|
Decyzja |
|
|
|
Siedemdziesięciu pięciu Mandalorian wypełniło nieużywaną salę treningową, na dolnym poziomie miasta Kaminoan. To były jedne z tych nielicznych chwil, gdy wszyscy sierżanci gromadzili się razem, oprócz rocznic masakry na Galidraanie, czy odgórnych, wymyślnych testów jakości klonów. W większości innych przypadków to był zły pomysł, by się zbierali w kompletnym składzie w jednym miejscu – każdy nie lubił kogoś, w ten czy w inny sposób tworząc małe grupki sojuszników i znajomości pełne bójek i kłótni. Jak długo nikt nikogo nie zabił, ani nie miał problemów z wywiązywaniem się ze swoich obowiązków, Jango Fett nie dbał o takie niuanse. Tak samo jak inni Mandalorianie. Niestety, czasem jedno nieodpowiednie zachowanie ściągało kłopoty na głowy wszystkich sierżantów. Tak jak teraz.
Jeden ze standardowych klonów został paskudnie pokiereszowany na ćwiczeniach, że nie było dla niego ratunku. Przeżył jakimś cudem – głównie dzięki pomocy ze strony Mijego Gilmara i Kala Skiraty, choć nie na długo miał się cieszyć swoim szczęściem. Kaminoanie chcieli go zabrać, by móc zbadać jak działa mózg klona z takimi obrażeniami, póki mogli to prześledzić na żywo. Oczywiście szkoleniowcy odmówili, siłą wyrzucając kloniarzy z sali. Kaminoanie żądali klona, Gilmar uparcie odmawiał, a przez to wątpliwie poprawne kontakty między pracodawcami, a szkoleniowcami się pogorszyły. Znowu.
W takich chwilach sierżanci zbierali się, by pogodzić własne interesy z wolą większości.
- Oddajmy im dzieciaka – stwierdził w końcu Dred Priest. – I tak nie uratujemy martwego.
- Pierdol się – warknął mu Kal Skirata, zaciskając pięści w przypływie gniewu. Najchętniej poczęstowałby drania swym nożem o trzech ostrzach, ale wiedział, że śmierć Priesta mu w niczym nie pomoże. Mij Gilamar, stojący za jego plecami wpatrywał się w Dreda z czystą nienawiścią w oczach. Wszyscy wiedzieli, że tych dwóch nie wolno było zostawiać samych w jednym pomieszczeniu.
- Dred ma racje – wtrąciła Isabet Reau, odgarniając luźne kosmyki z twarzy. – Dzieciaka nie da się uratować. Jedyne co możemy zrobić, to skrócić jego mękę.
- I zabić go? – Kal nie krył swej niechęci na ten pomysł. Isabet parsknęła, wysuwając się do przodu, zza pleców Priesta.
- A co, może trzymać go przy życiu z ukradzionych porcji bacty?
Nie trzeba było być geniuszem, by wiedzieć, że swą kpinę skierowała ku Gilamarowi, medykowi. Nikt nie miałby nic przeciw temu, że gwizdnął środki medyczne z zapasów Kaminoan, gdyby ci nie zrobili o to tyle hałasu. Ogólnie ostatnie dni były bardzo napięte, jeśli chodziło o kontakty kaminoańsko-mandaloriańskie. A sierżanci odczuli to na własnej skórze.
Przez salę popłynął pomruk poparcia i warkot sprzeciwu. Walon Vau już dawno nauczył się, że w takich chwilach ogół sierżantów pozwala przemawiać Mandalorianom o najbardziej skrajnych opiniach na dany temat, a z tego należało wypośrodkować najlepsze rozwiązanie.
- Gdyby dali po dobroci, nie byłoby kłopotu – burknął pod nosem Kal, a usta Priesta wygięły się w grymasie kpiny. Jego uśmiech był ostry jak nóż.
- To może trzeba było poprosić – słodko zauważyła Reau, a paru szkoleniowców parsknęło śmiechem. Powszechnie wiadomo było, że Skirata nienawidził kloniarzy, a oni – na swój milczący, dziwny sposób – wydawali się odwzajemniać w pełni jego uczucia.
- Co z tym zrobimy? – Vhonte Tervho wyszła na środek zgromadzenia, przerywając kłótnie Mandalorian. Jej czerwono-czarny kolor zbroi odcinał się na tle białych ścian. – Oddajemy im dzieciaka, walczymy o niego, czy co?
- Nie ma Mandalora – zauważył Kal, wiedząc, że w teorii to Jango Fett winien uporać się z tą sytuacją. Chciał kupić jak najwięcej czasu dla rannego chłopca, bo czuł, że mało kto okaże mu litość.
- Dobrze wiesz, że gdyby tu był Jango, kazałby go oddać – zauważyła Rav Bravol z kamienną twarzą, choć jej głos zdradzał niechęć i ulgę. To pierwsze, bo nie było tajemnicą, że Jango nie miał żadnych głębszych uczuć dla nikogo, prócz siebie i swego syna. Jeśli Kaminoanie chcieliby zabić swoje własne twory, jakimi są klony, tylko wzruszyłby na to ramionami. Ulgę, bo go tu nie było, nie mógł oddać rannego dzieciaka. To oni, szkoleniowcy mogli zdecydować... istniała szansa ocalenia.
Vau nie musiał wcale widzieć twarzy swoich pobratymców. I bez tego czuł jak ich spojrzenia kierują się ku niemu jak na komendę.
Gdy Jango Fett znikał z planety, wszystkie jego obowiązki względem zatrudnionych Mandalorian spadały na głowę Vau. Nie było ich tak naprawdę wiele. Reprezentowanie interesów Mandalorian w razie konfliktu z mieszkańcami Kamino, albo rozwiązywanie wewnętrznych sporów. Przynajmniej tych naprawdę poważnych, bo co mniejsze sprzeczki sierżanci rozwiązywali między sobą, jak nie słowem, to pięścią. Vau to wiedział z doświadczenia. Ale nie był do końca pewien, czemu to on został do tej roli wytypowany. Ani Mandalor mu tego nie zlecił, ani sierżanci nie przedyskutowali tego. Nikt nie nadał mu oficjalnej rangi – po prostu naturalnie przyszło to wszystkim, by w razie konfliktów zakłócających kruchą harmonię wspólnego życia Mandalorian, zwracać się do niego, o rozstrzygniecie sporu. Tor – czarny kolor znaczący sprawiedliwość, był jego kolorem zbroi. Może coś w tym było. A może po prostu widzieli w nim nieoficjalną, prawą rękę Jango. Był jednym ze starszych szkoleniowców, ale oprócz niego Fett zatrudnił wielu innych weteranów walk. W każdym bądź razie on tu dowodził, gdy Mandalora nie było. A oczywiście Fett, obojętny na wszelakie życie wokół niego, musiał wybrać się na misje akurat gdy rozgorzał kolejny konflikt.
- Gilamar – Walon kiwnął głową ku medykowi.
W sali zapanowała cisza, gdy Mij minął Skiratę i z założonymi rękoma stanął przed Vau.
- Jaki jest faktyczny stan poszkodowanego?
Zabawne, że nie zaczęliśmy od tego, przemknęło mu po myśli, nim Mandalorianin odpowiedział. Gilamar złożył zwięzły, medyczny meldunek o obrażeniach. I Vau, chociaż jak większość zebranych nie był specjalistą w zakresie medycyny, wiedział, że klon jest umierający. Sądząc po tych twarzach nie zasłoniętych hełmami, inni też to rozumieli.
- Bacta go uratuje? Przywróci mu zdrowie?
Mij nie śpieszył się z odpowiedzią. Vau spojrzał na niego z wyuczoną manierą; choć na jego twarzy nie malowało się żadne uczucie, jasno dał mu znać, że żąda odpowiedzi. Szczerej.
- Nigdy nie odzyska zdrowia, nawet jeśli umiałbym go wyleczyć. Rany są... zbyt poważne.
- Jest martwy, mówiłem – rzekł Priest, ale Rav wbiła mu opancerzony łokieć w bok, by się zamknął. Skirata uśmiechnął się z mściwą satysfakcją, widząc jak przez szczupłą twarz mężczyzny przemknął spazm bólu. Dred jako jeden z nielicznych dziś nie miał na sobie zbroi.
- Ile wytrzyma?
- Bez bacty? – Mij przełknął głośno ślinę. – Może z dzień, może dwa. Z bactą dłużej...
- Ale nie zniwelujesz całego bólu? – upewnił się Vau. Przy tak licznych obrażeniach, nie było szans, by środki przeciwbólowe działały poprawnie.
Cisza była jedynym potwierdzeniem, jakie dostał.
- Dzieciak jest martwy – dobitnie rzekła Isabet. – Sztucznie przedłużając mu życie, tylko go będziemy męczyć. Niech odejdzie w spokoju. Chociaż tyle mu możemy zaoferować.
I nagle konflikt między skłóconymi sierżantami nabrał innego wymiaru. Nie interes przeciw sentymentowi. A moralność przeciw moralności.
- Jako lekarz nie zabijam swoich pacjentów – odwarknął jej Gilmar, a Rav położyła mu rękę na ramieniu, by go uspokoić.
- Ale Reau ma racje – przemówiła cicho. – Tylko skazujemy go na cierpienie.
- A żaden z was – Isabet spojrzała wyzywająco na Kala i Mija – nie będzie w stanie zajmować się nim całą dobę, nie zaniedbując swoich obowiązków. To najlepsze wyjście.
Vau spojrzał po zebranych wokół wojownikach.
- Oya – rzekła Vhonte, choć jej głos pozbawiony był jakiejkolwiek radości, która z reguły towarzyszyła temu zawołaniu. Priest i Reau dołączyli swoje poparcie. Ktoś głośno uderzył dłonią w metal swej zbroi, a pomieszczenie wypełniały krótkie pomruki aprobaty. Część milczała.
- Nie powiem tego – rzekł Skirata, gdy w końcu przyszła jego kolej. Wszyscy spojrzeli na niego, niektórzy nie kryjąc swego zirytowania, inni pełni zrozumienia. Wiedzieli, jaki Kal jest, zwłaszcza gdy chodziło o klony. Uparty, zawzięty, oddany swej sprawie.
Skirata rzucił wyzywające spojrzenie ku Vau, na Priesta, na każdego, kto poparł ten pomysł. Walon go zignorował, dobrze wiedząc, że potem Kal znajdzie sto nowych powodów, by go nienawidzić. Znajdzie nowe preteksty, by wszcząć z nim walkę, rzucić się mu do gardła, może z myślą, by go zabić. Ale to będzie potem, teraz Vau musiał zdecydować. A Mandalorianie nie potrzebowali absolutnej zgody, wystarczyła większość.
- Niech bracia dzieciaka się z nim pożegnają, potem kończymy ze sztucznym podtrzymywaniem życia – spojrzał na Mija, na jego zaciśnięte w irytacji szczęki. – Możesz mu podać coś na sen, by się już nie obudził, albo zostawić to Priestowi...
Nie pytał Dreda o zdanie, choć wiedział, że ten by to zrobił. Na szczęście znał na tyle Gilmara, by wiedzieć, że wzmianka o Prieście rozzłości go wystarczająco, by nie odmówił.
- Jutro Kaminoanie mają dostać jego ciało, zrozumiano?
Odpowiedziała mu wymowna cisza, ale on nie potrzebował niczego więcej. Skinął głową zebranym, a Mandalorianie pomału zaczęli się rozchodzić, wracając do swoich spraw. Skirata nie spojrzał na niego, tylko śpiesznym krokiem wyminął na czarno okutą postać. Vau już wiedział, że w najbliższym czasie czekają go ciężkie chwile. Wyszedł jako ostatni, samotnie przemierzając sterylnie białe korytarze miasta. A potem wiedziony irracjonalnym poczuciem, zawędrował pod ciasne dormitoria swoich podwładnych. Słuchał cichego, rytmicznego oddechu śpiących klonów i zastanawiał się, czy gdyby któryś z nich został tak okaleczony, też by zarządził jego śmierć. Stawał się sentymentalnym głupcem jak Skirata. Nie zamierzał pozwolić, by ckliwe przywiązanie zaćmiło jego osąd. Wyszkoli swoich małych komandosów tak, by nigdy nie musiał stawać przed takim dylematem. Sprawi, że będą najlepsi, najsilniejsi... i może pożyją wystarczająco długo, by zrozumieć, że w głębi duszy, martwi się o nich jak o własnych synów. |
|
|
|
|
|
|
|