nie ma o powodów by pytać, dlaczego wymagam od jego ludzi tego, czego wymagam.
Widział wojny i walczył w nich. Jak ja, jest realistą. Ma praktyczne podejście. Niemal nie mogę się doczekać spotkania z nim.
A Mandalore jest już na mojej liście planet jako miejsce, które ciężko będzie powalić na kolana.
Keldabe, stolica Mandalore, Peryferie miasta
Keldabe wyglądało z dystansu jak odrapany kompleks przemysłowy, który ktoś porzucił w lesie, bo porządne po nim posprzątanie nastręczało zbyt wiele trudności.
Nawet tutaj nie mieszkam. A jestem głową rządu.
Fett sprowadził „Niewolnika I” nisko ponad lasy Mandalore, czterdzieści pięć stopni na północ od równika i przypomniał sobie, że jest to dobra planeta do obrony, jeśli przyjdzie potrzeba. Populacja wynosiła około czterech milionów; Coruscant miało dzielnice z większą ilością mieszkańców niż tu. Tak, jak Concord Dawn i reszta tego sektora, była to twarda pograniczna kraina, po prostu dżungle, lasy, pustynie i łąki, na które okoliczni farmerzy mieli niewielki wpływ. Na skalę galaktyki, było to małe miasteczko, które przybysze uznali za świat.
To pasuje. W końcu, kilku Mandalorian to już armia.
Konsola komunikacyjna zapiszczała.
- Mand`alor, statek Udelena właśnie wylądował w porcie kosmicznym.
- Zrobię to samo tuż po nim – odrzekł Fett. – Miejcie go tymczasem na oku.
- Każdego mamy na oku.
„Niewolnik I” mógł samodzielnie nawigować, ale Keldabe była lokacją, w której nawet pilot-nowicjusz mógł lądować na ślepo. Najprościej mówiąc, był to wielki fort na wzgórzu stojącym na zakolu rzeki Kelita, a poza tym dookoła były jedynie lasy gdzieniegdzie odsłaniające polany z osadami. Grupa wielkich budynków MandalMotors była największym rzucającym się w oczy elementem krajobrazu i jeśli Fett użyłby stumetrowej wieży tej instalacji jako narzędzia tranzytu nawigacyjnego z masztem komunikacyjnym portu kosmicznego, mógł schludnie posadzić maszynę na pasie startowym.
Mandalore to było MandalMotors, setki warsztacików inżynieryjnych, farm, kopalni odkrywkowych oraz okropna liczba drzew będąca sumą poprzednich składników. Bez złóż beskaru, unikatowej mandaloriańskiej rudy, nic niezwykłego nie było w tym miejscu, jeśli nie patrzeć na jego lud. A beskar został już w sporych ilościach rozkradziony przez Imperium.
Może gdyby byli bardziej formalnie organizowani... Nie. Fett odgonił tę myśl. Mando byli na tyle zorganizowani, by przetrwać i to wystarczyło.
I, będąc Mando, nie rozwinęli czerwonego dywanu ani wstęgi, by powitać swego lidera. Fett posadził „Niewolnika I” w wyznaczonym doku jak każdy inny i przeszedł przez pas.
Otworzył łącze z wieżą.
- Który statek?
- Ten niebieski, podobny do T-77 – w tym miejscu pojawiła się pauza, jakby kontroler wychylił się na moment ze swojego stanowiska, by skonsultować się z kimś innym. – Wymierzyliśmy w niego granatnik, ret`lini.
Fetta nie obrażało czyjekolwiek przekonanie o tym, że mógłby potrzebować wsparcia. Nigdy nie potrzebował nikogo, by osłaniał jego tyły, ale Mandalorianie zawsze mieli plan B – na wszelki wypadek.
To było jak refleks, instynkt właściwy zmilitaryzowanemu społeczeństwu.
Fett uznał to za kurtuazyjne zabezpieczenie, nawet jeśli niepotrzebne. Uruchomił systemy uzbrojenia „Niewolnika I” za pomocą łącza w swoim hełmie, obliczył koordynaty statku Udelena i pozwolił maszynie zająć się resztą. Ikona na jego wyświetlaczu refleksyjnym poinformowała go, że bakburtowe działko laserowe obróciło się by wycelować w niebieski śmigacz. Plecak rakietowy Fetta był gotowy na manewr uniku.
„Na wszelki wypadek” tkwiło głęboko także i w umyśle Fetta.
Stanął przed pojazdem w stosownej odległości i czekał, aż jego klient zejdzie w dół po rampie.
- Nie spodziewałem się, że Mandalore będzie taka... nietknięta cywilizacją – wyznał Udelen. – Wydawało mi się, że będzie bardziej uprzemysłowiona. A wy macie nawet jakieś osady wśród koron drzew.
- Preferujemy różne rodzaje budownictwa – wyjaśnił Fett. Kimże on jest, turystą, że gada o takich rzeczach? – Niektórzy mieszkańcy wolą drzewa od poziomu gleby.
- Kto kieruje waszym rządem? Kim są administratorzy?
A co cię to obchodzi?
- Mandalorianie wolą załatwiać sprawy nieformalnie i po przyjacielsku. Co takiego chciałeś omówić?
Udelen zatrzymał się na jedno uderzenie serca; było to tak trudno zauważalne, że nawet Fett nieomal tego nie zauważył. Może facet nie lubił, gdy jego pytania się odtrąca?
Gość błyskawicznie wrócił do poprzedniego stanu.
- Przybyłem by ci powiedzieć, że twój lud może być bardzo zajęty w najbliższych miesiącach. Nadchodzi wojna.
- Musisz być nowy w tej galaktyce – odrzekł Fett, zupełnie nie zaskoczony. – Zawsze gdzieś ma miejsce wojna, zawsze miała i zawsze mieć będzie. Dlatego właśnie Mandalorianie nigdy nie wypadają z interesu.
- Ale może dojść do eskalacji.
- Takiej, która dotknie sektor Mandalore?
Udelen zrobił chwilę przerwy i zrobił zadowoloną minę, która jednak nie zrobiła na Bobie żadnego wrażenia.
- Możemy mieć nadzieję, że nie dotknie.
Nie pogrywaj ze mną w umysłowe gierki; potrafię rozpoznać szantaż bez kłopotu.
- Jeśli ktokolwiek myśli o tym, żeby tu walczyć, niech lepiej sam ma taką nadzieję.
Fett uznał, że Udelen nie jest tak brzydki, jak Beviin go opisał. Jednakże czuł słabą, ale dziwną woń wokół niego. Przypominała mu rozbryzgi wody podczas burz na Kamino, które pamiętał z dzieciństwa. Zapachy zawsze zabierają cię do przeszłości, do korzeni.
- Zakładam, że nasza umowa obejmować będzie zatem robotę dla najemników. – rzekł Udelen. – Typowe stawki.
- Nie wszyscy Mandalorianie to najemnicy. Sami wybierają pracę dla siebie.
- Zatem chcę ciebie i kilku żołnierzy, których sam wybierzesz, byście się stawili w punkcie, który wskażę za dwa tygodnie.
- Lepiej powiedz mi, czego mam oczekiwać, byśmy mogli zabrać odpowiednie narzędzia do roboty – odrzekł Fett, dodawszy w myślach: I nie jestem twoją armią, koleś. Jestem swoim jedynym szefem. - Zastrzegamy sobie prawo do odrzucenia oferty, jak zawsze.
- Nie spytałeś, kim mają być walczące strony.
- Nie powiedziałbyś mi i tak.
- Prawda.
- Więc przewiduję najgorsze.
Udelen nieomal się uśmiechnął. Fettowi to się nie spodobało. Nawet mimo ciągłego wpływu kredytów, uznał, że musi rozważyć hojność klienta.
Większość mandaloriańskich łowców nagród i żołnierzy, których Udelen chciał mieć na zawołanie, było w dobrej sytuacji finansowej. Mogło tak być, dopóki Udelen rozumiał, że legendarna mandaloriańska dyscyplina to nie ślepe posłuszeństwo. Nawet Mandalore musi to rozumieć.
Fett patrzył na śmigacz, gdy ten startował. Rozbroił działko „Niewolnika I” przez łącze komunikacyjne hełmu.
Ale wiedział, że kontrola portu kosmicznego będzie go śledzić tak długo, aż opuści orbitę Mandalore.
Na wszelki wypadek.
Notatki Noma Anora: ostateczne podsumowanie danych wywiadowczych, Oczekiwany czas przybycia floty Yuuzhan Vongów: dwa dni
Czasem czuję nieomal więź z Mandalorianami. Niektórzy z nich nawet preferują żyjące domy zamiast tych budowanych konstrukcji w stylu pozostałych niewiernych. Budują domy na platformach między gałęziami drzew. Ale po chwili widzę ich takimi, jacy są, z tą ich pasją wobec całkowicie sztucznej technologii. Jak to mówią niewierni, nie grzeją mnie oni, ani nie ziębią. Ale nie muszę wcale ich lubić; wystarczy zrozumienie istoty ich użyteczności dla subtelnych działań, których nasza flota nie byłaby zawsze w stanie dokonać na własną rękę. Pomogli mi przygotować pole bitwy. Teraz zobaczymy, jakie reakcje wyzwoli u nich sama bitwa.
Poprosiłem Fetta o spotkanie ze mną w punkcie na trasie naszej inwazji. Chcę, by Mandalorianie znaleźli się wśród pierwszych, którzy ujrzą nas, nowych władców, wkraczających do ich galaktyki.
Flota niemal już tu dotarła. Nie będę musiał się już ukrywać, ani pod przebraniem, ani w ogóle.
Punkt spotkania z siłami Udelena, (ich rozmiar i typ niesprecyzowany), Oczekiwanie na odprawę, 25 lat po Bitwie o Yavin
- Czy jeśli coś mi się stanie, zaopiekujesz się Dinuą?
Głos Briiki Jeban przerwał ciszę na wspólnym kanale komunikacyjnym, gdy oddział oczekiwał na przybycie Udelena. Beviin, zmęczony oczekiwaniem i błądzący wzrokiem podczas obserwacji widocznego przez iluminator Gladiatora kiru kosmicznej pustki poprzecinanej gwiazdami i chmurami gazów, wrócił myślami do „tu i teraz”.
- Tak – powiedział. – Ale i tak nic nikomu się nie stanie. Jednakże... tak, zaopiekuję się.
- A czy ja mogę mieć coś do powiedzenia w tej kwestii? – spytała Dinua. Beviin nie miał pewności, czy po prostu przypominała im tym samym, że jest przecież dorosłą, czternastoletnią kobietą zdolną w końcu, to chyba oczywiste!, myśleć i przemawiać w swoim imieniu. Mogła też woleć, aby ceremonii gai bal manda dokonał ktoś inny. Zazwyczaj chodziło o to pierwsze. – I rzeczywiście, nikomu nic się nie stanie.
Śmierć stanowiła wiecznie obecną, realną część tego interesu. Beviin wiedział, że Dinua tęskni za swym ojcem i nawet, gdyby nigdy nie był kimś więcej niż przyjacielem i bratem dla Briiki, w jego obowiązku leżało upewnienie się, że jej córka – nawet jako dorosła osoba – nigdy nie pozostanie sierotą. Gdyby tylko Fett był prawdziwie częścią mandaloriańskiej społeczności, pomyślał Goran. Ktoś wtedy zaadoptowałby go i zawsze miałby rodzinę, czy tego potrzebował, czy nie. Ale przy nim jakoś nikt nie poruszał tej kwestii i nie zanosiło się na zmianę w najbliższym czasie. Fett nie był typem rodzinnej osoby i w jego życiu nie było miejsca dla nikogo. Poza duchem Jango.
- Uznaję, że to umowa – powiedział Beviin. – I obiecuję, że jeśli kiedyś cię adoptuję, nie będę cię zmuszał do noszenia sukienek z falbankami.
Głośny wybuch śmiechu (śmiała się także Dinua) wypełniły łącze audio, ale Fett pozostał milczący; nie zaszczycił ich nawet zbesztaniem. Na posterunku oprócz jego „Niewolnika I”, tkwiły połączone z nim dwie kobiety w ich myśliwcach typu „Agresor” oraz bracia Detta – Cham i Suvar – oraz Tiroc Vhon, wszyscy w Gladiatorach.
- Jeśli ktokolwiek dziś umrze, to z powodu nudy – stwierdził Cham. – Dobrze trafiliśmy w okno czasowe, nie?
- Tak – wreszcie usłyszeli głos Fetta. – My tak. Ale on może nie trafić.
Beviin odpalił silniki.
- No, to zrobię mały zwiad.
Gladiator zrobił obrót o sto osiemdziesiąt stopni i poleciał chwilę w stronę Jądra, po czym ciasno zawrócił. To nie była nuda, ale nic się nie działo. Inni może tego nie przyznali, ale wszyscy odczuwali coś w rodzaju momentu zwątpienia, który odczuwa się z racji lichej ilości pewnej wiedzy na temat klienta i, co istotniejsze, lichej wiedzy na temat sytuacji, w którą mógł cię ów klient wpędzić. Spotkanie miało się odbyć po prostu w celu przeprowadzenia odprawy. Taki był cel: nie jakaś bitwa z nieznanym wrogiem w nieznanym miejscu, lecz odprawa, dzięki której, mając nowe dane, mogli się przegrupować i przygotować należycie. Gdy przyjmuje się najemniczą robotę, uznał Goran, akceptuje się też to, że klienci czasami umieszczają ciebie niżej od swoich regularnych żołnierzy na swej liście tych, którzy mają otrzymać dane.
Tak, zaadoptowałbym Dinuę. Medrit by się zgodził.
Ale nie będzie takiej potrzeby. Beviin podleciał ponownie na pozycję tą samą trasą, sprawdzając przy okazji swój dalekosiężny skaner w poszukiwaniu szybko przemieszczających się obiektów czy pojazdów wyskakujących z nadprzestrzeni.
Gai bal manda. Ceremonia podobna do innych w mandaloriańskiej kulturze, oparta na dwóch pryncypiach: szybko i do rzeczy. Nikogo nie było stać – ani pod względem czasu, ani cierpliwości, ani też kredytów – na syte ceremonie. Zakończ wszystkie sprawy i miej nadzieję, że będziesz wciąż żywy, by wychylić kilka butelek narcolethe czy ne`tra gal.
Sensor zbliżeniowy zapiszczał i Goran skierował uwagę z wyświetlacza hełmu na widok poza owiewką Gladiatora.
Zawsze preferował wizualne potwierdzenie. Przez moment pomyślał, że skan twierdzi bzdury, bo nieznany statek – a musiał być to statek, choćby z racji prędkości, z jaką się poruszał – miał profil bardziej jak asteroida, mnóstwo mineralnych odczytów i był wielki, większy niż tysiąc, może dwa tysiące metrów. Ale nie byli w pasie asteroid.
Shab, instrumenty Gladiatora znów będą musiały być skalibrowane. Część jego świeżo zarobionych kredytów wycieknie z jego kieszeni niczym krew z rany.
Statek zdawał się być na jego rufie, a on nie wierzył skanowi na tyle, by wierzyć, iż ocali go on z kłopotów. Szybkim skokiem przechylił się na sterburtę i szerokim łukiem okrążył to coś – czymkolwiek by nie było – na jego ogonie, by dokładniej to obejrzeć.
W jego zasięgu był wielki obiekt. Tyle mógł stwierdzić.
To co widział nie miało sensu. Lśniło w miejscach, gdzie padło ostre, białe światło gwiazdy i... nie, to jednak nie była asteroida. Kształt był bardziej regularny i owalny niż u typowych, pokruszonych skalnych brył, no i ta rzecz nie obracała się, jak zazwyczaj czyniły tej wielkości głazy, ale to...
Och. To się nie dzieje naprawdę.
W taki sposób, w jaki widziane przez mgnienie oka rzeczy wymykają się kontekstowi, Beviin przez sekundę uległ całkowicie nielogicznej iluzji: jego mózg uznał, że widzi eksplozję i szczątki, szykował się na uderzenie. Nieomal skulił się, nim zdał sobie sprawę z tego, że wielka bryła kamienia podąża kursem pełnym celowości właściwej statkowi bojowemu. Nie myśląc, ustawił swój wizjer na maksymalne powiększenie i zobaczył urwistą szarą skałę z niezwykle regularnymi pasami z czarnego, połyskliwego materiału podobnego do jakichś substancji wybuchowych czy bazaltu. Po bokach bryły, niczym unoszone nurtem lodowatej rzeki wodorosty, ciągnęły się błyszczące szkarłatno-niebieskie, podobne gałęziom narośle; do niektórych z nich przyczepione były zwężające się, fioletowe kapsuły podobne do worków.
Kapsuły te zdawały się mieć rozmiar myśliwca typu X.
Beviin uruchomił połączenie w swoim hełmie.
- Mand`alor – rzekł. – Podepnij się do moich systemów wizyjnych, dobrze?
- Stąd też dobrze to widzę – głos Boby był perfekcyjnie spokojny. – Właściwie, widzę nawet ich więcej.
-To coś nawiguje – to głos Briiki odezwał się w komunikatorze. Wszystkie hełmy i systemy były już ustawione na współdzielenie danych. – To coś to flota.
- Widywaliśmy już floty nie raz.
- Ale nie takie, Mand`alor.
- Nie wiemy, czy mają wrogie zamiary, czy po prostu przelatują sobie z ładunkiem... – Beviin, czyniąc to, co zostało mu wpojone by czynił bez pytania przez całe życie, wleciał do formacji z innymi myśliwcami osłaniającymi „Niewolnika I”. – Ale to coś nie figuruje w mojej Wielkiej Księdze Przyjaznych Statków Mando, więc nie dajmy się złapać z naszymi kut`ike na wysokości kostek, dobra?
Typowa formacja bojowa składała się zazwyczaj z czterech Gladiatorów połączonych z patrolowcem typu Prześladowca, ale ta różnorodna zbieranina dopasowała się doskonale, cicho i z automatyczną precyzją. Beviin ujrzał, jak ikony symbolizujące uzbrojenie towarzyszy pojawiają się na jego wyświetlaczu. „Niewolnik I” wymierzył już pocisk, działo oraz torpedę prosto w prowadzący statek.
Nie, Fetta nie dało się złapać z gatkami u kostek.
Inne statki-asteroidy były już widoczne, ustawione gęsiego, zarówno na skanie jak i w zasięgu wzroku. Jeden odłączył się od grupy, skręcając na bakburtę i kierując w stronę mandaloriańskiej eskadry.
-Tylko spokojnie – powiedział Fett. – Patrzmy im prosto w oczy.
Dało się usłyszeć parsknięcie Chama.
-Oby tylko mieli te oczy.
Prowadzący statek – jeśli w końcu uznać, że to jest statek – był tak długi, że ciągnąłby się od jednej granicy farmy Gorana do drugiej. Był monstrualny w każdym znaczeniu tego słowa i, co gorsza, nie przypominał pojazdu. W jego hełmie rozległo się kliknięcie, gdy Fett rozpoczął transmisję:
-Niezidentyfikowane pojazdy, tu „Niewolnik I” – Fett powinien być niespokojny, pomyślał Beviin, ale jak zwykle w jego głosie nie dało się wyczuć żadnego śladu niepokoju. Może po tym, jak przeżyjesz Sarlacca, nic już nie było cię w stanie wystraszyć. – Nie mam waszego sygnału rozpoznawczego z transpondera. Przedstawcie się.
Nastąpiła dzwoniąca w uszach cisza i, prawdę mówiąc, Goran nie spodziewał się niczego innego. Kto by odpowiedział? Jego spojrzenie błądziło między skanem w kokpicie, a widokiem pustki za iluminatorem, wypełnionej teraz mnóstwem celów, które mogły być jedynie flotą pojazdów. Bo żadne naturalne zjawisko nie zachowywałoby się z tak wielką dozą celowości. Mandalorianin zacisnął dłoń na drążku celowniczym i kciukiem musnął kulkę zmieniającą tryb ostrzału czterech działek z pojedynczego na równoczesny. Jeśli broń mogła choćby zarysować flotę – cóż, postara się ją zarysować.
Dlaczego jednak automatycznie przyjąłem, że są wrogo nastawieni?
Dlaczego nie skontaktowałem się z domem i nie porozmawiałem z Medritem, kiedy była okazja?
Wiedziałem, że nie jest mi pisane umrzeć podczas snu, ale to też nie jest sposób, o którym myślałem.
Stracił już rachubę potężnych brył. Jego skan był tak wypełniony punktami świetlnymi oznaczonymi jako „NIEZIDENTYFIKOWANE”, że nie dałby rady wepchnąć między nie nawet szpilki. Także i pustka kosmosu za iluminatorem zdawała się być przepełniona gwiazdami powstałymi z odbitego światła, zupełnie, jakby nowa galaktyka zjawiła się wewnątrz starej.
Chmura obiektów – statków, znaczy się – była na kursie na Belkadan.
- Mandalorianie – w łączu komunikacyjnym odezwał się znajomy głos. – Przybyliśmy, aby uwolnić was i całą waszą galaktykę od herezji technologii i nauczyć was szacunku dla Wielkich.
- Udelen... – powiedział Beviin.
- Jestem Nom Anor, Egzekutor, i to co widzicie jest awangardą floty Yuuzhan Vongów. Dekady trwało dotarcie tutaj, ale teraz wasza galaktyka będzie odmieniona. Przeobrażona.
Goran usłyszał cichutkie zaczerpnięcie powietrza u Fetta. W jego wypadku było to odpowiednikiem okrzyku zdumienia.
- Myślę, że znajdą się tacy, którzy chcieliby zawczasu przedyskutować niektóre kwestie... – uzbrojenie Fetta wciąż pozostało zablokowane na celu. – Na przykład sens terminu „przeobrażona”.
- Nazwalibyście nasze przybycie „inwazją”. I macie przywilej być pośród pierwszych niewiernych, którzy obserwują nasze przybycie.
Beviin zastanawiał się przez sekundę, czy otwierać ogień od razu, czy czekać na komendę Fetta. Tak. Był świadkiem pogawędki z nową galaktyką, która przybyła z wizytą. Walczył ze sobą, nie mogąc w to uwierzyć. W otwartym kanale komunikacyjnym było słychać oddechy wszystkich... i brzmiały one szybko i płytko. Z obawą.
- Fett, podążaj wzdłuż tych koordynat, by wejść na mój statek. Pokażemy ci przyszłość waszej galaktyki i wskażemy, jak możesz przysłużyć się w osiągnięciu tejże potrzebnej transformacji.
W normalnych warunkach, reakcją Fetta byłaby dobrze wymierzona wiązka z działa jonowego poprzedzająca strategiczny odwrót. Nic się jednak nie zmieniło na wspólnym wyświetlaczu Mandalorian, nie było też wskazania ładowania broni. Beviin usłyszał, że Fett przełknął, nim się odezwał:
- Zatem pozostawię moich ludzi, by czekali na mój bezpieczny powrót.
- Zgadzam się, nie ma potrzeby, abyście wszyscy wkraczali do mnie. A ty będziesz za nich ręczyć.
- Zważywszy na rozmiary waszej floty, cóż mogłoby zrobić te kilka małych stateczków, tak, czy inaczej?
- Mand`alor, będę cię eskortował – wtrącił się Goran. Nie było w tym ani krztyny planowania czy myślenia. To była czysta reakcja. – Kroczymy wraz z Mandalorem. To jest nasza powinność gwarantująca przetrwanie. Będę za tobą podążać do środka.
- Gdy dowiem się, co znaczy „środek” – odparł Fett. – będziesz mógł to zrobić.
Beviin wyłączył swoją broń i umieścił Gladiatora na rufie „Niewolnika I”, gdy ten ruszył w stronę wielkiej strukturze okrętu wojennego.
- Ke`pare! - wyszeptał do komunikatora. Fett nie mówił w Mando`a, ale i nie potrafili tego ci Yuuzhan-coś-tam. Właściwie, żaden aruetii nie potrafił. – Ke baslana meh mhi kyracyc.
Czyli: „Trwajcie w pogotowiu. Wynoście się stąd, jeśli nie damy rady.”
I tak będą wiedzieć, co robić i kiedy to robić. To było w nich niemal wykute dzięki długim treningom.
Szary asteroid stał się niczym górska kotlina, która wypełniła całe jego pole widzenia, gdy podążał w bezpiecznej odległości za rozjarzonymi dyszami „Niewolnika I” w stronę podobnego ustom otworu w okręcie wojennym.
- Oya! – odpowiedział Suvar. „Dopadnij ich. I pozostań żywy.” Śmieszne słówko, to „oya”. Nadawało się na każdą okazję. Oya. Beviin chwycił się nadającemu odwagi znaczeniu tego słowa. Miał przeczucie, że nie widział jeszcze wszystkiego.
Nom Anor: lądowisko wewnątrz miit ro’ik.
Wojownicy pytają, czy Mandalorianie są droidami, których używają niewierni. Zgromadzili się wokół małego pojazdu bojowego i gapią się na metalowe postacie, które z niego wychodzą. W sumie mogli by nimi być, bowiem zdają się mieć zaskakująco mało waleczności w sobie, jak na zawodowych żołnierzy; my już byśmy z nimi walczyli na ich miejscu.
Ale są doskonałymi sabotażystami.
Mam nadzieję, że Fett powstrzyma się od używania swojego plecaka odrzutowego. Wojownicy wpadli by w gniew widząc sztuczny zapłon, pierwsze plugastwo. Już to, że pozwoliłem tym mandaloriańskim niewiernym sprowadzić do tego miit’roika ich maszyny sprawiło, że są obrzydzeni, a użycie przeze mnie komunikatora niewiernych wcale nie było w ich oczach lepsze, ale jestem Egzekutorem i nie śmieją się ze mną spierać.
Nie widzę twarzy tych niewiernych, ale wiem, że zdumiewa ich doskonałość, którą mogą obserwować. Fett rozgląda się na wszystkie strony, studiuje wszystko, jeśli wziąć pod uwagę ruchy jego głowy. Słyszałem, że ma imponujące blizny, ale wynikały one zaledwie z wypadku. A jego siepacz, Beviin... on tylko podąża za swoim panem.
W sumie... Mogą w końcu jakoś dopasować się do naturalnego porządku rzeczy.
Okręt wojenny miit ro’ik Yuuzhan Vongów.
Beviin nie mógł być słyszany na zewnątrz swego hełmu, ale wciąż szeptał, gdy podążał za Fettem wzdłuż organicznego korytarza wprost do serca statku.
- Skąd miałem wiedzieć, czym on był?
- Nie mogłeś wiedzieć – ów brzydki barv, ten cały „Udelen – Nom Anor” oszukał wszystkich. Jak zdołał zamaskować tak okaleczoną twarz, zakrawało na cud. Fett dobrze widział teraz jego prawdziwą twarz. – Ale lepiej byłoby dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia, niż mieć niespodziankę, jak reszta galaktyki.
- To nie będzie coś w rodzaju tej starej, dobrej teatralnej przepychanki w stylu Jedi i Sith, nie?
- Nie wiem. Liczy się jedynie to, czy jest w tym jakaś korzyść dla Mandalorian.
Fett nie rozszerzył wypowiedzi. Nie tym razem. Miał nosa do kłopotów, zupełnie, jak jego ojciec, i nos ów mówił mu, że sprawa jest poważna jak nigdy. Już sam statek był wystarczająco podły: przy tych wszystkich ostrych kolorach na każdej powierzchni i każdym członku załogi, przemieszczanie się przezeń przypominało wędrówkę po cuchnącej jaskini pełnej niezidentyfikowanego robactwa. Nie było tu żadnych gładkich, durastalowych przegród czy cokolwiek uspokajających części naoliwionej maszynerii.
Tak, wszystko miało specyficzny zapach, coś jak wilgotny las w połączeniu z schnącymi na plaży wodorostami i odrobiną krwi.
Przypominało to przebywanie w czyichś bebechach. Przypominało to przebywanie w Sarlaccu.
Tak też pachniał Udelen, kiedy z nim się spotkałem w porcie kosmicznym Keldabe. Nie czułem, że to się zbliża. A powinienem. Teraz już wiem i... Może to najlepsze miejsce, gdzie mógłbym być w obliczu tej sytuacji.
Idąc przez okręt, Fett uruchomił wszystkie systemy nagrywające i analizujące, jakimi dysponował jego hełm, od penetrującego radaru po obrazowanie termiczne. Co jakiś czas zatrzymywał się, by dotknąć delikatne – nie, nie były to grodzie, ale ściany. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że to ściany żołądka. Potarł czubkami palców po tych powierzchniach, pozorując respekt i ciekawość, ale w rzeczywistości po kryjomu transferował wszystkie organiczne ślady, jakie zebrały się na rękawicach do ładownic na pasie.
- Próbki – powiedział cicho. – Cokolwiek małego, jakiekolwiek strzępki jakie nawiną ci się pod ręce, wszystko zbieraj. Dobra?
- Zrozumiałem – odrzekł Beviin.
Tym, co naprawdę by się mu przydało, był kawałek Yuuzhan Vonga-najeźdźcy, który szedł przed nimi, z wężopodobnym obiektem owiniętym wokół ramienia. Było żywe.
- Zwierzątko? – spytał. Jabba zawsze trzymał jakieś dziwaczne stworzenia z dziczy, które go bawiły. Może i Yuuzhan Vongowie czynili to samo. – Przyjaciel?
- Broń – odpowiedział Nom Anor. Strząsnął stworzenie z ręki jednym eleganckim gestem. Zesztywniało momentalnie na kształt kija, a potem znów zwiotczało i na powrót stało się segmentowym, pełzającym czymś owiniętym na ramieniu Egzekutora. – Żywa broń nazywana amphistaffem.
Fett robił już interesy z najgorszymi szumowinami i nigdy nie miało dla niego specjalnego znaczenia, kto rządził galaktyką. Małe żywoty były wiedzione w podściółce społeczeństwa, tocząc ponurą walkę o przeżycie następnego dnia, a potęga płynęła ku górze, nadużywana i wysysana do cna dla korzyści. Fett brał swoją część i zadowalał się życiem według własnego kodeksu, bo miał praktyczne podejście i wiedział, co zmienić się da, a czego nie w galaktyce.
Ale Yuuzhan Vongowie zdawali się uznawać, że nie ma rzeczy, których nie mogliby zmienić.
Nom Anor, odarty z ludzkiego przebrania i stroju biznesowego, szedł przed nimi, co rusz wskazując organiczną technologię z dumą graniczącą z arogancją. Z dumą przekraczającą granice arogancji, właściwie.
- Przebywałem wśród was, niewiernych, przez osiemnaście lat – rzekł. – I nawet raz nie spotkałem czystej kultury, posiadającej całkowicie organiczną technologię.
Beviin wybełkotał, słyszany tylko przez Fetta:
- Aruetii. Więc nie jesteśmy już jego najlepszymi kumplami.
- Możemy zrobić co w naszej mocy – oznajmił Anorowi Fett. – Musicie tylko nauczyć nas, jak należy czynić.
Podczas wędrówki przez statek Goran udawał, że się potyka i opierał się od czasu do czasu o ścianę, niekiedy podnosząc też różne drobiazgi z podłogi. Dobry chłopak.
- I tak też zrobimy – odpowiedział Nom Anor. Wojownicy odnosili się do niego z szacunkiem.
- Więc jesteś starszym oficerem – wyśledź, nagraj, zrozum. Dane wywiadowcze ocalą ci skórę, prędzej czy później. – Dowódcą?
- Należę do kasty Intendentów – odpowiedział Anor. – jestem Egzekutorem. Moja kasta to Administratorzy. To oznacza, że jestem wyżej w hierarchii od Wojowników.
Wyglądało to prawie tak, jakby Yuuzhan Vongowie zebrali listę rzeczy odpychających, czy nie do pomyślenia dla Mandalorian, a potem pokazywali je po kolei, by wyraźnie wskazać, jak bardzo byli obcy. Biurokrata rządzący żołnierzem, zadzierający nosa...
...fierfek, ten barv nawet nie miał nosa!
Fett rzucał okiem na wojowników, których mijali. Byli oni osłonięci najbardziej niepraktycznym rodzajem pancerza, jaki widział, dosłownie zabudowani nim od stóp do głów, z wielkimi, dziko wyglądającymi wyrostkami podobnymi do szponów na ramionach i kolanach, nadgarstkach, a nawet tyłach nóg. Nie przysiadali sobie, będąc na służbie, to było pewne. Gdy jeden z wojowników ich minął, Fett ujrzał, że to, co uznał wpierw za pięknie politurowaną, szkarłatną dekorację napierśnika, poruszyło się. Był to żuk, wielki żuk.
Fett przełączył się na nadawanie głosu. Nie była to pora na afektację wynikłą z kulturowych różnic.
- Z czego wykonana jest taka zbroja?
- Nie wykonana. Stworzona dzięki bioinżynierii. To żywy krab vonduun i technologia w porównaniu do niego jest nędzna. Wiązka blasterowa nie przebije tej skorupy...
No, dalej, zdradź mi wszystkie swoje sekrety handlowe. Jeśli tylko się stąd wydostanę żywy...
- Można by dostać za nią niezłą cenę.
- ...ta zbroja zabija każdego poza wojownikiem, dla którego została wyhodowana.
Nom Anor chyba się uśmiechnął, gdy odwrócił głowę, by spojrzeć na Fetta, ale z tak okaleczoną twarzą ciężko było to stwierdzić. Jego bezwargie usta były permanentnie rozwarte w wyszczerzonym wyrazie, który nie był uśmiechem.
- Przybyliśmy by przejąć tę galaktykę i skolonizować ją. Czyż nie użyłem słowa „inwazja”?
Były miliony planet w galaktyce i zawsze ktoś najeżdżał i kolonizował kogoś innego. Tego nie dało się uniknąć. Ale Fett dotąd nie spotkał nikogo z koncepcją zawładnięcia całą galaktyką, jeśli nie liczyć Palpatine’a.
- I uważacie, że my w tym wam pomożemy.
- Niewielki macie wybór.
- A wy musielibyście wywalczyć sobie drogę w tej galaktyce, świat po świecie, po kolei. I dobrze o tym wiecie. Dlaczego zatem nas rekrutowaliście, skoro uważacie, że sami dalibyście radę?
- Czyżbyś żądał więcej kredytów?
Taa, bo bardzo nam się przyda kupa kredytów, jeśli ich plan się powiedzie.
- Możliwe.
- Usiłujesz mnie zatem szantażować.
- Raczej staram się przekonać, że łatwiej wam będzie z naszą pomocą niż bez niej.
- Zostaliście opłaceni.
- To nie wystarczy.
- Będąc na waszym miejscu nie targowałbym się.
- A ja spróbuję.
Beviin wydał z siebie dźwięk podobny wstrzymaniu oddechu. Fett go widział, mając go tuż obok siebie i obserwując na wspólnym kanale w swoim wyświetlaczu, gdzie kierował on swój skan optyczny. Beviin sprawdzał swój statek. Fett przemówił do komunikatora:
- Nawet o tym nie myśl.
- Tak tylko sprawdzam.
- Zatem tak tylko przestań.
Bywały chwile, kiedy drogę ucieczki z kłopotów należało wywalczyć siłą ognia, ale w pozostałych wypadkach należało posłużyć się rozumem. A przeżycie opierało się na dowiedzeniu się na temat wroga tak wiele, jak tylko się dało.
Zresztą, czy te kreatury były wrogiem w większym stopniu niż Imperium Sithów czy Republika Jedi? Robił już interesy ze znacznie gorszymi. W chwili obecnej byli wciąż klientami. Ale jedynie tylko klientami. A mógł z nich wyciągnąć coś więcej.
- Chcę wiedzieć dokładnie, czego od nas oczekujecie – rzekł Fett, idąc i powoli rozglądając się w kółko na prawo i lewo. Czujniki jego hełmu, dalmierz oraz radar penetrujący budowały z każdym obrotem głowy co raz bardziej dokładny trójwymiarowy model. Choć skaner medyczny lub sonda saperska mogłyby wykonać to zadanie lepiej. – I czego chcecie od galaktyki.
Nom Anor zatrzymał się przy wyszczerbionej grodzi i gestem zaprosił ich do środka.
- Myślałem, że wyraziłem się jasno. Poddania się i posłuszeństwa.
Śnij dalej, barvie.
- A ściślej?
- Oczyścimy waszą galaktykę z technologii i zastąpimy ją naszą. Organiczną technologią. Żywą technologią. Żadnych maszyn, żadnych sztucznych zapłonów, żadnych przedmiotów. Są one, jak kiedyś pojmiesz, plugastwami i obrazą wobec Wielkich. Wobec bogów we własnej osobie.
Fettowi nagle pojawiła się przed oczami wizja stroju z kraba wyrośniętego na jego ciele. O nie, to się nie sprawdzi.
- A twoja rola w tym wielkim planie?
- Zdobywanie danych wywiadowczych i inne, jeszcze bardziej subtelne potrzebne nam działania.
Fett wciąż nie do końca pojmował, co Nom Anor rozumiał przez organiczną technologię. Niektóre rasy posługiwały się częściowo czymś pasującym do tego określenia, ale było to bardzo odległe od tego, co Boba teraz widział, czuł i słyszał: groteskowe postaci zabudowane żywym pancerzem z kraba, bronie będące zwierzętami, statki będące miniaturowymi planetami.
- Pokaż mi.
Jak by nazwać zamkniętą przestrzeń w statku Yuuzhan Vongów? Kabiną, przedziałem, hangarem? Weszli do pomieszczenia, które Fettowi zdało się być żołądkiem. Przegrody co prawda sprawiały wrażenie wspartych na świecących i poruszających się bryłach podobnych żukom, ale wciąż nie mógł się pozbyć z umysłu tej analogii. Kolejna dziwna figura – możliwe, że wojownik, ale chyba raczej przedstawiciel innej profesji czy kasty, sądząc po braku krabowej zbroi ze szponami – kucał na pokładzie, dociskając ręce do głowy. Kiedy się poruszył, widać było coś w rodzaju pancernej osłony na jego gardle.
Ale tak to bywa z wpatrywaniem się w coś, czego nie rozpoznajesz, że czasem nagle, w prawidłowej perspektywie i kontekście, widać już czym jest naprawdę... z szokującą jawnością. Tak samo Fett zdał sobie sprawę, że nie patrzy na Yuuzhan Vonga.
- Coście mu zrobili, do ciężkiego shab?! – spytał Beviin.
Był to ludzki mężczyzna. Po prostu.
Szyja na jego karku była pokryta sino-różowawymi bryłkami wyglądającymi z pozoru jak guzkowate kręgi szyjne, znikające pod szarą koszulą. Po przyjrzeniu się przypominały jednak bardziej kamień. Ciężko było ocenić jego wiek czy pochodzenie; skóra, która była widoczna, miała kolor oliwkowy i była gładka. Głowa była wygolona. Ale był człowiekiem, albo przynajmniej humanoidem.
Nom Anor spojrzał na postać z umiarkowanym zainteresowaniem.
- Pochwyciliśmy tego więźnia na Ter Abbes. Implant yorik-kul jest eksperymentalnym dziełem nowego rodzaju.
Chwycił ramię mężczyzny jedną ręką i uderzył drugą pod takim kątem, że głowa człowieka zachwiała się, jakby był pijany. Obiekt, co Fett wziął za pancerz na gardle, był z tej samej, różowo-kościstej masy co guzy na karku więźnia. Bruzdy w obu obiektach pasowały do siebie. I nagle Fett ujrzał oczyma wyobraźni, że osłona gardła była częścią narośli na karku, częścią, która w jakiś sposób przeszła na wylot przez całą szyję mężczyzny. Był to jeden z tych obrazów, które wypychał ze świadomości w chwili, gdy tylko się utworzyły.
Mężczyzna nie zdawał się odczuwać bólu. Jego oczy były zeszklone i jakby skupione na czymś w średniej odległości. Boba koncentrował się na zachowaniu zimnego niezaangażowania, co było o tyle trudne, że zwierzęca część jego ludzkiej natury nakazywała mu zwiewać jak najdalej.
- Wyjaśnisz to jakoś?
- To koral – odparł Nom Anor. – Kolonizuje ciało, pozwalając nam kontrolować jeńców i zmieniać ich w wydajnych niewolników. Ten egzemplarz był nieco inny i nasi mistrzowie przemian obserwują jak yorik-kul adaptuje się do niego. Proces... jeszcze się nie skończył.
- A więc to jest to, co szykujesz dla całej galaktyki? – spytał Fett. Nic nie mów, Beviin, nakazał w myślach. – Dla nas wszystkich – dodał Mandalore.
Spojrzenie Noma Anora prześwidrowało wizjer Fetta. Wciąż wyglądały, jak uwięzione pozostałości człowieka, co w umyśle Fetta zaowocowało porównaniem do cyborga; jakże ironiczne zestawienie w obliczu rasy, która uznawała maszyny za plugawe. Plugawe. Słowo w religijnym stylu. A kultom nie ufał bardziej, niż politykom czy księgowym.
- Niekoniecznie jako niewolników – powiedział Anor.
- Dobrze. Bowiem byłaby to umowa handlowa.
- Niektórzy ujrzą prawdę i staną się Yuuzhan Vongami.
- A ci, którzy jej nie dojrzą? Niech zgadnę.
- Będą Yuuzhan Vongami, albo będą martwi.
Oto nadszedł moment, w którym Nom Anor przestał być po prostu nieprzyjemnym „interesem”, a stał się czymś, czego Fett właściwie dotąd nie widział: zagrożeniem, z którym może sobie nie poradzić.
To tak, jakby Egzekutor zmienił się przed jego oczami, z po prostu zdeformowanej, ale – co gorsza – posiadającej ślady normalności twarzy subtelnie przeistaczając się w coś totalnie obcego, co Fett musiał zdołać zabić. Uczucie miało przez moment charakter niemalże osobisty, co było dla łowcy wybitnie obrzydliwe. Cała sztuka polegała na rozumieniu wroga bez identyfikacji z nim. Nadszedł czas na wyjaśnienie, jaka jest jego wysoka stawka; wiedział dokładnie, czego zażądać.
- Jak długo będziemy dla was pracować – rzekł. – tak długo pozostawicie Sektor Mandalore w spokoju.
Nom Anor wlepił wzrok w wizjer Fetta i Fett odwzajemnił spojrzenie, przy okazji wciąż nagrywając za pomocą kamery hełmu, czy Egzekutor o tym wiedział, czy nie. Twarz tego stwora była koszmarem, jak zwłoki z pola bitwy: brak nosa i warg, pozostawiające dziurę na środku twarzy, ponad zębami tak samo ludzkimi, jak jego własne. Skóra była pokryta pofałdowanymi, ale regularnymi bliznami i misternymi tatuażami. Spore zgrubienie kości lub zabliźnionej tkanki – trudno było to Fettowi osądzić – przebiegało od jego głęboko osadzonych oczodołów do tyłu jego bezwłosej, okaleczonej i wytatuowanej czaszki.
Twarz składała się właściwie jedynie z oczu i zębów.
A były one całkowicie ludzkie, co sprawiało wrażenie, jakby ktoś uwiązł w monstrualnym stroju i starał się wydostać. Obrazek pojawił się przed oczami niczym nowa warstwa na holowyświetlaczu. Fett nagle wyobraził sobie, jak Nom Anor wyglądałby z nosem, ustami i zwykłą skórą. Wyobraził sobie, jak wojownicy by wyglądali – ponieważ wszyscy ci najeźdźcy mieli tę samą, okropną twarz. Ale okaleczali siebie celowo.
Fierfek. Jeśli to robią sami sobie...
- Znów próbujesz się ze mną targować – stwierdził Anor.
- To jest moja cena. Zawsze idzie w górę, gdy okazuje się, że klienci nie byli do końca otwarci w rozmowach ze mną – odparł Boba.
Na przykład nie wspominając o inwazji galaktycznej. Tak naprawdę to Fett był teraz tym, który dokonywał prawdziwych zakupów. Kupował czas. – Będziecie musieli tu walczyć o każdy metr terenu. Tysiące myślących gatunków, niezliczone światy, a każde z nich oznacza walkę. Potrzebujecie nas. Choćby do walki z Jedi.
- Oczywiście mógłbym was równie dobrze zabić.
- Jestem tylko pojedynczą osobą. Klany mogą natychmiast znaleźć nowego Mandalore’a, a wtedy ruszą do boju. To twój wybór.
Beviin wymamrotał z irytacją:
- Dzięki, `Alor.
Raptem więzień zaczął niewyraźnie jęczeć i przewrócił się na pokład w konwulsjach; oczy zniknęły mu w głębi czaszki. Anor obserwował go z wyraźną fascynacją, bez chęci pomocy, a Fett przez sekundę zastanawiał się nad wyciągnięciem blastera i skróceniem męki tego upodlonego człowieka. Zdecydował, że nie była to jego sprawa, choć wiedział, że będzie tego żałować do końca swych dni.
Do pomieszczenia wszedł kolejny Yuuzhanin, równie wytatuowany i okaleczony jak Anor, ale noszący przewieszoną popielatą – z braku innej nazwy – szatę, która zdawała się być przybita do jego ciała, od ramion do sklepienia czaszki. Te istoty lubiły ból. Boba mógł zacisnąć zęby i przyjąć cierpienie, ale była to determinacja, lecz tu w grę wchodziła chora, niepokojąca sympatia do niego; tak, ból zdawał się mieć centralne miejsce w Yuuzhańskiej drodze życia.
Widział już dość. A przynajmniej tak pomyślał.
Nowoprzybyły Yuuzhanin zgiął się wpół nad leżącym więźniem i mocno pochwyciwszy koralowy pancerzyk, począł go wykręcać z jego szyi. Jeniec wyglądał na martwego; co jak co, ale trupa Fett potrafił rozpoznać.
Goran, stojący z pięściami opartymi na biodrach i z zewnątrz niewzruszony, zaklął gniewnie przez dyskretne łącze komunikatorowe.
- Mam ochotę wytropić każdego krabowego chłoptasia w galaktyce – wymamrotał. Beviin był zazwyczaj jednym z najbardziej spokojnych gości i jad w jego głosie zaskoczył Fetta. – Niezależnie od tego, czy podpiszesz z nimi umowę, czy nie, Mand`alor.
Dwie cudaczne istoty, zdobne w tatuaże i blizny znacznie mniej egzotyczne niż te od Noma Anora, przybyły z nowym więźniem, szczupłym Twi’lekiem w średnim wieku; był przerażony, miotał się, szarpał i krzyczał. Fett nie był skłonny do delikatności, ale jego kodeks honorowy nakazywał zabijać czysto, ból pozostawiając jako efekt uboczny, nie hobby. Stało się to szybko: pomocnicy trzymali Twi’leka, a istota w płaszczu po prostu wbiła użyty do zabicia poprzedniej ofiary yorik-kul prosto w mostek nowego więźnia tak mocno, że guzki przebiły się przez skórę jego szyi, pozostawiając go gulgoczącego i krztuszącego się. Szok urazowy powinien go zabić, ale „krabowi chłoptasie” – fakt, Beviin posiadał dar doskonałego opracowywania wyzwisk – potrafili utrzymać go przy życiu.
Fett dobrze zrobił, nie patrząc na towarzysza czy przypadkiem nie rozjuszyło go to, co widział. Słyszał, jak zgrzyta zębami i przełyka z trudem ślinę. Jeśli miał zamiar poddać się zapałowi rozwiązania sytuacji za pomocą blastera, w systemie Mandalore znacznie więcej osób zapłaci za to cenę.
- Spokojnie, Goran – wyszeptał w komunikator hełmu. Fierfek, nigdy dotąd nie mówiłem do niego po imieniu, nigdy. – Później przyjdzie na to pora.
Fett nawet nie próbował wyobrazić sobie tego bólu. Wiedział jednakże, że gardzi Yuuzhan Vongami, nie z powodu ich swoiście rozumianego ascetyzmu i brutalności, ale raczej za zachłanne oddawanie się perwersji. Była to taka słabość, jak pijaństwo, czy uzależnienie od błyszczostymu. Gardził także Nomem Anorem za surowe przedstawienie, jakie przygotował dla niego by pokazać, co grozi planecie Mandalore gdyby jej przywódca nie skłonił się ku współpracy.
Twoje groźby motywują mnie tylko jeszcze bardziej, pomyslał.
Nom Anor wyraźnie wolno rozmyślał nad ceną Fetta, aż przemówił:
- Sektor Mandalore nie będzie dotknięty.
Kłamca. Rozprzestrzenicie się po całej galaktyce, a gdy tylko będzie to sprzyjało waszym interesom, wrócicie po nas. Żyłeś wśród nas osiemnaście lat, więc po prostu kolejne kłamstwo skapuje ci z języka jak jad.
Fett jednak pominął swój niesmak.
- Skoro tak stawiasz sprawę, mamy umowę.
Ja też jestem kłamcą. Bo nie mamy.
Nie, Fett dotrzymywał słowa. Starannie dobierał słowa przy obietnicy tak, by móc szkodzić tym potworom przy każdej okazji, nie postradawszy przy tym honoru. Moje słowo to moje więzy, a wy okłamaliście mnie.
Beviin pochylił się po kawałek korala, który oderwał się od zmarłego więźnia w sposób tak neutralny, jakby zbierał drewno na opał.
- Waszym następnym zadaniem jest zabezpieczyć dla nas strefę lądowania na Birgis – rzekł Anor. Podał Fettowi chip z danymi i musiało to być dla niego bolesne: brudna technologia. – Oto dane zwiadowcze jakie właśnie otrzymaliśmy, podane w formacie, z jakiego jesteście w stanie korzystać. Możemy po prostu zniszczyć powierzchnię z orbity, ponieważ planeta i tak będzie przekształcona i przerobiona pod nasze wymagania, lecz chcemy przejąć żywych mieszkańców, by mogli dla nas pracować.
- Kiedy? – spytał Mandalore.
- W przeciągu pięciu dni.
- Zatem lepiej się zbierajmy.
Ciężko było nie zerwać się do biegu w tej gardzieli korytarza. Beviin szedł tuż obok niego, jedną rękę trzymając na sakwach przy pasie, jakby strzegł ich zawartości. Rozdzielili się w strefie dokującej i udali się do swoich pojazdów, obserwowani przez milczących wojowników Yuuzhan Vong, groteskowy las ciernistych drzew oplecionych wężami reprezentujący przyszłość galaktyki i z nagła zarazem wszystko, co nienawidził.
Beviin włączył zasilanie napędu jonowego Gladiatora. Opancerzeni wojownicy odsunęli się. Tylko jeden został w miejscu, obserwując z założonymi rękami. Fett wdusił przycisk na konsoli Niewolnika I i Firespray ożył z rosnącym wizgiem, który przeszedł w stabilną nutę. Gladiator uniósł się na kilka metrów z pokładu i zawisł w miejscu; Beviin oczekiwał manewru Fetta.
- Ty pierwszy – rzekł Fett. – Musimy zaplanować parę rzeczy.
- Nie można oczekiwać, że będą poważnie dotrzymywać umowy – zawsze będąc tradycyjnym Mando’ad, Beviin był zarazem lojalny swemu Mandalore’owi oraz zachował dla siebie prawo oznajmić przywódcy by się wypchał, jeśli podjął samobójczą decyzję. – Nie po tym, co widzieliśmy.
Boba posłał Niewolnika I za pomocą sterów w stronę nieregularnego otworu, który był wlotem głównego hangaru.
- Nie. Ja też nie i przyjmijmy, że on o tym wie.
- Jeśli wie cokolwiek o Mando, musi sobie zdać sprawę z tego, że jesteśmy przeciwieństwem krabowych chłoptasiów – Beviin opuścił dok i silniki rozjarzyły się fioletem, gdy statek nabrał prędkości. Gladiator wyglądał niczym spłaszczony owal, aż rozpoczął stromy wzlot ku górze, przybierając charakterystyczny kształt miecza wbitego w tarczę. – Niewolnicy, system kastowy, stuknięci bogowie; ten shabuir właściwie oznajmił nam, że albo jesteśmy Yuuzhan Vongami, albo jesteśmy martwi.
- Lubię moją zbroję taką, jaka jest. Z zimnego metalu.
Beviin przemówił takim tonem, jakby usilnie starał się brzmieć jak rozczarowany, nie niechętny:
- Kredyty nic już nie znaczą. Niczego godnego kupna nie dostanie się w vong’yc galaktyce.
- Wiem o tym. Z tego powodu zepsujemy ich wielkie plany.
Żaden Mandalorianin nie przyjąłby kredytów Yuuzhan Vongów jeśli wiedziałby, za co je otrzymuje. Ale Fett zawarł umowę i teraz musiał wybierać: zwrócić się przeciwko nim i walczyć, jak uczyni reszta galaktyki, albo użyć „wewnętrznej” pozycji względem najeźdźców, jaką uzyskał, by zadać im jak największe straty.
- Co masz na myśli? Zmobilizowanie całej armii na Mandalore potrwa.
- I będziemy mieli masę ofiar, czyniąc ruch nie wiedząc jeszcze, z czym mamy tu do czynienia. To technologia, której dotąd nie widzieliśmy.
- Znaczy się, siedzieć i czekać? Musisz być…
- Zrobili z nas głupców. Czas, byśmy zrobili głupców z nich. Będziemy mili i będziemy wyglądać na stojących po ich stronie, podczas gdy będziemy gromadzić dane wywiadowcze, aż będziemy wiedzieć dość by im przywalić. Będziemy póki co udawać, że pracujemy dla nich dla pieniędzy.
Fett nie wiedział, ile czasu im zostało. Na końcu, Yuuzhan Vongowie przybędą na Mandalore, by i ją przerobić na świat żywych maszyn i opanowanych przez pasożyty niewolników, tak, jak to uczynią z każdą planetą. Pytaniem pozostało, kiedy.
Zdjął swoją lewą rękawice i przejechał palcem po gładkiej kompozytowej konsoli Niewolnika I, jednej z niewielu oryginalnych części statku, jeszcze z czasów jego ojca. Remont za remontem zmienił jego możliwości nie do poznania, ale gdyby Jango Fett miał właśnie powrócić, mógłby ustawić fotel pilota w pozycji siedzącej, sprawdzić konsoletę pod kątem kurzu czy plam jak zwykł to robić, i poczułby się jak w domu. Nie poczułby się tak jednak w zniewolonej galaktyce z jedną brutalną kulturą, która wymazała wszelkie ślady dziedzictwa Jastera Mereela.
Fett sprawdził swój palec, szukając kurzu. Niewolnik I był bez skazy. Nie wyglądał na to, czym naprawdę jest. Wygląda na to, że będzie to mała wojna pozorów. Ma nadzieję, że Nom Anor doceni ironię.
- Nie możemy walczyć z krabami samemu. Co z Nową Republiką? Potrzebują wszystkich danych wywiadowczych, jakie zdobędziemy - powiedział po zastanowieniu Beviin.
- Nie możemy im ufać. Nie rozpoznaliśmy Noma Anora. Te przebrania, których używają sprawiają, że mogą być kimkolwiek.
- Możliwe, że będziemy musieli im zaufać.
- Możemy przekazać im dane, które zdobyliśmy. Wybadać ich. Zobaczyć co sądzą.
- A jeśli Nowa Republika nas wyda, z jakiegokolwiek powodu, a Vongowie wezmą zemstę na Mandalore...
- ...wtedy będziemy walczyć do ostatniego żywego, albo odejdziemy w poszukiwaniu tych innych galaktyk, o których mówią Yuuzhan Vongowie.
- To zbyt daleko.
- Śmierć także jest ostateczna. Więc lepiej wygrajmy.
- Twój ojciec byłby z ciebie dumny, Bob`ika. - Beviin był młodszy od Fetta, ale wciąż nazywał go zdrobniałą wersją imienia. Czasami to irytowało Fetta, a czasem nie. W tej chwili było w porządku. - Jak na człowieka, który mówi, że nikim się nie przejmuje, zawsze jesteś dobry dla Mando`ade, gdy jesteś potrzebny.
- Jestem Mandalorem. To tylko moja praca.
- Oczywiście, że praca - powiedział Beviin. - Wierzę Ci.
Agresory i Gladiatory znajdujące się w punkcie spotkania wyglądały na żałośnie małe. Za nimi, fale statków Yuuzhan Vongów przecinały próżnie. Było to najbardziej wymowne pokazanie różnicy sił, jakie Fett kiedykolwiek widział, a te były nie warte nawet przeliczania.
Jango by się tym nie przejmował. A więc i on nie będzie.
Nom Anor: Uwagi do ataku na Birgis
Fett odmówił używania villipów i nalega, aby pozostać przy jego sposobach komunikacji. Niestety, oznacza to, że ja także muszę używać tych technologii niewiernych.
Muszę przyznać, że nie oczekiwałem że on i jego najemnicy je zaakceptują. A używanie tylko villipów, bez yorik-kul czy Vonduut, nie dawało by i tak zadowalających efektów. Wydaje się, że tym co szczególnie odpycha Mandalorian jest zniewolenie przez yorik-hul, w czym dostrzegam ironię, jeśli chodzi o rasę, której historia pełna jest grabieży, okupacji, i mordów. Ale niewolnictwo jest czymś, czego wydają się obawiać, musiało odegrać bolesną rolę w ich historii. Oczywiście, boją się go.
Nie obawiają się śmierci. Nie czczą jej, ale mówią, że żyje się tak długo, jak długo ktoś pamięta twoje imię. Nigdy nie ściągają swoich hełmów, nie mogę więc oceniać ich na podstawie mimiki, ale ton ich głosu podpowiada mi, że wymazanie przez nas ich kultury będzie dla nich gorsze niż śmierć.
Podejrzewam, że w tym leży klucz do zmuszenia ich do lojalności. Mandalore pozostanie nietknięta tak długo, jak będzie mi potrzebna. Ale w końcu, zniewolenie będzie jedyną możliwością poradzenia sobie z nimi.
Birgis, perymeter portu kosmicznego, jeden standardowy tydzień po inwazji na Helskę 4
Beviin musiał przyjąć, że Vongese wiedzą co robią, jeśli chodzi o inwazję na galaktykę, ale wyglądało na to, że nie przejmują się ukrywaniem.
Główny port kosmiczny na Birgis, który służył na tej małej planecie zarówno cywilnym jak i militarnym pojazdom był najbardziej oczywistym celem, jaki mogli zaatakować. Z punktu obserwacyjnego ukrytego w wysokiej trawie, na dalekim perymetrze, mógł zobaczyć bojowe śmigacze patrolujące pasy startowe, zalewając je jasnym światłem. Inne nie pokazywały żadnych świateł, ale były dobrze widocznie w trybie noktowizyjnym jego hełmu. Wojskowe statki i pojazdy były eklektyczną mieszaniną eskadr tu stacjonujących oraz pozostałości innych, które uciekły przed bezwzględną flotą inwazyjną i przegrupowywały się tutaj.
Zniszczenie jednostek znajdujących się na ziemi będzie najtrudniejszym zadaniem, jakie Beviin mógł sobie wyobrazić. Bycie podwójnym agentem było fajne do czasu, gdy musiałeś podtrzymać iluzję współpracy poprzez przekonujące atakowanie ludzi, po których stronie byłeś.
A Nowa Republika nawet nie ma pojęcia, że Mandalorianie są teraz jej sojusznikami.
- Wciąż twierdzę, że jeśli chcieli dywersji to powinniśmy uderzyć w główną cywilną elektrownię - wymamrotał Cham opierając się na łokciu i kalibrując przenośną wyrzutnie rakiet. - Jednak, to oni płacą. Ich wybór.
- Dobra okazja do przekazania tych danych. Zwłaszcza teraz, gdy mamy tam odprawy dotyczące naszych dwóch następnych misji. Coś, co Nowa Republika może wykorzystać - powiedział Fett stukając w woreczek przy pasie.
- Musi być coś, czego nie rozumiem. Ludzie tutaj nie będą w nastroju do słuchania informacji.
- Masz lepszy pomysł jak nawiązać kontakt z Nową Republiką z tymi wszystkimi Vongami kręcącymi się wokół nas?
- Nie, Mand`alor.
- A więc ruszajmy i wyglądajmy jak prawdziwy rajd komandosów - Fett nakazał im zając stanowiska. - Postarajmy się nie zabić wszystkich, dopóki nie dowiemy się czy jest tu jakiś oficer, z którym moglibyśmy się skontaktować i pozostawcie jednego lub dwóch nienaruszonych. Wszyscy zrozumieli? Ktoś musi stąd uciec, aby przekazać dane.
Beviin nasłuchiwał na częstotliwościach Nowej Republiki. Wszystko było w porządku, oczekiwali, że Yuuzhan Vongowie zaatakują ich w taki sposób jak złamali Zewnętrzne Rubieże - masywnymi bombardowaniami magmą i płonącymi głazami, a następnie zalanie żołnierzami wychodzącymi z czegoś, co można określić tylko jako gigantyczne robale. Psychologiczne oddziaływanie - pojazdy i broń wyglądające, jak dziwacznie zdeformowane narządy - było równie groźne, jak sama niszcząca siła floty Vongów.
Może usłyszeć jak operatorzy systemów wczesnego ostrzegania alarmują statki i myśliwce w pięciu miastach na północnej półkuli, zestawienie raportów na temat spotkanych jednostek wroga, oraz bazach na krańcach galaktyki, które przestały odpowiadać na sygnały. Pochód Yuuzhan Vongów może być wyznaczany w oparciu o milknące stacje komunikacyjne, jakie po sobie pozostawiają.
Tutejszy personel z pewnością nie oczekuje, że Mandalorianie zinfiltrują ich port i przejmą kontrolę nad ośrodkiem dowodzenia.
Fett zsynchronizował swój chronometr z pozostałą szóstką i przykucnął na piętach, od czasu do czasu dotykając panelu kontrolnego na płytce przedramienia. Dinua kontynuowała obserwację wieży kontroli. Gdy powoli ruszała głową, skanując otoczenie, Bevin dostrzegł zapalony na zielono punkt w linii ikon, po jednej stronie swojego pola widzenia.
Briika wykonała dobrą robotę trenując to dziecko. Dziewczyna była w tym problematycznym okresie pomiędzy staniem się dorosłym w wieku trzynastu lat, a byciem gotowym by być żoną w wieku lat szesnastu, ale z pewnością była kompetentnym żołnierzem. Społeczność Mando od zawsze tak działała, ale Beviin widział czasem dzieci aruetii w tym samym wieku i czuł, że trzynaście lat to o wiele za wcześnie, aby brać na siebie tego rodzaju odpowiedzialność.
Ale gdyby jej to powiedział, przywaliłaby mu bez chwili zastanowienia. Była tak twarda, jak jej matka. Zastanawiam się jaki los spotkał jej ojca i zdecydował, że poczeka, aż mu o tym powie, w odpowiednim czasie.
Przynajmniej miał możliwość zostawienia wiadomości dla Medrita. Nie martw się. To nie jest to, na co wygląda. Odpręż się.
- Pamiętajcie - powiedział Fett. - Chcę zobaczyć dobre aktorstwo. Uderzajcie dość mocno, by być przekonującymi, ale nie wybijcie wszystkich, ponieważ potrzebujemy przynajmniej jednej osoby, która przetrwa - przerwał, a Beviin usłyszał jak przełyka ślinę. - Trzydzieści sekund.
Odliczali przy pomocy zsynchronizowanego zegara wyświetlanego w ich HUDach. Przy piętnastej sekundzie Cham przykląkł na jedno kolano i przytrzymał wyrzutnie rakiet na swoim prawym ramieniu, przyciskając swoją płytę policzkową do rury, a lewą ręką trzymając klamrę.
Miał zwyczaj kołysać lekko głową w rytm odliczania, ale nigdy nie wpływało to na jego umiejętności celownicze. Jego głowa w końcu się zatrzymała na trzy sekundy, a za nim pojawił się obłok żółtego ognia. Chwilkę później góra wieży portowej eksplodowała łuną białego ognia wspinającą się w nocne niebo, spowijając pasy lądownicze w błyskawicznym i chwilowym blasku.
Fett nie musiał mówić ani słowa. Gdy gruz opadł, a pojazdy i personel się rozproszyły, Mandalorianie rozpoczęli stumetrowy bieg do głównego budynku, zaczynając swój bieg w kilkusekundowych odstępach i wybierając różne ścieżki, podczas gdy Cham zapewnił na chwilę zajęcie baterii anty-lotniczej, skupiającej się na chaotycznie lecącym pocisku, który trafił w końcu w wieże wodną, zalewając druzgocącymi strumieniami zadaszenie z zaparkowanymi śmigaczami
Udawanie ataku było trudniejsze niż się wydawało, gdy całe twoje życie skupiało się na skutecznym zabijaniu. Było to jeszcze trudniejsze, gdy cel naprawdę uważał, że chcesz go zabić i walczył z całych sił i z desperacją. Beviin wysadził parę antywłamaniowych drzwi prowadzących do jasno oświetlonego głównego kompleksu i ruszył za Fettem, z Briiką i Dinuą zaraz za plecami. Suvar i Tiroc zabezpieczali wyjście i korytarz prowadzący do niego, żeby zabezpieczyć im możliwość odwrotu. Pobiegli w dół głównym przejściem, ku parze drzwi z tabliczka "Ostrożnie, elektryczność".
Normalnie, pokój generatora byłby najbardziej oczywistym miejscem do wejścia i wyrządzenia tylu szkód ile się da. Ale tym razem nie było normalnie. Fett prowadził, aż dotarli na skrzyżowanie korytarzy, gdzie przywitał ich ogień blasterów.
- Dobrze. Ktoś tu jednak jest - powiedział Beviin odskakując do tyłu i przeładowując broń.
- Teraz musimy ich zmusić, żeby zaprzestali strzelania na dość długo, żebyśmy mogli ich poinformować, że mamy dla nich zadanie - Fett i Briika wychylili się zza zasłony i zalali korytarz ogniem. Kolejna salwa gorącego niebieskobiałego pocisku energetycznego śmignęła zaraz nad kopułką hełmu Fetta, dodając kolejną czarną smugę na zielonej farbie. - Jeśli nam nie otworzą, będziemy musieli sami się tam dostać.
- Jesteśmy w tym dobrzy.
- Bez zabijania.
- Teraz to dość problematyczne - Beviin wyciągnął holo-sondę z kieszeni na rękawie i zbliżył ją ostrożnie do skraju ściany. Obraz przekazywany do ich wyświetlaczy w hełmach ukazywał obraz jadalni, stoły, stosy metalowych tac, kilka zniszczonych krzeseł, porzucone talerze. Możliwe, że dla personelu powietrznego była to przerwa na posiłek. Pobiegli na lotnisko, aby wzbić się w swoich maszynach w powietrze.
Jednakże, ktoś tu jeszcze został. Zobaczył jak rusza się coś pomarańczowego. Kombinezon lotniczy, pilot. Pilot może się stąd wydostać. Nie mogą pozwolić, aby był zbyt ranny lub ogłuszony - musi być w stanie odlecieć stąd w czasie ataku Vongów.
- Bob`ika, pozwól mi się tym zająć.
- Mogę zrobić to sam.
- Kto ma durastalową zbroję, a kto wersję z Beskaru? I to z prawie-odpornego na miecz świetlny Beskaru?
- Jeśli trafi mu się szczęśliwy strzał, te fantazyjne antyki cię nie uratują.
- Nigdy nie rozumiałem dlaczego nie załatwiłeś sobie beskaru - powiedział Beviin. - Ale, zostawmy to na później. Na trzy...
Beviin zerwał się i pobiegł prosto w ogień blasterowy. Pomyślał, że Medrit zwariuje, jak usłyszy jakie podejmował ryzyko i przejmował się tym bardziej niż strzałem, który trafił go w klatkę piersiową rozgrzewając powietrze, którym oddychał. Adrenalina była wspaniałą rzeczą. Pomyślał o tym w tym samym momencie, w którym unieruchomił odziane w pomarańcz kończyny i został ogłoszony przez własny głos krzyczący - Rzuć to! Zamknij się i słuchaj!
Inna zbroja uderzyła w jego. To Dinui i Briika wylądowały na nim. Znajdował się prawie na dnie stosu mającego ujarzmić jednego pilota.
- Złaźcie, zmiażdżymy go...
- Masz jego blaster?
- Mam.
- A ręce?
Pilot krzyknął. Dinua zdecydowanie za coś chwyciła. Była to sztuczka, której używania nie widział od długiego czasy. Beviin wycofał się i usadził pilota w pozycji siedzącej, przekonując się, że pilot jest kobietą, groźnie wyglądającą blondynką, a na jej prawym policzku pojawił się duży czarny siniak.
- Mando - splunęła. - Walczycie dla tych rzeczy! Wy brudne...
- Tak, my też Cię kochamy. A teraz słuchaj Mandalora - Beviin skierował jej twarz na Fetta. - Gdzie twój hełm? Masz robotę do wykonania.
- Dlaczego? - na pobliskim stole znajdował się hełm i będzie musiała się w niego wpasować czy jej się to podoba, czy nie - Dla ciebie?
- Zawieź te dane do waszej najbliższej placówki - powiedział Fett. Wyjął czip z danymi ze swojego pasa i zbliżył do jej twarzy, zbyt blisko by mogła skupić na nim wzrok. - Potrzebujecie tych danych o Vongach. Wygląd statków, pewne bio-dane i plany dwóch misji, które będą naszymi następnymi i ich rozkazy operacyjne. To wszystko, co byliśmy w stanie dostać. Po prostu zabierz to do kogoś, kto będzie umiał tego użyć. I nie mamy czasu na wykonywanie teatralnych scen. Weź to. Teraz.
Fett pomógł jej wstać, schowała czip do kieszeni na udzie, nieufnie na nich patrząc. - A więc po której jesteście stronie?
- Naszej - odpowiedziała Briika. - Chcę, aby moja córka miała córki. Nie uda jej się to, jeśli całą zabawą rządzić będą Vongese.
- Cham, weź ją do myśliwca, albo czegokolwiek, co nadaje się jeszcze do latania i przypilnuj, żeby przedostała się przez siły Vongów - powiedział Fett, wskazując blasterem na wyjście. - Jeśli nie ma na płycie nic wartościowego, wyczyść istotne dane w swoim gladiatorze i daj jej klucze. Odkupię ci go.
- A więc lepiej sprawmy wrażenie, że ją ścigamy.
Chad podał pilotce hełm i pchnął ją przed siebie. - I będę chciał żółtego, żeby tym razem pasował do moich płytek pancerza. Robota na zamówienie.
Nie pozostało im już nic do zrobienia poza wydostaniem się. Kraby nie zorientują się, jak wyglądała ich walka i czy napotkali opór. Drużyna miała tylko unieszkodliwić wieże w ramach dywersji. Wywiązali się z zadania. Dinua ruszyła sprintem, trzymając oburącz karabin. Gdy wyszli na zewnątrz, zrozumieli dlaczego w środku nie napotkali na żaden opór.
Siły ziemne Yuuzhan Vongów roiły się wokół portu kosmicznego, z przelatującymi nad nimi małymi statkami wyglądającymi jak oderwane od ciał organy. Naprzeciw nim wystawiony został mur składający się z rozbitych ścigaczy, ciężarówek repulsorowych i wszystkiego, co mogło stanowić barierę obronną. Personel lotniczy w rozmaitego rodzaju strojach - nawet osoby odpowiedzialne za wyżywienie w korpusie - zajmował pozycje pomiędzy cywilami, uzbrojeni w tak rozmaitą broń, że widać było, jak są zdesperowani.
W zielonym obrazie trybu noktowizyjnego Beviina, szponiaste zbroje idących vongowskich wojowników wyglądało jak idący las. Nie było już nic więcej co on, lub jego towarzysze mogliby zrobić. Ale walka ramię w ramię z tymi żołnierzami Nowej Republiki... tak, jego wnętrzności nie tylko chciały, by to zrobił, ale wręcz się tego domagały. Ale odwrócił się i ruszył za innymi do swego myśliwca, nienawidząc się za to.
- A co się stanie, gdy Nowa Republika pochwali się, że dzielni sojusznicy Mando dostarczają im danych wywiadowczych? - zapytał Fetta. - Tak się stanie. A "Ups" nie zadziała w przypadku Vongów.
- Wtedy będę musiał przełknąć mocno ślinę, a kontrakt z Vongami się zakończy. - Fett wsadził swą rękawice pod wizjer i przez sekundę Beviin myślał, że zdejmie on swój hełm. Zamiast tego wyjął tylko kawałek złomu. - Ale stworzymy tak wiele możliwości pokonania ich, jak tylko możemy. Jedna sprawa na raz.
- Przynajmniej Nowa Republika może ewakuować następny cel zanim Vongowie się pokażą.
- Tak - powiedział Fett. - Zobaczymy, co się stanie na Nowej Holgha.
- Gdy kraby w końcu zdecydują się przemodelować Mandalore, będziemy ostatnimi, którzy się dowiedzą.
- Tak będą uważali - powiedział Fett. - Zobaczymy, czy Cham zapewnił pilotce bezpieczny odlot.
Pilotce się udało. Spotkali się z Chamem kilka godzin później. Ale Beviin nie mógł zmusić się do przestania sprawdzania statusu Birgis. Wiedział, że nie powinien, ale musiał się dowiedzieć.
I dowiedział. Nie było ocalałych.
Nom Anor: Ocena reakcji Nowej Republiki na inwazję.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo Nowa Republika gardzi Mandalorianami.
Ich rola w ataku na Birgis jest znana dowództwu Nowej Republiki, sądząc z wiadomości, jakie przechwyciliśmy, niewierni wydają się znajdować większą skłonność do nienawidzenia swego własnego gatunku, nawet bardziej niż do nienawidzeniu nas. Wydają się myśleć, że jest to tylko kolejna najemna grupa. Nie wiedzą, że przewodzi im Fett. To może być dodatkowa broń psychologiczna, której mogę później użyć.
System Shirb, Zewnętrzne Rubieże. Nowa Hoigha. Trzy standardowe miesiące przed inwazją.
Pięć świętych miast Nowej Holghi powinno już zostać ewakuowanych, ale wygląda na to, że Nowa Republika nie zareagowała na ostrzeżenie, mimo, że znała jego źródło.
Mogło być gorzej, pomyślał Fett. Mogli obwołać nas Bohaterami Republiki i popsuć całą zabawę.
Sabotaż radaru obronnego dalekiego zasięgu został przeprowadzony w nocy. Nowa Holgha stanie się kolejnym światem, który wpadnie w ręce Yuuzhan Vongów właściwie bez walki. Żołnierze zostali skierowani gdzie indziej, ale Fett czuł, że na dłuższa metę nie będzie to miało znaczenia.
Obserwował Statek Wojenny Yuuzhan Vongów, kolejną jednostkę typu miit ro'ik, jak porusza się powoli poprzez rozbite miasto, wyglądając jakby... jadła.
- Shab, to jest to - powiedział Beviin, niepokojąco blisko dzieląc z nim myśli. - To naprawdę to.
Gigantyczna ciemna tuba, co najmniej dwa razy tak długa, jak statek zwieszała się z jego kadłuba i badała miasto poniżej, wsysając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Przypominała Fettowi tornado. Patrzył przez swą makrolornetkę, jak wchłania budynki, drzewa i ludzi. Im dłużej patrzył, tym mniej mógł sobie poradzić z tym, co widzi. W galaktyce pełnej dziwacznych sposobów na śmierć, to był kompletnie nowy poziom groteski.
- Tankują - powiedział sparaliżowany tym widokiem Beviin. - Te rzeczy trawią wszystko. Odrażające.
Podobieństwo do Sarlacca było silne. Fett był przekonany, że odpędził wizję bycia strawionym za życia. Ale teraz nie był już pewny. Ale jeśli był przerażony tym, na co patrzył, to z powodu obawy o samego siebie, nie mieszkańców planety.
- Nowa Republika nam nie wierzyła. Cóż, może teraz nam uwierzą.
- Przesunęli swe wojska, by bronić Pedda Cztery - powiedział Beviin. Trzymał swój hełm pod ręką i otarł czoło tyłem swego karwasza. Wyglądał na zmęczonego, prawdopodobnie z powodu spędzania zbyt dużej ilości czasu latając pomiędzy misjami tam i z powrotem na Mandalore. Wygląda na to, że robi przygotowania do najgorszego scenariusza, mimo że kraby, których szybko znienawidził przysięgli zostawić sektor w spokoju, złamią słowo wcześniej czy później. - Myślą, że przekazujemy im mylne dane.
Fett zdał sobie sprawę, że Nowa Republika nie wie o Mandalorianach tyle, ile myślał. Źle ich ocenił. - Pewnie pomyśleli, że trochę prawdziwych danych zostało wrzuconych tam tylko dla efektu - sprawdził poziom naładowania swojego blastera. - Znajdę lepszą drogę, aby przykuć ich uwagę. Nie poddam się tak łatwo...
- Jak długo zajmuje ewakuacja planety? Gdzie umieścić przesiedlonych na kilka tygodni i to bez zwracanai większej uwagi?
- Nie potrzebuję, żebyś sprawiał, bym czuł się lepiej.
- Tylko mówię, że nawet gdyby Republika uwierzyła w informacje, które im dostarczyliśmy. Miliony i tak by umarły.
Fett pomyślał o innych informacjach, jakie przekazali Nowej Republice, planach statków wojennych, analizy oraz próbki kawałków materiału biologicznego jakie on i Beviin zdobyli. Republika mogła więc pracować nad sposobem rozpracowanie organicznej technologii Yuuzhan Vongów. Ale zignorowali to. Wiedział, że tak zrobią.
- Będziemy kontynuować, aż do momentu gdy zrozumieją.
- Do czasu gdy ładniusi Nom nas nie złapie - powiedział Beviin. - A prędzej czy później uświadomi sobie, że powinniśmy być bardziej efektywni i, że powinno nas być więcej.
Fett rozważał nad jakimś bardziej efektywnym sposobem przekazania informacji wywiadowczych Nowej Republice, gdy jego komunikator zaćwierkał.
- Niewierny. Mówi młodszy oficer Bur'lorr. Potrzebuję waszej pomocy. Poluję na Jeedai.
- Jedi ? - zapytał Fett ignorując zniewagę i skupiając się na słowie, o którym nigdy nie myślał, że wzbudzi w nim nadzieje. - Jesteś co do tego pewny?
- Ma świecącą broń. Zeskoczył z dużej wysokości i nic mu się nie stało.
- Zostawcie go mnie - powiedział Fett. - Jedi są moją specjalnością. Zabili mojego ojca.
Beviin założył z powrotem hełm, poprawił pas, pochwy i płytki pancerza - Oya. Tak, w rzeczy samej, oya...
- Nakieruje go na was - powiedział młodszy oficer. - Jego broń świetlna nie zrobiła wrażenia na mojej zbroi i było widać, że go to zaskoczyło.
Założę się, że tak, pomyślał Fett. - Wyślij mi koordynaty.
- Niech twoi żołnierze go odetną. Nasi kształtownicy chcą żywego Jeedai do testów.
Fett przekazał koordynaty reszcie drużyny i przełączył się na bezpieczny kanał komunikacyjny. - Potrzebujemy go żywego bardziej niż oni. Jedi będzie w stanie powiedzieć, że nasze intencje są czyste i będzie mógł zabrać z powrotem wszelkie informacje.
- Nigdy wcześniej nie widziałam Jedi - powiedziała Dinua.
Beviin się wtrącił, grając rolę ojca. Wyglądało na to, że mu to odpowiada. - Nie będzie zbyt szczęśliwy widząc nas, więc nie dajcie mu okazji do użycia jego miecza świetlnego.
- Co Jedi tu porabia?
- Jest tutaj, to wystarczy. A teraz postarajmy się dotrzeć do niego zanim oni to zrobią.
Podane koordynaty zaprowadziły ich na długą drogę będącą głównym miejscem targowym Pięciu Miast. Spora część była teraz już oczyszczona do samej ziemi, tak jakby nigdy nie było tu żadnych budynków i drzew, jasny dowód na to, że Straszliwa Broń, jak Yuuzhanie nazywają oczyszczającą tubę ich statków wojennych, już tędy "przechodziła". Radar i czujniki Fetta wykryły chaotyczny ruch, oraz jeden organiczny cel o temperaturze ludzkiego ciała, poruszający się wzdłuż szeregu zbombardowanych domów, które wciąż się dymiły z powody pożarów zapoczątkowanych przez magmę używaną jako broń przez Yuuzhan.
- Dobra, możemy go wytropić, ale on może wyczuć nas, pamiętajcie - powiedział Fett. Wyslał braci Detta na południowy koniec alei, a Briikę i Dinuę na uszkodzony dach z widokiem na aleję. - Beviin, idź i zajmij czymś naszego Yuuzhanina. Załatw nam trochę czasu. Tiroc, za mną.
Jedi był w szerokiej na dziesięć metrów sekcji alei biegnącej wzdłuż domów. Gruzy częściowo ją teraz zablokowały, Fett wyśledził Jedi za pomocą swoich sensorów prawie na sam koniec alei. Wtedy ruch ustał.
- Briika?
Przesłała Fettowi swój obraz sytuacji . Oceniając po kącie, leżała płasko na dachu głowę zwieszając ku alejce. - Widzisz go? Jest w nieciekawym położeniu.
Jedi był dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, ubranym w szare cywilne spodnie i sponiewierana niebieska kurtkę. Wpadł na ścianę, miał zamknięte oczy, a twarz sczerniałą i poparzoną. W jednej ręce trzymał rękojeść miecza świetlnego.
Fett uzbroił swój plecak, a do wyrzutni strzałek na nadgarstku wsunął pociski ogłuszające. Przy odrobinie szczęścia, efekt będzie wystarczający, żeby podporządkować sobie Jedi bez zabijania go. Fett potrzebował go dość żywego, by był w stanie wrócić do Nowej Republiki.
Fett nacisnął odpowiednie kontrolki i wzniósł się dzięki plecakowi ponad spalona ścianę, a widzący go Jedi sięgnął po swoją broń. Jak na rannego refleks miał całkiem w porządku. Jego miecz świetlny obudził się do życia pulsując jeszcze zanim Fett wylądował w alejce i posłał w jego kierunku serie ogłuszających strzałek. Pociski przeleciały przez osłonę miecza świetlnego Jedi i utkwiły w jego piersi, posyłając niszczący ładunek poprzez jego ciało. Natychmiast zwaliło go to z nóg, a miecz upadł na ziemię, ale wciąż starał się po niego sięgnąć, drżącymi w niekontrolowanych ruchach palcami.
- Nie wystawiaj swojego szczęścia na próbę - powiedział Fett. Kopnął rękojeść miecza w powietrze używając kolców na końcu buta i chwycił ją w jedną rękę. - Mam w swojej kolekcji małą ilość zielonych.
Jedi i tak nie był w żaden sposób w stanie go użyć. Fett skinął na Chama żeby udzielił mu pierwszej pomocy, ale Jedi próbował się stawiać. Suvar i Tiroc musieli go przytrzymać, gdy Cham spryskał bactą jego ręce i twarz. Okazywanie wdzięczności nie było jego mocną stroną - uderzył swym kolanem mocno w krocze Suvara. Briika podporządkowała go sobie zakładając mu blokadę na szyi.
- Okaż trochę szacunku - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Mandalore mówi do ciebie.
Twarz Jedi wykrzywiła się szyderczo - A więc ty jesteś Boba Fett. A ja nie wierzyłem, że Mandalo...
-Tym razem potrzebuję żywego Jedi - wtrącił się Fett. - Przeżyjesz. Zamknij się więc i słuchaj.
- Zastrzel mnie. Wiesz co Vongowie mi zrobią.
- Powiedziałem żebyś się zamknął - Fett przykucnął przy nim. - Ostrzegliśmy was o tym ataku i przekazaliśmy informacje o technologii Yuuzhan, ale twoi ludzie je zignorowali. Oferuje je ponownie. Stwórzcie bezpieczny kanał komunikacyjny, a będziemy wam dostarczać danych wywiadowczych tak długo, jak pozwoli nam szczęście.
Cham wciąż udzielający pierwszej pomocy podał Jedi środki przeciwbólowe poprzez zastrzyk w odsłonięta szyję Jedi. Fett musiał przyznać, Jedi był twardy. Nawet się nie skrzywił.
- Staczasz się, Fett - powiedział ochryple - karmienie nas dezinformacją to amatorka.
- Ryzykuję życie każdego z Mandalorian, żeby ci to dostarczyć, barve - Fett był tak zdenerwowany, że szarpnięciem otworzył kurtkę Jedi i wepchnął najnowszy czip z danymi do jego paska. - Zrób swoje magiczne sztuczki. Zobacz co twoja ukochana Moc mówi vi o naszych intencjach. A teraz zabierz to i uciekaj. Postaramy się zatrzymać Vongów na jakis czas, ale zabierz te informacje do waszych ludzi od wywiadu i nie spal naszej przykrywki. Jestesmy zdrajcami, jasne? Tak długo jak jesteśmy zdrajcami, możemy zdobywać informację. Zachowajcie źródło w sekrecie.
Jedi starał się utrzymać na łokciach. Jego nos znajdował się milimetry od wizjera hełmu Fetta. Fett wciąż nie lubił Jedi, nawet tych będących żołnierzami, jak ten - Ale okaleczacie nas. Zabijacie ludzi. Dlaczego po prostu nie będziecie walczyć?
- Ponieważ bezmyślny, heroiczny zryw jest super dla holofilmów, ale wojna nie działa w taki sposób - Fett postawił Jedi na nogi. Był solidnym mężczyzną, z wyraźnie siwymi włosami i to siwymi w taki sposób, jak to miewają ci, którzy kiedyś mieli czarne loki. Fett wcisnął mu do ręki jego miecz, rękojeść wydalała się w nich dziwnie mała. - Kraby muszą uwierzyć, że mówimy poważnie. Kilka żyć, albo cała galaktyka, wliczając w to sektor Mandalore. Przelicz sobie.
Jedi spojrzał na swoją broń.
- W końcu dorobiliście się sumień?
- Nie, przyjąłem prace jako obrońca Mandalore, a kontrakt to kontrakt. Nie będzie przyszłości dla żadnego z nas, jeśli Vongowie wygrają.
- Nigdy...
- Żadnych przemów. Ruszaj. Zapewnimy ci drogę poprzez Vongów.
- Krab nadchodzi, Mand`alor. Sprawdź wyświetlacz - powiedział Tiroc trącając go.
- Widzę go. Jedi, masz jakiś pojazd?
- To ku niemu się kierowałem.
- Tiroc, przypilnuj żeby do niego dotarł i eskortuj go poza sektor.
Jedi zatrzymał się w wąskim wyjściu z alei, prawie klinując w nim Turica. Odwrócił głowę do Fetta.
- Kubariet - powiedział. - Jestem rycerzem Jedi. Kubariet. Tylko jedno imię - następnie Tiroc pchnął go w plecy i obaj zniknęli.
Jak dotychczas, dobrze. A to nie mogło trwać wiecznie i nie trwało. Przez kolejny wyłom z przesadną powolnością przeszedł Beviin, trzymając w jednej ręce modyfikowany ciężki blaster merr-sonn i z kroczącym mu po piętach Yuuzhaninem. Kreatura odepchnęła Beviina, a jeden z wystających z jego zbroi pazurów uderzył w płytkę jego zbroi, żłobiąc ślad w niebieskiej farbie.
Mogło to rozerwać Beviina niczym puszkę. Ale jego zbroja była wykuta z Beskaru, prawdziwego Mandaloriańskiego żelaza, którego nawet broń Yuuzhan Vongów nie jest w stanie naruszyć. Sięgnął do pasa i wyjął swój antyczny beskad, krótki, ostry jak brzytwa miecz wykuty z tego samego metalu.
Zaraz zrobi się nieprzyjemnie. Będzie trup i trzeba go będzie ukryć. Fett zauważył, że Cham i dwie kobiety doszły do tego samego wniosku i wszyscy uzbroili wmontowaną w zbroję broń.
- Gdzie jest Jedi? - zapytał żądającym tonem wojownik. Jego głowa kręciła się w tę i z powrotem, a amphistaff wił się wokół jego reki. - Wbiegł tutaj... Wyśledziłem go tutaj.
- Nie tutaj, przyjacielu - Briika stanęła miedzy nim, a Dinuą. - Chcesz żebyśmy go poszukali?
- Co z nim zrobiliście? Gadajcie!
Wojownik obrócił się i prawie ponownie uderzył Beviina wypustką swojej zbroi. Łowca nagród schował od niechcenia swój blaster do kabury i położył rękę na pokrytym skórą rękojeści beskadu.
- Uważaj - powiedział. - Możesz nimi wydłubać komuś oko.
Villipy nie były jak komunikatory, które wymagały otwarcia i ich obsługiwania. Villipy były raczej jak żywa osoba, zawsze włączone, zawsze patrzące. Wojownik musi zostać uciszony, i to szybko.
Fett nie musiał nawet dawać sygnału.
Beviin podszedł do siedzącego na ramieniu wojownika Villipa i jednym cięciem rozciął go na pół, posyłając go w kawałkach na ziemię. Przez sekundę wojownik tylko stał, z częściowo otwartymi ustami, a następnie w wąskiej alejce rozpętało się piekło.
- Zdraj...
To były ostatnie słowa, jakie wojownik powiedział. Żyjąca zbroja zmieniła się na ich oczach, by chronić jego kark i głowę, ale Beviin postanowił uderzyć go w szczękę, a beskad był ciężką bronią. Ostrze wbiło się w szczękę wojownika, zostawiając go bulgocącego i zwyciężonego, a jego amphistaff zmienił się błyskawicznie z węża w mocny pręt. Gdy wojownik opadł na kolana, amphistaff wypadł z jego reki, a Fett instynktownie rzucił się na niego kłując go wibroostrzem ze swojej rekawicy i przykuwając go do podłoża. Suvar podbiegł, aby pozbawić go głowy swym ostrzem.
Zajęło to tylko kilka sekund, ale wydawało się, że godziny. Yuuzhanin wciąż krzyczał i wił się, gdy Beviin z trudem wyjął z niego swój miecz. Briika skoczyła na wojownika pomiędzy ostrymi jak kosa szponami i spróbowała zatopić w nim swe wibroostrze, ale ześlizgnęło się ono tylko po jego pancerzu z kraba Vonduum. Odchrząknęła i uderzyła znowu. A on dalej próbował walczyć.
- Fierfek, uciszcie go...
- Shabla szpony. Uważaj.
Beviin wypościł swój miecz i chwycił opancerzone gardlo wojownika swoimi rękawicami
- Zagrajmy w grę, shabuir - ścisnął ręce, a oczy wojownika wpatrywaly się w niego. Jego usta otworzyły się szeroko - nazywa się beskar pokonuje krabią łuskę.
Rękawice, jakie miał Beviin były nielegalne przez wieki. Zawarte w nich mikronizowane kawałki beskaru pozwalały wywierać dostateczny nacisk, żeby zmiażdżyć kość, a może i więcej. Łuskowa zbroja wydawała się poddawać w tej walce, ale Beviin - będący przez większość czasu łagodnym człowiek, jak zauważył Fett - naciskał dalej, przeklinając w kompletnie niezrozumiały sposób w Mando`a, dopóki nie usłyszał dźwięku podobnego do pękającego lodu, a wojownik wydał z siebie długi jęk. Zbroja drgnęła, tak jak szpony, ale po chwili przestały się ruszać.
Nastąpiły sekundy ciszy.
Beviin nieco zdyszany wpatrywał się w swoje rękawice z roztargnionym uśmiechem. - Byliśmy szaleni, że ich zakazaliśmy.
- Przypomnij mi, abym odwołał ten zakaz gdy wrócimy - powiedział Fett.
Dobrą rzeczą było to, że ogień prowadzony z pobliskiego działa zagłuszył jego krzyki. Beviin z trudem starał się wyciągnąć miecz z ciała i musiał podeprzeć się butem na klatce piersiowej wojownika, by to zrobić.
- A więc zbroja umiera wraz z żołnierzem? - Suvar podniósł martwego amphistaffa, kawałki martwego wojownika i jego zbroi i napełnił nimi do pełna kieszenie. - Próbki, nie trofea, jasne? Musimy zdobyć tak wiele informacji o tych... rzeczach, jak możemy.
Beviin sięgnął i odkroił kawałek skóry z głowy wojownika, wraz z czarnymi włosami. - Trofeum. Chodźmy już, dobrze?
Potrzeba było pięciu Mando żeby zgładzić jednego Yuuzhan Vonga. Ale w tej jednej potyczce nauczyli się nie tylko, jak ich zabijać. Nauczyli się sporo wiecej.
Briika niepewnie powstała. Eksplozje były coraz bliżej. - Wszystko co musimy zrobić, to zbudować fabrykę takich rękawic. Spokojnie. Chodziło mi... oh...
Wyglądało to tak, jakby zabrakło jej tchu. Spojrzała w dół, na siebie, po czym ponownie upadła na kolana, przyciskając ręce do płyt pancerza na klatce piersiowej.
- Buir? Buir! - Dinua chwyciła swoją mamę za ramiona i ciemna krew wypływająca spod jej pancerza nagle stała się widoczna. Zbierała się w kałużę w miejscu, gdzie oparła kolana. Wszystko było winą zmarłego Yuuzhanina. - Została dźgnięta. Szpon tej krabiej zbroi wbił się dokładnie w jej kombinezon. Zdejmijcie jej płyty pancerza!
- Nie, to one mogą ją utrzymywać w całości - powiedział Cham. - Zabierzmy ją na pokład Niewolnika I, szybko.
- Wykrwawia się...
Beviin bez widocznego wysiłku podniósł ją na rękach.
- Obiecałeś.... - powiedziała.
Fett chciał powiedzieć coś brutalnego i pragmatycznego, ale wiedział, że się myli. - Szybciej będzie, gdy oboje przeniesiemy ją przy pomocy plecaków rakietowych.
- Będzie trzeba bardzo uważać.
- Zrób to. Dinua, spal to ciało. Jeśli Vongowie go znajdą, dowiedzą się, że to nie miecz świetlny go zabił.
Dinua wyglądała, jakby chciała zaprotestować. Ale po prostu skinęła głową i ustawiła miotacz ognia na swym nadgarstku, a następnie spojrzała na swą matkę.
- K'oyacyi, Buir. - Wytrzymaj, Mamo.
Jedna sprawa to trzymanie rannego w dwie osoby - Fett nawet nie umiał sobie przypomnieć, by kiedykolwiek to robił - ale manewrowanie dodatkowo przy tym plecakiem rakietowym było trudne. Podejrzewał, że ona umrze zanim dotkną z powrotem ziemi. A ona powtarzała tylko - Obiecałeś - coraz słabszym glosem, gdy dotarli do Niewolnika I, była już ledwie świadoma.
Beviin zdjął jej hełm, podczas gdy Fett aktywował awaryjnego droida medycznego, którego trzymał na statku, ale nigdy nie musiał użyć. Jednostka, okrągło zakończony cylinder długości jego ramienia, zaczęła krążyć wokół rannej przyczepiając do niej swoje sensory.
- Potrzebna transfuzja - ogłosił. - Wstrząs hipowolemiczny. Ustabilizujcie, przewiążcie naczynia krwionośne w...
- A wiec zrób transfuzje, Ty hut`uunie - powiedział Beviin. Droidy nie miały podejścia do pacjenta. - Jestem z tobą Briika, jest dobrze. Dobrze się trzymasz.
- Obiecałeś - powiedziała, nagle jej sposób mówienia stal się bardzo wyraźny. - Dinua. Gai bal manda.
- Owszem - powiedział i zdjął swój hełm. - Przysięgam. Nie bój się o to. K'oyacyi. Trzymaj się.
Droid medyczny podłączył się do żył w jej ramieniu i szyi, a Beviin wciąż patrzył w kierunku włazu, tak jakby miał nadzieje, że pokaże się tam Dinua. Fett zastanowił się nad niestałą naturą przenikliwych ran i jak nierzetelne jest klucie jako metoda zatrzymania wroga. Beviin stał we włazie, niespokojnie mrugając i od czasu do czasu potrząsając głową, tak jakby się sam ze sobą kłócił.
Robot medyczny zaczął pipczeć.
- Brak pulsu - powiedział. - Resuscytacja niemożliwa.
Nie zdążył nawet zrobić nacięcia. Beviin nie powiedział ani słowa, wszedł do środka, z dala od włazu i zaczął czyścić zawsze nieskazitelny pokład Niewolnika I z ciemnych plam zaschniętej krwi. Dinua przybiegła, dudniąc butami po rampie wejściowej, ale było kilka minut za późno.
- Dinua... - Beviin zawsze dotrzymywał słowa. Złapał ją za ramię, nim dotarła do ciała. - Ni kyr'tayl gai sa'ad. - Spojrzał krótko na Fetta. Tłumaczenie było dla niego, nie dla niej - Traktuję twe imię, jako imię mego dziecka.
Nie musiał jej mówić, że jej matka nie żyje, albo że mu przykro. Błyskawiczna adopcja powiedziała dziewczynie wszystko, co musiała wiedzieć.
Dinua chwyciła jej hełm do góry nogami, w obu rękach, i patrzyła do środka nieruchomymi, zaszklonymi oczami, tak jakby została zamrożona podczas czynności wkładania hełmu. A Fett niespodziewanie poczuł dotyk twardego metalu w swoich własnych rękach, skryty w cieniu, suchy, czerwony pył piecze go w oczy, wpatruje się w srebrno-niebieski hełm, zdruzgotany i zdrętwiały zdaje sobie sprawę, że jego ojciec odszedł na zawsze... Wiedział lepiej niż ktokolwiek, jak ona teraz się czuje i przez krótką chwilę wyczuł między nią, a sobą niespotykaną wieź.
- To dobrze popłakać - powiedział cicho Beviin. - Wszyscy płaczemy, prędzej czy później. A przynajmniej ja, tego jestem pewny.
Mówił do Dinuy ale i tak wywołał w Fettcie jakieś wzruszenie. Pociągnęła głośno nosem, i odwróciła w rękach hełm.
- Jestem gotowa - powiedziała.
- Moja dziewczynka.
W mandaloriańskim społeczeństwie nie było sierot. Przynajmniej nie na dłuższą metę.
Z wyjątkiem mnie. Fettowi to odpowiadało. Nikt nigdy nie mógłby zastąpić jego ojca. Tym lepiej, że nikt nawet nie próbował.
Nom Anor: Obserwacje.
Wygląda na to, że Mandalorianie są tacy sami jak wszyscy inni niewierni. Są słabi i skorumpowani; przehandlowali całą swoją galaktykę za kilka lat nietykalności dla ich nędznego małego sektora. Na pewien sposób, jestem... rozczarowany. Pokładałem w nich większe nadzieje.
Kilka lat? Raczej mniej. Zapewne kilka miesięcy.
Oczekiwałem, że będą lepszymi wojownikami. Patrząc po tym, jak zachowują się w obecnej wojnie, reputacja dotycząca ich okrucieństwa została wyolbrzymiona. Ale wciąż mogą być użyteczni w gromadzeniu informacji i sabotażu, powinienem zachować fakt ich działania głęboko w tajemnicy, nawet przed naszymi wojownikami. Myślą, że ich kultura jest wieczna, ale zostaną całkowicie wymazani, gdy nie będę miał już z nich żadnego pożytku. Im dłużej im się przyglądam, tym więcej słabości widzę.
Zbroja. Zbroja z metalu. Pozbawiona życia skorupa.
Jaka... słaba.
Niewolnik I: Przecinający Sektor Mandalore, dwa standardowe tygodnie później.
Fett był pod wrażeniem zdolności do trzymania gęby zamkniętej i zwierania szeregów przez przeciętnych Mando, nawet gdy się ich o to nie prosiło.
Regularny raport wywiadowczy z poprzedniego dnia przesłany do Niewolnika I pokazywał dwa kontakty pomiędzy pojazdami Mandalorian, a Nowej Republiki, gdzie nie walczący Mandalorianie byli traktowani jak wrogowie, dokładnie tak jak chciał Fett. Obaj piloci podtrzymywali swoje przykrywki, odpowiadając ogniem i w jednym przypadku niszcząc myśliwiec Nowej Republiki.
- Wciąż nas nienawidzą - powiedział Fett głośno - Od teraz będziemy zdobyte informacje zachowywać tylko na własny użytek.
Mandalorńscy inżynierowie już pracowali nad dostarczeniem broni specjalnej do zwalczania Yuuzhan Vongow. Wieść na temat natury umowy z najeźdźcą rozeszła się wśród mandaloriańskiego społeczeństwa, ale tylko wśród niego. Nie był to niczyi biznes. Oczywiście, istoty z zewnątrz by tego i tak nie zrozumiały. Aruetiise. Nie widział powodu, by uczyć się języka, ale to dziwne słowo było użyteczne.
Najeźdźca kontynuuje swój pochód przez galaktykę, ale wolniej niż by oczekiwał. Jeśli-gdy zaatakują sektor Mandalore, będą na nich czekać.
Do czasu kolejnego wezwania, albo okazji do zgromadzenia informacji, wolał pozostać takim Bobą Fettem, jak wszyscy oczekiwali, że będzie, bardziej Łowcą Nagród niż Mandalorem, ponieważ życie wciąż się toczyło - tam gdzie Yuuzhan Vongowie nie zdążyli dotrzeć.
Głupcy. Życie nie będzie się toczyć już zbyt długo.
Niektóre z mandalorianskich klanów poinformowały go, że planują okopać się i odeprzeć Yuuzhan Vongów, a niektóre planują zrobić coś co nazywa się ba'slan sbev'la, co Beviin przetłumaczył mu jako "strategiczne zniknięcie". Ciężko wybić ludzi, którzy potrafią zniknąć na lata, a później powrócić jaka żądna zemsty armia, wszystko bez prowadzącego za rączkę tradycyjnego rządu.
Tak, oni pojawią się ponownie. Nie ma co do tego wątpliwości.
Fett szanował ich umiejętność do samodzielnego radzenia sobie ze swoimi sprawami. Kontemplował naturę tożsamości, jednym okiem patrząc na wyświetlane na konsoli zmiany cen akcji, gdy Niewolnik I wykrył jakiś statek na kursie kolizyjnym.
Był to Noworepublikański X-Wing, jak za starych czasów. Tym razem, nie znajdował się on jednak w jego bazie danych, jak właściwie wszystkie inne indywidualne statki skatalogowane według sygnatury termicznej, profilu elektromagnetycznego czy innych wskaźników pozwalających zidentyfikować pojazd. Ten był naprawdę nieznany. Nie miał na swojej liście także jego pilota.
A to oznaczało interes, oceniając po prędkości zbliżania. Obserwował automatyczne systemy obronne Niewolnika I i zwolnił, aby zobaczyć na skanie reakcję pilota. Gdy zbliżył się na tysiąc kilometrów, zwolnił, a komunikator Niewolnika I zabipczał, domagając się uwagi, wyświetlając źródło i przekaźnik transmisji.
Ah. Wiadomość szła przez jeden z węzłów, które wymienił na czipie z danymi wywiadowczymi. Fett otworzył połączenie.
- Trening strzelecki, czy chcesz porozmawiać? - zapytał.
Głos go nie zaskoczył. Ale nigdy by nie przyznał, że przyniósł mu ulgę.
- Tu Kubariet - powiedział pilot. - Nigdy nie otwieram ognia do sojusznika.
- Myśl o sobie jako o wrogu mojego wroga.
- To mi wystarcza. Punkt spotkania?
- Podążaj za mną na Vorpa'ye.
- Concord Dawn jest bliżej.
- Nie mogę tam wrócić. A ty nie musisz wiedzieć dlaczego.
- Nie ma sprawy Fett, choć i tak już wiem. Pracuję dla Wywiadu Nowej Republiki.
- A mimo to udało ci się samemu znaleźć drogę tutaj ? Imponujące - Jedi się nie zaśmiał, nigdy tego nie robili. Ale podążył za Fettem.
Vorpa'ya była wysypiskiem. Nie było innego tak dobrze ją opisującego terminu. Hodowle nerfów i złe zarządzanie ziemią sprawiły, że powinna zmienić się w drugą Tatooine. Dwa pojazdy wylądowały w bezpiecznej odległości od przerośniętej rośliny, wzbudzając chmury piaszczystego pyłu. Fett poczekał, aż Kubariet otworzy owiewkę i wyskoczy. Gdy to zrobił, okazało się, że jest ubrany w regularny strój pilota, nie w szaty Jedi.
- Mamy układ - powiedział Kubariet.
- W samą porę - Fett nie mógł sobie przypomnieć żadnego Jedi, który mówiłby w taki sposób.
- To były przydatne informacje. Przykro mi, że nie przekonaliśmy się do nich wcześniej.
- W porządku.
- A więc, jaka jest twoja cena?
- Nie chcę waszych kredytów. Po prostu zabijcie więcej Vongów.
- Przepraszam. Ale teraz możemy przynajmniej odwołać tą część floty, która zajmuje się wami i przekierować ją do innych zadań.
- Nie.
- Ale...
- Za każdym razem gdy spotkamy Nową Republikę, musimy im przypominać, że walczymy dla Vongów. Tak to musi działać, jeśli całość ma się udać.
- Ale walczycie w dwóch wojnach jednocześnie. Walczycie dla Nowej Republiki, oraz bronicie się przed nami.
- Poradzimy sobie.
- Zbyt dumni by przyznać, że jesteście naszymi sojusznikami?
- Nie, obawiamy się przecieków w waszej organizacji, które mogą wydać naszą przykrywkę. Nom Anor był tutaj przez osiemnaście lat, a my nigdy go nie spotkaliśmy - Fett zdecydował, że mógłby robić z tym Jedi interesy. - I nie jesteśmy po waszej stronie. jesteśmy po naszej stronie. Im dłużej Vongowie myślą, że jestem ich kumplem, tym więcej czasu kupię dla Mandalory.
- Na koniec przyjdą po Ciebie.
- Wiem o tym.
- Wtedy będziecie musieli pokazać swoje prawdziwe oblicze.
- To także wiem i gdy to się stanie, pokażemy im co Mandalorianie naprawdę potrafią. To będzie dla nich miła niespodzianka. Z trudem nas rozpoznają.
"My" po prostu mu się wymknęło. Przez chwilę Fett zastanawiał się nad wszystkimi - a było ich niewiele - przypadkami, gdy używał słowa my, i zaakceptował, że odczuwa teraz społeczną odpowiedzialność za Mandalore i wszystkich tych, którzy są Mandalorianami.
- Mogę prosić cię, abyś coś rozważył, Fett?
- To nic nie kosztuje, ale streszczaj się.
- Twój ojciec zrobił kiedyś coś, co i ty mógłbyś zrobić dziś dla nas.
- Co? - Oszczędź mi tych amatorskich psychologicznych zagrywek.
- Zrekrutował grupę sierżantów szkoleniowych dla sił specjalnych Starej Republiki - Cuy'val Dar. Może moglibyśmy użyć niektórych z waszych doświadczonych komandosów do szkolenia planetarnej policji do walki z Yuuzhan Vongami.
Fett pamiętał Cuy'val Dar bardzo dobrze, dorastał otoczony nimi na Kamino. - Kwestia finansów - zamilkł na chwilę. To był dobry pomysł, ale nie chciał wyglądać zbyt entuzjastycznie - zobaczę kto będzie zainteresowany.
Kubariet sięgnął do wnętrza swego kombinezonu i wyjął czip z danymi - Użyj tego, aby stworzyć bezpieczny kanał komunikacyjny. Jestem twoim portalem, że tak powiem. Nikt nie wie, że to pochodzi od ciebie.
- Wymieńmy się. Mam zatrzęsienie części Vongów w konserwatorze, jeśli jesteś zainteresowany.
- Wezmę co tylko masz - Kubariet wyglądał jakby zaraz miał chwycić rękę Fetta, albo poklepać go po ramieniu, albo w inny sposób okazać koleżeństwo, co powodowało u Fetta wstręt. Kubariet nie poddawał się, poszukiwł odkupienia, nieważne czy był mistrzem w szpiegowaniu czy nie. - Fett, nie przejmujesz się tym, że ludzie określają was wszystkich jako zdrajców? Naprawdę umiesz przełknąć to, że Nowa Republika próbuje cię zabić?
Fett próbował przypomnieć sobie jak to jest być bohaterem, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nie mógł mówić w imieniu swoich żołnierzy, czy ogólnie klanów, ale nie, nie powodowało to, że nie może spać. Miał własny kodeks honorowy, i przestrzegając go, mógł żyć nie tylko z samym sobą, ale tak jakby jego ojciec wciąż nad nim czuwał.
- Przetrwamy - powiedział.
- Jeśli jest coś co mogę zrobić, aby wasze życie było łatwiejsze, powiedziałbyś mi o tym, prawda?
Fett nie mógł wymyślić niczego, co Nowa Republika mogłaby dać Mandalorze, poza trzymaniem się na bezpieczny dystans, gdy wojna się skończy. Wrócił na Niewolnika I i wziął próbki. Ironia oferty Jedi nie została przez niego niezauważona, ale teraz był czas by powstrzymać swą życiową nienawiść i robić rzeczy pragmatyczne, praktyczne, zachowywać się tak jak zrobiłby to Jango Fett.
Wykonaj swoją robotę. Nie poddawaj się emocjom.
Fett nie mógł dłużej myśleć o pojedynczej rzeczy, którą inna osoba mogłaby mu dać.
Może o to chodziło. Obrócił się na pięcie.
- Jedi, jest jedna rzecz jaką możesz zrobić.
- Dobra, mów.
- Zadbaj żeby wszyscy wiedzieli, że Mandalorianka zwana Briika Jeban umarła, by ocalić obywateli Republiki.
- Oczywiście. Kim była? Możesz powiedzieć mi coś więcej? Kogo uratowała?
Fett przechylił głowę nieco w bok, po czym wrócił na swój statek.
- Ciebie, Jedi - powiedział. - Ciebie.
Autor: Karen Traviss
Tłumaczenie: Immo, X-Yuri |